2 czerwca 2020

Hołownia – kompromitacja 2020?

(fot. ASW / ArtService / FORUM)

To nie tak miało być. Pod hasłem „Hołownia 2020” planowano wielki skok na bank: dynamiczny i wygadany showman oraz publicysta miał wreszcie zdobyć serce mitycznej milczącej części elektoratu. I co z tego zostało? Jak dotąd jedynie wstyd.

 

Ambicje Szymona Hołowni sięgały wysoko. Wszystko zaczęło się od objazdówek po Polsce. Powodem podróży były oczywiście spotkanie autorskie. I faktycznie – Hołownia przyciągał tłumy. Trudno powiedzieć dlaczego. Może wabiła je charyzma „wyszczekanego pana z telewizji”, a może nimb społecznika. Niewykluczone, że niektórych przyciągała miłość do natury, zwierzątek ferujących wobec nas wyroki na sądzie ostatecznym, czy europejskiego nowego zielonego ładu. W każdym razie to te wyjazdy dały Hołowni do myślenia. To wtedy on lub ktoś z jego otoczenia pomyślał: a może tak wprowadzić się do Pałacu Namiestnikowskiego?

Wesprzyj nas już teraz!

 

O prezydencie Hołowni huczały plotki na długo przed tym nim ogłosił swój start w wyborach. Początkowo wydawało się to po prostu niewiarygodne: dlaczego konferansjer z talent show i autor kilku niespecjalnie przełomowych (choć rzeczywiście poczytnych) książek, miałby walczyć o prezydenturę? Plan wydawał się prosty: skoro Zełenskiemu się udało na Ukrainie, to przecież może udać się też Hołowni. Ktoś jednak przegapił jedną rzecz: Zełenski swój sukces odniósł w dość specyficznych warunkach politycznych. Jego wybór wynikał z potrzeby chwili. Gdy Hołownia decydował o starcie, nie wydawało się, by Polacy chcieli zrobić na złość obecnej elicie i wybrać kogoś innego, niż partyjni delegaci. Tym bardziej, że gwiazda TVN-u, choć wszedł w buty „kandydata niezależnego”, raczej nie przypomina łobuziaka rozdzielającego kuksańce niegrzecznym politykom, ale raczej trochę nadpobudliwego uczniaka uwielbiającego wypowiadać się o wszystkim i na każdy temat.

 

Kult oczywistości

We wszystkich niemal wyborach w III RP ujawniała się pewna luka, którą wypełniał jakiś niepokorny kandydat lub składająca się z czupurnych polityków partia. Wyborcy w Polsce uwielbiają zagrać na nosie rządzącym. Ostatnie lata zdominował bezproduktywny konflikt między dwiema partiami i nie brakuje ludzi zirytowanych lub wręcz zaniepokojonych tą sytuacją. Trudno bowiem ukryć, że ów konflikt w żaden sposób nie odzwierciedla społecznych potrzeb i niepokojów. Stąd, chcąc lub nie, można zawsze zagłosować na jakiegoś zabijakę. Taką postacią kilka lat temu okazał się Paweł Kukiz. Rockandrollowiec w skórzanej kurtce, z wielką emfazą przekonujący, iż JOW-y stanowią remedium na wszelki bolączki naszego kraju, zyskał poklask szczególnie wielu młodych ludzi. Nie uchodził za erudytę ani lidera koterii domagającej się głębokiej przebudowy państwa. Uwodził autentyzmem oraz emocjami. Bo też jeśli kłamie – główkowali wyborcy – to po co miałby się pakować w to polityczne bagno? Pieniądze ma, sukces też. A zatem może faktycznie o coś mu chodzi…

 

Kampanii Szymona Hołowni nie towarzyszy podobne przekonanie. On właściwie niczego nie kontestuje. Owszem, zamęcza nas opowieściami o PiS i PO, o partyjniactwie i potrzebie wyłonienia prezydenta bez afiliacji. Tyle, że nie jest w tym wiarygodny, wszak sam sugeruje w innych wypowiedziach, że rozważa założenie własnej partii. Oczywiście wspomina jedynie o ruchu politycznym, ale – umówmy się – nie takie androny sprzedawali nam politycy w ostatnich latach.

 

Hołownia nie jest buntownikiem, wszak kreują go ludzie z mainstreamu. Cała ta słynna „drużyna Hołowni składa się z polityków lub osób związanych z PO lub z szeroko rozumianą elitą III RP. Przyjrzyjmy się im tylko pobieżnie: w tzw. Sprawach młodych, kluczowych z punktu widzenia celu kampanii Hołowni, doradza kandydatowi… były doradca Rzecznika Praw Dziecka, Marka Michalaka. Tak, tak, tego samego, który skompromitował do reszty tę i tak nikomu niepotrzebną instytucję. W sprawach bezpieczeństwa z kolei, doradza Hołowni generał Różański, niedawny pupil prezydenta Bronisława Komorowskiego. W tle pozostają jeszcze związany z PO Jacek Cichocki czy, jak najbardziej powiązany z establishmentem, Michał Kobosko. Trudno zatem dociec na czym ma polegać „buntowniczość” Hołowni wobec systemu. Wygląda jedynie na to, iż ów sztab ludzi stanowi coś w rodzaju „odświeżonej” wersji PO. Jednak produkty platformerskopodobne (tak jak i pisopodobne) w przeszłości szybko upadały, a zatem tak obrana strategia od początku wydaje się skazana na porażkę.

 

Inna sprawa, że towarzyszący Hołowni zastęp specjalistów ujawnia wszystkie kompleksy „pana od telewizyjnego talentshow”, który zapragnął pobawić się w politykę. Nic dziwnego: nie czuje się on dobrze w merytorycznej konfrontacji. Wyrzuca z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego, wypowiada się w dziwaczny sposób (tylko w trakcie jednej konferencji użył takich sformułowań jak: „znaczenie partii się sprostytuowało” czy „to wszystko jest robialne” a wreszcie nieznośnego „tylko i wyłącznie”), a nade wszystko ma istotne braki w rozumieniu podstawowych mechanizmów politycznych. Nie zaskakuje zatem, iż potrzebuje głośnych nazwisk, które uwiarygodnią jego polityczne aspiracje.

 

Teoretycznie wyborcy nie powinni od kandydata na prezydenta oczekiwać jakiegoś kompletnego programu, bo właściwie żaden prezydent nie posiada narzędzi do jego realizacji. Ale jednak praktyka kampanii wskazuje, że oczekiwania wobec merytorycznego przygotowania kandydata są wysokie. A Hołownia słynie albo z braku zdania na jakiś istotny temat, albo głoszenia oczywistych oczywistości. Jak naprawić edukację? Trzeba ją zmienić. Jak pokonać kryzys ekonomiczny? Trzeba z nim walczyć. Jak pomóc bezrobotnym? Trzeba im dać zasiłki. Jak zmierzyć się z suszą? Trzeba zatrzymywać wodę. I tak dalej, i tak wkoło Macieju.

 

Zielony kandydat

Hołownia ma naprawdę dużo do powiedzenia na dwa tematy, z czego na jeden właściwie się nie wypowiada. Albo prawie się nie wypowiada. Chodzi o tzw. kwestie światopoglądowe. Hołownia podbierał sprytnie wyborców Małgorzaty Kidawy-Błońskiej i tym poniekąd się karmił, dlatego z jednej strony spieszył sugerować, iż jest „gayfirendly” a z drugiej starał się zachowywać dystans do tego typu tematów. Nie zmienia to faktu, iż – tu akurat jasno zadeklarował – podpisałby ustawę o związkach partnerskich, jeśli tak chciałby Sejm. No cóż, powiedział „katolik otwarty”, wola posłów ponad wszystko (choć gwoli sprawiedliwości należy oddać, że Hołownia wzburzył mainstream deklaracją o zawetowaniu ewentualnej ustawy o homo-małżeństwach). W przypadku aborcji z kolei, Hołownia opowiada się zdecydowanie za obecnym „kompromisem”, co akurat w jego przypadku nie zaskakuje, wszak faktycznie podobne poglądy głosi od lat.

 

Drugim ulubionym tematem konferansjera TVN jest oczywiście ekologia. W tych sprawach ma do powiedzenia dużo i mówi zresztą dość chętnie. Cały ekologizm jest mu zresztą bardzo bliski, posuwał się nawet do głoszenia w związku z tym herezji. Traf jednak chciał, że trwająca kampania została zdominowana przez całkowicie odmienne tematy. Poza tym, ekologia – choć stanowi bliski temat dla wielkomiejskiego wyborcy – to jednak nadal nie jest w Polsce osią ostrego sporu. Paradoksalnie to właśnie młodzi Polacy bardziej skupieni są na kwestiach materialnych niż postmaterialnych. Ta specyfika naszego kraju świadczy o zdroworozsądkowym podejściu do polityki wielu z nas.

 

Co najbardziej zabawne, szpagaty ideowe, których dokonuje Hołownia, zapewniła mu poparcie zdeklarowanego wroga Kościoła i satanisty, Adama Darskiego znanego jako Nergal, który pochwalił „bezpartyjnego” kandydata za… ekumenizm.

 

Walec kontra krzykacz

Mimo raczej ironicznej deklaracji satanisty-celebryty, mainstream nie przyjął Hołowni szczególnie ciepło. Owszem, z braku laku okazał się na jakiś czas bezpiecznym wyborem. Słabość Kidawy-Błońskiej przerażała wielu, dlatego w redakcjach TVN, Newsweeka czy Polityki palono kadzidełka przy posągu Buddy, w nadziei, że medytacja okaże się skuteczna i PO dokona oczekiwanej podmiany kandydata. Hołownia bowiem nigdy nie stał się do końca „ich”. Mimo licznych poprawnych politycznie wypowiedzi i zapewnieniom jak ważna jest zielona rewolucja oraz przytakiwaniu umiarkowanej rewolucji obyczajowej, nie zyskał w pełni przychylności potencjalnie sprzyjających mu partnerów. Postrzegany był raczej jako piskliwy krzykacz, machający przed kamerą konstytucją i zalewający się łzami z powodu rządów „niedemokratycznego” PiS niż polityk zdolny roztoczyć parasol ochronny nad ideologami społecznego konstruktywizmu. 

 

Wejście do gry Rafała Trzaskowskiego zmieniło jednak układ sił. Trzaskowski to dziecko liberalnej lewicy, lepione przez lata w unijnych instytucjach, na stypendiach finansowanych przez Sorosa, później zaś w rządzie pod czujnym okiem Donalda Tuska. Prezydent Warszawy okazał się prawdziwym walcem, który rozjeżdża piskliwego Hołownię. W oczach elektoratu to właśnie Trzaskowski jawi się jako lepszy kandydat: doświadczony, zaprawiony w kampanijnych bojach, znający kilka języków. Z kolei w oczach lewicowej elity jest na pewno bardziej obiecujący. Nie jest przecież pewne, czy „katolik otwarty” Hołownia przyjąłby do Pałacu wiceprezydenta Warszawy Pawła Rabieja, wrzucającego na Twittera zdjęcia ze swoim roznegliżowanym chłopakiem i zapowiadającego wprowadzenie homomałżeństw i adopcji dzieci przez takie pary. Nie wiadomo także, czy ekspresyjny prezenter z TVN ochoczo wspierałby fundację byłej donosicielki SB, promującej tęczową „kulturę” LGBTQ czy finansował szkolenia ideologiczne i bojowe dla anarchistów.

 

A Trzaskowski? No tak, on to ma. Najlepszy zdrajca, który przechodzi na naszą stronę, nigdy nie będzie tak dobry, jak „nasz” człowiek. Ta logika zwyciężyła w obozie liberalnych elit. I dlatego Hołowni nie wyszło. Jest skazany tylko na niezdarne podrygi w trakcie kolejnych konferencji prasowych. A poza tym: czeka w rezerwie. Kto wie, może jeszcze się przyda…

 

 

Tomasz Figura

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie