28 marca 2019

Walczyli pod biegunem. Polskie Lwy Północy

Polaków była zaledwie garstka, ale to właśnie dzięki nim alianci utrzymali linię frontu w rejonie Wielkich Jeziorek, nie dopuszczając do utraty Archangielska.

 

Przyczółek

Wesprzyj nas już teraz!

W marcu 1918 roku skromny liczebnie kontyngent brytyjsko-francuski wylądował w północnej Rosji, na Murmaniu, jak określano ziemie położone nad Morzem Barentsa.

Alianci szybko uchwycili miasto Murmańsk (do rewolucji lutowej noszące miano Romanow na Murmaniu) i stopniowo poszerzali swój stan posiadania. Mieli nadzieję na otwarcie nowego frontu przeciw bolszewickim uzurpatorom i udzielenie w ten sposób wsparcia organizującej się rosyjskiej Kontrrewolucji.

 

Murmański przyczółek tchnął nadzieję w serca polskich patriotów, przeżywających dramat po rozbrojeniu przez Niemców i Austriaków trzech Korpusów Polskich w Rosji i na Ukrainie. Rychło na konspiracyjnym zebraniu w Kijowie z udziałem generała Józefa Hallera – byłego dowódcy II Korpusu – zapadła decyzja, aby właśnie Murmań uczynić nowym ośrodkiem formowania polskiego wojska. Następnie Haller udał się incognito do Moskwy, gdzie spotkał się w tajemnicy z przedstawicielami francuskiej misji wojskowej. Przedstawił ofertę sformowania we Francji Armii Polskiej, której integralną częścią byłyby oddziały wojskowe operujące w Rosji.

Haller wyjechał następnie na północ, do Murmańska. Zawarł tam umowę z dowództwem francuskim i angielskim w sprawie sformowania na miejscu Oddziału Polskiego, a następnie, na pokładzie brytyjskiego kontrtorpedowca udał się do Francji. Tam wstąpił do kierowanego przez Romana Dmowskiego Komitetu Narodowego Polskiego, by rychło stanąć na czele Armii Polskiej we Francji (Błękitnej Armii).

 

Furta

Wieść o przystani oczekującej na Murmaniu na polskich żołnierzy rozeszła się lotem błyskawicy.

Z najodleglejszych zakątków Rosji ciągnęły na północ grupki Polaków. Koleją, statkami, pieszo pokonywali trasy liczące setki kilometrów, przez kraj ogarnięty wojną domową, pustoszony przez rewolucję. Pisał Antoni Bogusławski:

 

„To była furta, przez którą choć w marzeniach można było powrócić do kraju. Ale nade wszystko był to punkt, nad którym, obok koalicyjnych sztandarów, łopotał znak z Orłem Białym. Więc szli, jak urzeczeni, ku tej północy tajemnej, zmagając się z głodem i chłodem, przebierając w najwymyślniejsze odzieże, byle zmylić czujność zawziętych wrogów. Wielu nie doszło; raczej: doszło niewielu. Lochy powiatowych czerezwyczajek, mogiły zadeptane przy drogach  wiele by o tym powiedzieć mogły”.

 

Istotnie, na Polaków czekały niebezpieczne szlaki. Bolszewicy rychło dowiedzieli się o inicjatywie i urządzili wielką obławę na naszych ochotników. Znacząca była reakcja ambasady Niemiec, która zażądała od czerwonych sojuszników, by każdego schwytanego polskiego „legionistę” rozstrzeliwać na miejscu. Plugawą rolę odegrali przebywający w Rosji rewolucjoniści polscy, jak Julian Leński-Leszczyński czy Stanisław Bobiński. Wspominał działacz narodowy Zdzisław Oplustill:

 

„Bolszewicy polscy, z Leszczyńskim i Bobińskim na czele, czuwali gorliwie, aby ani jedna polska dłoń, poza zdeklarowanymi bolszewikami, nie imała się broni. Wydawane w Moskwie pismo bolszewickie Trybuna w każdym numerze rzucało, aż do zbytku, chmarę najnikczemniejszych donosów […]. Sfora tych łotrów z Trybuny miała na usługi cały szereg szpiclów, opłacanych sowicie bolszewickimi pieniędzmi, a przy współdziałaniu agentów Mirbacha [ambasadora Niemiec – A.S.] mogła być naprawdę niebezpieczną”.

 

Ogółem schwytano blisko 800 Polaków zmierzających na Murmań. Wielu z nich zamordowano, jak podporucznika Minkiewicza, ujętego wraz z grupą rodaków w rejonie oneskim, niemal u kresu wędrówki. Oficerowi wykłuto oczy, obcięto uszy, porżnięto nożem twarz, a następnie rozstrzelano go wraz z siedmioma podkomendnymi. Setki aresztantów ciśnięto w czeluść więziennych lochów i za druty obozów. Mimo to ich rodacy, niezrażeni, wciąż wybierali drogę na północ.

 

W Onedze wpadł rotmistrz Gliński wraz z dziesiątką żołnierzy. Przed egzekucją uratowały ich nadciągające wojska brytyjskie. Polacy dołączyli zaraz do utworzonego na miejscu oddziału rotmistrza Kazimierza Hrykały-Horawskiego. Przyjęli od aliantów broń, z puszek po konserwach wycięli orzełki, którymi zaraz ozdobili czapki, i jeszcze tej samej nocy u boku aliantów ruszyli na wroga. Wkrótce w bitwie pod Czudnowem przechylili szalę zwycięstwa na stronę antykomunistów. Trzech zapłaciło za to życiem, a nad ich mogiłą prezentowało broń całe zgrupowanie Sprzymierzonych – Polaków, Rosjan, Anglików i Szkotów.

 

Zryw w Archangielsku

W kontrolowanym przez bolszewików Archangielsku, w domach przyjaźnie nastawionych Rosjan, znalazła schronienie czterdziestka Polaków chętnych do wojaczki, z grupy kapitana Sołodkowskiego.

 

Niestety, Czerwoni pochwycili sześciu z nich; zostali skazani na śmierć. Tym razem nie można było liczyć na aliantów, bo wojska brytyjskie zmierzały wprawdzie w stronę Archangielska, ale miały do pokonania jeszcze 200 kilometrów. Tymczasem w mieście wybuchła insurekcja. Kilkudziesięciu obywateli chwyciło za broń, a na ich stronę przeszła sotnia kozacka. Jednakże garnizon wroga okazał się zbyt silny. Nad powstańcami zawisło widmo zagłady.

 

Sytuację odwróciło wystąpienie Polaków. Kapitan Sołodkowski skrzyknął swych zuchów i uderzył z nimi wpierw na więzienie, uwalniając szóstkę pechowych rodaków. Następnie uzupełnił swój oddział rosyjskimi ochotnikami i, mając już pod rozkazami setkę mołojców, rozgromił sztab nieprzyjacielskiego garnizonu.

 

Panikę, jaka ogarnęła bolszewików, pogłębił jeszcze przelot nad miastem angielskiego hydroplanu. Nieprzyjaciel tłumnie rzucił się do portu, załadował się na statki i odpłynął na południe. Brytyjczycy nadciągnęli dopiero po paru dniach, pewni że przyjdzie im szturmować Archangielsk. Ze zdumieniem wkraczali do wyzwolonego miasta, patrolowanego przez uzbrojonych Polaków i Rosjan.

Kapitan Sołodkowski natychmiast dołączył do aliantów ze swą grupą, nazywaną odtąd Oddziałem Dźwińskim. Przez następne pół roku (od lipca do grudnia 1918 roku) będą walczyli nad Dźwiną Północną, odnosząc niebywałe sukcesy. To wtedy właśnie alianci zaczną mówić z szacunkiem o Polakach jako o Lwach Północy.

 

Lamenty podbiegunowe

Tymczasem w miasteczku Kola tworzył się Oddział Polski, wynegocjowany przez Hallera.

Z czasem Oddział przeniesiono do Archangielska, gdzie powołano Dowództwo Wojsk Polskich w Północnej Rosji, podporządkowując mu również grupy Hrykały-Horawskiego i Sołodkowskiego. Po reorganizacji w skład Oddziału wchodziły Batalion Strzelców oraz Szkoła Oficerska. Żołnierze traktowali służbę na rosyjskiej Północy przede wszystkim jako etap przed wyjazdem do Armii we Francji. Mimo to liczebność Oddziału sięgnęła 300 żołnierzy. Dowodził nimi pułkownik Stanisław Machcewicz, a po jego wyjeździe major Julian Skokowski.

 

Polacy otrzymali karabiny (rosyjskie Mosiny i japońskie Arisaki), francuskie erkaemy Chauchat, cekaemy Maxim. Wystawili dwa małe pociągi pancerne, każdy z działem kalibru 76,2 mm oraz karabinami maszynowymi. Noszone zrazu mundury angielskie z czasem zastąpiono uniformami francuskimi w kolorze błękitnym. Na miejsce maciejówek pojawiły się typowe dla hallerczyków niebieskie rogatywki. Jak wspominał porucznik Zdzisław Chrząstowski:

 

„Karabiny mieliśmy rosyjskie i japońskie, żołd francuski, mundury – angielskie, orzełki i serca – polskie”

 

Zwracała uwagę pewna szczególna grupa ochotników, przedstawiona przez porucznika Eugeniusza Małaczewskiego:

 

„Był to gatunek rodaków dziwnego nabożeństwa, dopiero przymus wojskowy spolszczył ich na nowo i urabiał na patriotów. Pomiędzy sobą mówili po moskiewsku chętniej niż po polsku. Bardzo często tylko jedno wyznanie wiary katolickiej było ostatnim ogniwem, łączącym ich z polskością. Z tego powodu przezwano ich ogólnie katolikami”.

 

Małaczewski opisywał z rozczuleniem swych towarzyszy broni, jako „garstkę oberwańców, pyszną ze swej nędzy i bezpańskości. Składała się ze szlachetnych awanturników i tułaczy zajadłych. W obliczu wroga robili oni bronią chwyty, jak na paradzie, a wśród tundry podbiegunowej każdego wieczora śpiewali głębokim głosem smętną w swej śpiewnej powadze Rotę”.

 

Polacy podlegali dowództwu angielskich sił interwencyjnych. Służba przebiegała w bardzo trudnych warunkach klimatycznych, co uwiecznił kapitan Bogusław Szul-Skjöldkrona w żartobliwych Lamentach podbiegunowych:

 

Straśneź to dziwy, Boże apostolski!

Wybrał się legun na obronę Polski,

Chciał bronić kraju nieszczęśliwy legun,

Obronił biegun. […]

 

Zwiedziłeś, bracie, świata kawał srogi,

W różnych żeś krajach poodbijał nogi,

Ażeś tu przyszedł stare mrozić gnaty

W kraj lodowaty. […]

 

Krew na śniegu

Generał Haller raz po raz ponawiał żądania odesłania całego Oddziału do Francji, jednak angielskie dowództwo ociągało się, nie chcąc pozbywać się bitnych Polaków.

 

Głównodowodzący aliancki w północnej Rosji, generał Edmund Ironside raz po raz komplementował naszych żołnierzy, tytułując ich „lwami Północy”, „najbardziej rycerskim oddziałem” i „najpiękniejszymi ludźmi”.

 

Było o kogo zabiegać. Porucznik Chrząstowski unieśmiertelnił wybrane przewagi swych towarzyszy broni:

 

„Burchardt zdobył samotrzeć armatę, Hoffner – nim go zabito – zdobył armatę towarzyszącą 37 mm. Wilczyński, zmyliwszy i wyminąwszy nieprzyjacielską straż przednią, uderzył na czele dwudziestu ludzi znienacka z boku na cały batalion i rozproszył go, zadając ciężkie straty. […] Kaprale Rybczyński – później zabity – i Dzidycz, odcięci i otoczeni ze wszech stron pod Puczugą, przebili się samotrzeć bagnetem i granatami, ukryli w puszczy, a następnie przez dwa dni przedzierali przez teren, nasycony oddziałami bolszewickimi, aż wreszcie dotarli do oddziału cali i zdrowi”

 

W grudniu 1918 roku polska kompania piechoty, wzmocniona plutonem karabinów maszynowych, zajęła pozycje na froncie w rejonie Onegi. Wkrótce Polacy wyróżnili się podczas dwudniowej ofensywy alianckiej, wdzierając się we wrogie terytorium na głębokość 70 kilometrów. W styczniu odparli atak kilku batalionów bolszewickich.

 

Bodaj największą chwałą okryła Oddział Polski bitwa w rejonie wsi Wielkie Jeziorki w marcu 1919 roku. Potężne natarcie bolszewików przerwało alianckie linie obronne. Wydawało się, że nieprzyjaciel ma już otwartą drogę na Archangielsk. Wówczas dowództwo Sprzymierzonych rzuciło do boju swą ostatnią rezerwę – 170 Polaków. Nasi żołnierze ruszyli do akcji przy trzydziestostopniowym mrozie, brnąc w śniegu po pas. Doszło do zaciekłego boju, toczonego na bezpośrednim dystansie. Wielkie Jeziorki kilkakrotnie przechodziły z rąk do rąk. Po trzech dobach nieustannej jatki wróg dał za wygraną i rozpoczął odwrót. Oddział Polski był straszliwie pokiereszowany – poległo dwudziestu żołnierzy, dziesiątki pokrytych ranami leżały w śniegu, ale wyłom we froncie został zlikwidowany.

 

Płaczące brzozy

Brytyjczycy z czasem stracili serce do wspierania rosyjskiej Kontrrewolucji. W kręgach rządowych w Londynie zaczęła przeważać opinia, że odrodzona narodowa Rosja będzie trudniejszym partnerem w interesach, niż bolszewicki parias.

 

Latem 1919 roku alianci jęli wycofywać swe wojska z północnej Rosji. We wrześniu tego roku na pokładzie parowca opuścili te ziemie ostatni żołnierze polscy. Wymiernym sukcesem ich pobytu na owym odległym froncie była zgoda aliantów na ewakuację do kraju Polaków zamieszkujących okolice Archangielska, jako narażonych na bolszewicką zemstę.

 

Oddział Polski pamiętany jest dzisiaj głównie z powodu żywej maskotki, białej niedźwiedzicy Baśki Murmańskiej, przygarniętej jako „córka regimentu” i sprowadzonej do kraju nad Wisłą. Do legendy przeszła scena z defilady Batalionu Murmańczyków na Placu Saskim w Warszawie w grudniu 1919 roku, gdy krocząca karnie w szeregu Baśka oddała kudłatym łapskiem honory dowództwu wojskowemu.

 

Jednakże pamięć o Murmańczykach winna obejmować przede wszystkim żołnierskie mogiły, jakie zostały na dalekiej rosyjskiej ziemi. Im też pokłonił się porucznik Małaczewski:

 

Gdzie w łunie zórz północnych

Szronami jodły śnieżą,

Tam moi towarzysze

Pod zmarzłą grudą leżą. […]

 

O Polskę od zbóż złotą

Walczyli pod biegunem,

Więc ziemia im moskiewska

Wieczystym jest całunem.

 

Na groby tych, co nigdy

Już Polski nie zobaczą,

Nikt płakać nie przychodzi,

Jedynie brzozy płaczą. […]

 

Żołnierz-poeta porównał swe strofy do garści ojczystej ziemi ciśniętej na bratnią mogiłę. Głęboko wierzył, że kiedyś nadejdzie dzień zmartwychwstania, który otworzy skute lodem groby.

 

Andrzej Solak

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie