25 czerwca 2020

Grzegorz Kucharczyk: Głowa Kolumba, czyli krótki esej o historii służalczej

(Fot. Henryk Przondziono/ Gość Niedzielny/ Forum)

Jak przypomina Chantal Delsol „historia jest spadkobierczynią homeryckiego histora, arbitra między konfliktami, poszukiwacza prawdy”. W naszych czasach, podkreśla Francuzka, historia nie szuka już prawdy, „opis przeszłości jest dziś instrumentalizowany w celu moralnego zbudowania: liczy się tylko to, aby nauczyć przyszłe pokolenia, jak powinny myśleć i żyć […]. Lud musi prawidłowo myśleć. Oto cel, przed którym powinny skłaniać się nauki, a zwłaszcza Historia”.

 

Niby nic nowego, wszak już Seneka mówił, że „historia jest nauczycielką życia”. Zasadnicza różnica polega jednak na tym, że obecnie w krajach Zachodu owo „moralne zbudowanie”, o którym pisze Delsol, jest rozumiane ściśle ideologicznie. Chodzi o bowiem „nową moralność historyczną”, której zasady – z grubsza rzecz ujmując – ma ustalać „pokolenie 68 roku” i jego wychowankowie, ukształtowani przez różne odmiany neomarksizmu i wszystkich „postów” (postmodernizmu, poststrukturalizmu, postkolonializmu, a przede wszystkim postprawdy).

Wesprzyj nas już teraz!

Również ów „lud”, który przez tych nauczycieli ma być wyedukowany w „prawidłowym myśleniu” jest ideologicznym konstruktem. Historia, która „nie troszczy się już o prawdę, ale o dobro” (Delsol), ma być jednym z najważniejszych instrumentów w powołaniu do życia nowego proletariatu, wehikułu nowej fali rewolucji. Jak pisze kanadyjski antropolog Matthieu Bock – Cote „pokutna historiografia” tropiąca wszystkie realne i wyimaginowane winy białych ludzi ma pomóc w „całkowitej rekonstrukcji społeczeństwa wedle nowego modelu, wedle wzorca tożsamościowego, egalitaryzmu, powołującego się na ideał inkluzyjnej różnorodności”. Chodzi o „wytworzenie nowego ludu”.

 

Reynald Secher, wybitny francuski historyk, autor fundamentalnej (źródłowej) monografii  o francusko – francuskim ludobójstwie w Wandei (skazany za to na banicję ze świata francuskiej, urzędowej nauki), mówi o zjawisku „memoricide” („zabójstwa pamięci”). Wymazywania przez dominująca w świecie Akademii po obu stronach Atlantyku nową lewicę „niewygodnych kart” historii, takich jak ludobójstwo popełnione przez republikę na Wandejczykach. Dzisiaj w Stanach Zjednoczonych „memoricide” przybiera formę „cancel culture” („kultury wymazywania”), która wizualizowana jest w postaci aktów wandalizmu wobec pomników „białych martwych mężczyzn” – od Kolumba poprzez generałów Konfederacji do Churchilla. Do tego grona zostali, jak wiemy, zaliczeni również nasi generałowie – jak dotąd niekojarzeni z rasizmem wobec czarnoskórych mieszkańców Ameryki – Pułaski i Kościuszko.

 

Cytowana na początku niniejszego tekstu Chantal Delsol zwraca z kolei uwagę, że nie tyle chodzi o „zabójstwo pamięci”, co raczej o konstruowanie „pamięci” na nowo. Ta ostatnia „jest kształtowana przez media, a ogólniej przez wpływowe grupy, które mediami rządzą i je inspirują”. W ten sposób – wyjaśnia francuska filozof polityki – powstaje „hałaśliwa pamięć, powiązana z uproszczonym, karykaturalnym i subiektywnym dyskursem”, która „ożywia nienawiść i ducha zemsty. […] Zgiełk pamięci zagłusza dyskurs Historii, czyni go bezużytecznym i nieskutecznym. Młode pokolenia są kształcone na pamięci opowiadającej sfabrykowaną przeszłość. Przekazuje im się nienawiść: do arystokratów, paternalistycznych mieszczan, faszystów (kategoria ogólna, do której błędnie włącza się wszystkich wrogów ludzkości)”.

 

Jak ulał opis „millenialsów” (ludzi urodzonych na przełomie XX i XXI wieku) szturmujących dzisiaj pomniki „DWM-ów” w USA. Długie wychowywanie w nienawiści do „cywilizacji białego człowieka” skutkuje scenami, które obserwujemy dzisiaj w Waszyngtonie, Filadelfii czy San Francisco. Używając określenia autorstwa Pascala Brucknera –  współczesnego francuskiego powieściopisarza i eseisty – mamy tutaj do czynienia z „pamięcią narcystyczno-umartwiającą”, czyli „pamięcią konfliktu, która żądna jest ofiar, by się zemścić, wznieca na nowo spory, prześladuje”.

 

Historia na usługach ideologii multikulturalizmu oraz wyrosłe na tym gruncie „black studies” przyczyniają się do tego – jak pisze P. Bruckner – że „mniejszości z powodu doznanych cierpień cieszą się przywilejem, jakim kiedyś dysponowała burżuazja: mogą bez ograniczeń oddać się zmysłowej miłości własnej w przekonaniu, że mają czyste sumienie. Głośno manifestują swoja obecność, pysznią się tym, czym są, popadają w samoubóstwienie, nie dostrzegają jakichkolwiek swoich słabości, odrzucają wszelkie wątpliwości, niekiedy nawet nie podlegają powszechnie obowiązującym prawom”.

 

Francuski eseista pisał to w kontekście tzw. mniejszości seksualnych. Gdy przypomnimy sobie jednak sceny z amerykańskich miast po śmierci G. Floyda, gdy czarnoskórzy obywatele USA wobec białych stosowali regularnie „rytuały upokorzeń” (padanie na kolana, całowanie butów), spostrzeżenie Brucknera można równie dobrze odnieść do relacji etnicznych w wiodących krajach Zachodu.

 

Swoje własne rytuały upokorzenia ma od lat neomarksistowska nowa lewica. Jak pisała Susan Sontag, jedna z wyroczni intelektualnych „pokolenia 68 roku” za Atlantykiem, białą rasę należy traktować jako „rak ludzkiej historii”. Z kolei inny przedstawiciel nowej lewicy na amerykańskich uniwersytetach, Leonard Jeffreis z City College w Nowym Jorku, stwierdzał, że ludzie biali to „ludzie lodu” – zimni, indywidualistyczni, ukierunkowani na materialny zysk, agresywni. Co innego ludzie czarnoskórzy. To według Jeffreisa „ludzie słońca” – ciepli, empatyczni, ukierunkowani na wspólnotę.

 

Już rodzice „millenalsów” od drugiej połowy lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku byli poddani na amerykańskich uczelniach ideologicznie motywowanej selekcji pamięci. Z jednej strony likwidowano kursy „The Western civilisation” (przełomowa pod tym względem była decyzja z 1987 roku Uniwersytetu Stanforda), które nauczały kanonu zachodniej cywilizacji, z drugiej szeroką ławą wchodziły „black studies” („afro-amercian studies”), które nauczały, że wszystko, co najlepsze w zachodniej cywilizacji zostało skradzione przez białych Europejczyków z rzeczywistej kolebki cywilizacji – Afryki, a konkretnie Egiptu, którego wszyscy faraonowie – jak twierdzą tacy „historycy” jak Molefi Kete Asante – byli Murzynami. Inni przedstawiciele tego antyokcydentalistycznego sposobu myślenia twierdzą, że prawdziwe korzenie intelektualne amerykańskiej konstytucji nie tkwią w świecie myśli i pojęć Brytyjczyków, którzy kolonizowali wschodnie wybrzeże Ameryki, ale w tradycjach rad plemiennych odbywanych już od XVI wieku przez indiańskie plemię Irokezów.

 

Inny kierunek w tej antyzachodniej pseudo-historii (tzw. postkolonialny) wskazuje, że wszystko to, co Europejczycy przynieśli z sobą do Nowego Świata, było narzędziem represji. Nawet logika matematyczna: „za pośrednictwem handlu, administracji i edukacji symbolizacje i struktury zachodniej matematyki zostały narzucone kulturom tubylczym […] przez obiektywizm i racjonalizm jako wartości centralne zachodnia matematyka przedstawia sobą zdehumanizowany, zobiektywizowany pogląd na świat, który wyłania się z konieczności w wyniku uczenia matematyki na tradycyjny, kolonialny sposób. […] Idei matematycznych używa się jako bezpośrednio aplikowalne pojęcia i techniki lub też pośrednio poprzez naukę i technologię jako sposób kontrolowania środowiska fizycznego i społecznego” (Alan J. Bishop).

 

Ten sposób myślenia obecny w „postcolonial studies” współgra z neomarksistotwską „krytyczną teorią rasizmu”, zaczerpniętą z „krytycznej teorii” rodem z szkoły frankfurckiej. Chodzi o konstrukt myślowy pt. „systemowy rasizm”, czyli przekonanie, że od początku zachodniej cywilizacji jest opresja rasowa (przy czym zajmując się dziejami niewolnictwa „badacze” wywodzący się z tej szkoły myślenia nie zająkną się ani słowem o tym, że prawdziwymi potentatami w tym procederze w Afryce byli Arabowie i lokalni władcy plamienni). Tą tezę „naukowo” analizują „badacze” zajmujący się „white studies”, czyli „studiami nad białością”. Ta ostatnia to już nie kolor skóry, ale synonim cywilizacji „martwych, białych mężczyzn”. Można więc być Murzynem – jak kardynał Sarah, czy sędzia Sądu najwyższego USA Clarence Thomas – ale z racji przyznawania się do chrześcijaństwa i prawa naturalnego, być kulturowo „białym”, czyli złym.

 

Jak pisze autor „Tyranii skruchy” „ślepota postępowych myślicieli” polega na upowszechnianiu myślenia, że „nie ma czegoś takiego jak rasizm skierowany przeciw białym czy antysemityzm ongiś prześladowanych i młodych z przedmieść, bo oni sami cierpieli w ten sam sposób. Oni są ofiarami, więc pozostają wolni od uprzedzeń, jakie żywi większość społeczeństwa”. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie. Mamy do czynienia z renesansem rasizmu „tym bardziej przekonanego o swojej prawomocności, że sami zainteresowani postrzegają go jako uzasadnioną reakcję na prześladowania. W ten sposób odradza się obsesja pochodzenia, stare, wywodzące się z niewolnictwa podziały; w imię walki z rasizmem mnożą się stereotypy”.

 

Pod hasłem promowania równości, de facto afirmuje się – „nowe wartości arystokratyczne”, czyli „dziedziczenie cierpienia i bólu”, które otwierają drogę do „niespotykanego awansu społecznego”. Jak podkreśla jednak P. Bruckner w ten sposób twórcy polityki wielokulturowości i pozostająca na jej usługach „pokutna historiografia” tworzą jedynie „fikcyjną wspólnotę”, bo „przekonanie o bycie ofiarą nie tworzy wspólnoty, ale zlepek narzekających”. Pozostające ze sobą w konflikcie pamięci historyczne („biała” i ta tworzona przez „dziedziców cierpienia i bólu”) powodują, że „nie da się napisać wspólnej historii, bo zawsze pojawią się grupy, które w imię swoich wierzeń lub cierpień nie będą umiały się w niej odnaleźć”.

 

Erozja więzów społecznych, utrata wspólnego kodu kulturowego – oto sytuacja rewolucyjna, o której wspominał M. Bock – Cote. Aby dopełnić całość obrazu należy tak zatomizowane społeczeństwo zestawić z rosnącym w siłę państwem; państwem, które staje się jako „państwo pokuty” (P. Bruckner) urzędowym nadzorcą, ale i kanałem dystrybucji „nowych wartości arystokratycznych”, tj. udokumentowanego „dziedzictwa cierpienia i bólu”.

 

Jak wspomina autor „Tyranii skruchy” w 2004 roku przy rządzie francuskim powołano „sekretariat do spraw ofiar”. W jego gestii jest „zajmowanie się pamięcią ofiar przeszłości, ofiar współczesnych, ale także potencjalnie przyszłych”. Nie sposób jednak nie przyznać racji P. Brucknerowi stwierdzającego, że „gdy państwo staje się wielkim mistrzem obrzędów ekspiacyjnych […], gdy zimny potwór zaczyna współczuć, gdy bezprawnie chce odgrywać rolę duchową właściwą autorytetom moralnym i prowadzić badania naukowe wchodzące w zakres kompetencji władz uniwersyteckich, chce realizować dzieło pojednania – wykopać trudną przeszłość, by ja w ten sposób powstrzymać. Często osiąga swój cel – jego wysiłki są nawet nazbyt udane i w efekcie przynoszą odwrotne rezultaty. Pokuta w relacjach ze wszystkimi to przejaw ostatniego stadium życia państwa: zaniku. Państwo udaje wówczas, że miesza się do wszystkiego, pisze historię zamiast historyków, chce być gwarantem nienaruszalnych prawd. Czyni sprawiedliwość po swojemu, wyrównuje dawne rachunki, aby obciążyć nimi sumienie narodu. Te przedłużające się w czasie przeprosiny zastępują realne działanie i prowadzą do pomieszania porządków i ustawodawczej gorączki”.

 

Z kolei M. Bock – Cote zauważa, że „społeczeństwo, które stało się laboratorium utopii [wielokulturowości], zostanie całkowicie pochłonięte przez państwo, które poprzez swoje instrumentarium technokratyczne i prawne kontrolować będzie wszystkie procesy socjalizacji. W ten sposób państwo, które celebruje różnicę, wskrzesi projekt fabryki nowego człowieka: będzie dążyć do wyprodukowania typu człowieka niezbędnego do realizacji swojego projektu politycznego”. Witamy w świecie rewolucyjnego „nowego, wspaniałego świata”.

 

Przejdźmy do tytułowego Kolumba i jego głowy, który choć nie ubrany w pomarańczowy kombinezon i nie będący więźniem Państwa Islamskiego (marne szanse będąc ponad pięćset lat w grobie) został in effige dekapitowany na pohybel cywilizacji DWM-ów przez bojówkarzy z BLM i Antify. To, co widzieliśmy parę tygodni na ulicach amerykańskich miast było jednak wykonaniem wyroku, którego sentencję sformułowano niemal trzy dekady wcześniej.

 

Trzeba się cofnąć do 1992 roku, gdy po obu stronach Atlantyku upamiętniano pięćsetlecie odkrycia Ameryki przez genueńczyka. Nowa lewica dobrze już osadzona na amerykańskich campusach potraktowała te obchody jako dobrą okazję do zaprezentowania skoncentrowanej na tropieniu „kulturowej dominacji Zachodu” ideologii multikulturalizmu i towarzyszącej jej „pokutnej historiografii”.

 

Klimat rocznicowych obchodów z 1992 roku zdecydowanie swoim duchem odbiegał od podobnego jubileuszu zorganizowanego sto lat wcześniej. W 1892 roku amerykańskie gazety pisały z okazji czterechsetnej rocznicy przybycia Kolumba do Nowego Świata o przybyciu wraz z nim do Ameryki „chrześcijańskiej cywilizacji, pod której dobroczynnym wpływem wszystkie narody maszerują naprzód i wzwyż, do muzyki triumfującej demokracji”.

 

Taki sposób oglądu skutków kulturowych związanych z podróżami Krzysztofa Kolumba utrzymywał się jeszcze w połowie dwudziestego wieku. W 1954 roku Samuel Eliot Morison, historyk z Harvardu, pisał: „więcej niż pięćset lat po jego narodzinach, gdy dzień, w którym Kolumb odkrył pierwszą wyspę Nowego Świata, wspomnienie tego jest świętowane wzdłuż i wszerz Ameryki, a jego sława i reputacja mogą być uważane za bezpieczne na zawsze. […] Miał on swoje wady, ale to były braki w zaletach, które uczyniły go wielkim – jego niezłomna wola, jego wspaniała wiara w Boga i w swoją własną misję jako tego, który przynosi Chrystusa zamorskim krainom”.

 

Na początku lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku klimat towarzyszący wspominaniu podróży Kolumba był już zupełnie odmienny. W 1991 roku Narodowa Rada Kościołów (National Council of Churches), skupiająca największe protestanckie denominacje w Stanach Zjednoczonych, w specjalnym oświadczeniu dotyczącym zbliżającego się jubileuszu pięćsetlecia odkrycia Ameryki, stwierdzała, że „słowo „uczczenie” nie jest właściwym sposobem obchodzenia tej rocznicy”. We wspomnianej deklaracji stwierdzano wręcz, że „inwazja Kolumba” przyniosła ze sobą „ludobójstwo, niewolnictwo i ekocyd [zniszczenie środowiska naturalnego na wielką skalę – G.K.]”.

 

Rok wcześniej została opublikowana biografia Kolumba autorstwa Kirkpatrick Sale, typowa dla nowego spojrzenia na rok 1492. Została ona skonstruowana na zasadzie kontrastu. „Raj” prekolumbijskiej Ameryki, w której „śpiewano, tańczono i uprawiano seks” został przeciwstawiony Europie, która w tym samym czasie była według autora wspomnianej książki „żałosnym, nieszczęśliwym, niespokojnym miejscem”.

 

Tak wyglądało pisanie „wyroku” na Kolumba, który został wykonany przez współczesnych hunwejbinów rewolucji kulturalnej.

 

Grzegorz Kucharczyk

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie