8 października 2020

„Dogmat i tiara”. Czy Jan XXIII wiedział co się stanie na soborze?

Pierwszym niepokojącym sygnałem, który wskazywał, że sobór będzie miał przebieg inny, niż oczekiwali kardynałowie kurii na czele ze Świętym Oficjum, było wygłoszone 11 października 1962 przez Jana XXIII kazanie. Według Seewalda wygłoszona przez papieża na otwarcie soboru przemowa, Gaude mater ecclesia, w dużej mierze była oparta na wykładzie odczytanym przez kardynała Fringsa, a napisanym przez Józefa Ratzingera.

 

Faktycznie, dokonane przez niemieckiego biografa porównanie tekstów – jednego, który napisał profesor, a wygłosił w Genui kardynał Frings, i drugiego, papieskiego – robi wrażenie. Ratzinger mówił: „Jako »Sobór odnowy« musi w mniejszym stopniu mieć za zadanie sformułowanie doktryny (…), ma raczej umożliwić na nowo i głębiej świadectwo życia chrześcijańskiego w świecie dzisiejszym” (…) aby się prawdziwie ukazało, że „Chrystus nie jest tylko »Chrystusem wczorajszym«, ale że jest jeden Chrystus wczoraj, dziś i w wieczności”. Cała mowa zawiera z pewnością wiele słusznych spostrzeżeń na temat współczesnego świata, jak choćby podkreślenie niebezpieczeństwa „samoubóstwienia ludzkości”. Znacznie bardziej enigmatyczna jest recepta: Kościół musi pogodzić się z różnorodnością ludzkiego życia. „W epoce prawdziwie globalnego i w ten sposób prawdziwie katolickiego katolicyzmu, musi on [Kościół] coraz bardziej nastawić się na to, że nie wszystkie prawa mają obowiązywać w ten sam sposób dla każdego kraju, że przede wszystkim liturgia musi być zarazem lustrem jedności, jak i właściwym wyrazem poszczególnej duchowej odrębności”.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Jeszcze bardziej osobliwe są dalsze słowa profesora: „Religia [w przyszłości] będzie miała inną postać. Co do formy i zawartości będzie uboższa, ale być może też głębsza. Człowiek tych czasów ma prawo oczekiwać, że w tym procesie przeobrażania Kościół mu pomoże, że być może zrezygnuje z wielu starych form, które mu nie odpowiadają, że (…) bez wahania uwolni to, co autentycznie należy do wiary, z uwarunkowanych czasem okryć, że w ten sposób, porzucając to, co minione, tym wyraźniej skieruje go ku temu, co trwałe”. Nie da się ukryć, że w słowach tych, które tak zachwyciły Jana XXIII, czai się wyjątkowo wybuchowa treść. Po pierwsze głównym punktem odniesienia staje się w nich człowiek współczesny, który, można sądzić, wymaga całkiem innego podejścia niż ludzie wcześniejszych pokoleń. Tak jakby w stosunku do tego człowieka dawne słowa nie miały znaczenia, jakby nie człowiek w swej naturze był punktem odniesienia, ale jego współczesność. Ta współczesność jest określana jako zaufanie do nauki, do własnych sił. Nie są one zatem już pychą, ale nowym, koniecznym stanem świadomości. Kościół takiemu człowiekowi nie może już głosić prawdy, ale może z nim jedynie dialogować. Punktem odniesienia dla Objawienia nie jest historycznie dane i wiernie przechowywane słowo, ale mentalność współczesna. Najpierw trzeba uznać jej roszczenie, a następnie do niej dostosować naukę Kościoła. Ale to oznacza, że od początku już ogłasza się kapitulację przed duchem współczesnym. Kościół, który deklaruje, że jego punktem odniesienia jest współczesny duch i gotów jest mu się podporządkować, przynosi na tacy swoją głowę.

 

Po drugie czym lub kim jest w istocie człowiek współczesny? I jak uwolnić się od zarzutu, że ci, którzy się mienią być jego samozwańczymi rzecznikami, w istocie promują swoje prywatne, subiektywne rozumienie współczesności? Przecież człowiek współczesny to nie po prostu człowiek żyjący współcześnie – na początku lat 60. większość polskich, a nawet niemieckich katolików nie szukała żadnego unowocześnienia i odnowienia. Owszem, inaczej wyglądała sytuacja w wielkich miastach i, szczególnie, na wydziałach uniwersytetów. Jednak dlaczego miarą człowieka współczesnego miał być postępowy establishment uniwersytecki wykształcony na Kancie, Bultmannie, ewolucji itd.? Powołując się na człowieka współczesnego, w istocie profesor Ratzinger i inni próbowali zdobyć duchową władzę nad soborem: to oni rzekomo lepiej rozumieli i wyrażali współczesną mentalność, w dowolnej chwili zatem mogli posłużyć się argumentem, że jakiś fragment nauki Kościoła „nie pasuje”, „nie odpowiada”, „nie jest dość zrozumiały” dla współczesnych. Ustanawiając siebie rzecznikami współczesnego człowieka, zyskiwali gigantyczną władzę. Stawali się panami przyszłości. Skutecznie mogli też paraliżować działania tradycyjnych kardynałów, powołując się na swoje lepsze rozumienie świata. Dzięki poparciu liberalnie nastawionych mediów nieznający się na rzeczy odbiorca mógł sądzić, że ich przekaz jest faktycznie tym, czego oczekuje człowiek współczesny. W zderzeniu z głosem znawców człowieka współczesnego, potwierdzonym przekazem propagandowym gazet, partia tradycyjna skazana była na cofanie się.

 

Po trzecie pojawia się zasadnicze pytanie o to, czym jest rozwój doktryny i na czym miała polegać pomoc i obecność Ducha w Kościele. Okazuje się, że ten katolicyzm, z jakim styka się człowiek współczesny, to nie, jak to do tej pory nauczali jego przywódcy, wspaniałe drzewo, które wyrosło przez wieki z małego ziarna, tożsame z nim, tyle że piękne i wybujałe, ale raczej wielki magazyn, w którym pod kolejnymi warstwami kryje się przytłoczony klejnot. Żeby do niego dotrzeć, należy te warstwy zdjąć i pozbyć się ich, dopiero wtedy rozbłyśnie on pełnym blaskiem. Nie da się ukryć, że w ten sposób do nauki Kościoła podchodzili protestanci od czasów Lutra, którzy w danym im historycznie katolicyzmie widzieli nieustanne wypaczenia, a prawdziwy Kościół gotowi byli dostrzec wiele wieków wcześniej. A więc co w tym czasie robił Duch Święty? Dlaczego współczesne pokolenie teologów, na czele z profesorem Ratzingerem, miało prawo występować w stosunku do wcześniejszych pokoleń jako sędziowie? Kto przyznał im przywilej, by teraz, w 1961 lub 1962 roku dokonać rozdziału na to, co zniekształcone, i na to, co można zachować? Każda taka decyzja ma w sobie arbitralny charakter. Tym bardziej że nie dotyczy to kwestii przygodnych i zewnętrznych, te podlegają zwykłej władzy administrowania, ale chodzi „o to, co autentycznie należy do wiary”. W samej zasadzie myślenia Ratzingera, przyjętego później za pośrednictwem kardynała Fringsa przez papieża, tkwił bardzo niebezpieczny subiektywizm. To, co należy do wiary, było przekazywane i rozwijane przez dwa tysiące lat – dlaczego nagle jedno pokolenie, nawet zakładając, że profesor Ratzinger reprezentował jego większość – rości sobie prawo do osądzenia i przeobrażenia tego, co im przekazano? Jeśli oni mogą, to następne pokolenie, dokładnie na takiej samej zasadzie, będzie mogło dokonać ponownej oceny. I następne też. Tradycja ma to do siebie, że albo przyjmuje się ją całą, albo całą odrzuca. Połowiczne rozwiązania do niczego dobrego nie prowadzą. A dokładnie do tego namawiał w genueńskim wykładzie, wygłoszonym przez kardynała, profesor.

 

Po czwarte w całej tej analizie, którą tak przejął się Jan XXIII, brakowało jednego, podstawowego elementu: znacząca część współczesności jest w stosunku do Kościoła nie obojętna, ale jawnie i złośliwie wroga. W samej zasadzie nowożytności tkwi przekonanie o radykalnej emancypacji, samokreacji. Na początku lat 60., szczególnie w zaciszu Bonn, w otoczeniu sympatycznych profesorów i w epoce wspaniałego gospodarczego wzrostu, nie było to może widoczne, ale każdy, kto miał bardziej przenikliwe spojrzenie, musiał widzieć rewolucyjny i wywrotowy potencjał myśli nowożytnej. I wiedział, że prędzej czy później wypowie on uczniom Chrystusa wojnę, że dojdzie do śmiertelnej walki o podstawowe zasady etyki i prawa. W takiej sytuacji zdejmowanie kolejnych warstw, pozbawianie się odziedziczonych form było skrajnie lekkomyślne i niemądre.

 

Po piąte zaś, i kto wie, czy nie jest to najważniejsze, w tekście wykładu z Genui, który był oparciem dla Jana XXIII, pojawiają się, z punktu widzenia wiary, bardzo osobliwe przeciwieństwa. Pierwszym jest przeciwstawienie sobie doktryny i świadectwa. W oczach profesora wyraźne sformułowanie doktryny i świadectwo chrześcijańskiego życia to dwie całkiem różne wielkości. Nie jest to wprost zanegowanie doktryny – ona może pozostać. Jednak zadaniem soboru ma być co innego – świadectwo życia. Tyle że w dotychczasowej nauce Kościoła to właśnie troska o pełnię i czystość doktryny była warunkiem prawdziwego świadectwa życia w Chrystusie. To doktryna zawiera nadprzyrodzoną prawdę, której świadectwo jest wyrazem. Jeśli doktryna schodzi na drugi plan, to na czym ma się opierać świadectwo? Pozostaje mu jedynie świeckie, doczesne zaangażowanie. Jeszcze bardziej zaskakujące było drugie przeciwieństwo, typowe tak dla profesora, jak i wszystkich nowatorów: między autentyczną wiarą i jej zewnętrznym wyrazem. Utopijne przekonanie, że głębokość wiary jest odwrotnie proporcjonalna do jej historycznie danej postaci. Jednak co to mówi nam o rozumieniu wiary? Czy nie jest ona rozumiana jako intensywność przeżycia?

 

Wszystko wskazuje na to, że tych pytań Jan XXIII, wygłaszając swoją mowę, sobie nie zadawał. A szkoda. Przemówienie to bowiem, niejako w zarodku, zawierało już wszystkie te problemy, przed którymi staną ojcowie soborowi. Wydaje się, że są w nim obecne trzy poważne błędy lub dwuznaczności, których rozwinięcie tak fatalnie wpłynie na katolicyzm. Pierwszym jest różowa, optymistyczna, wręcz utopijna ocena rzeczywistości politycznej i społecznej.

 

Ojciec święty mówił:

„W codziennym sprawowaniu Naszego urzędu duszpasterskiego niekiedy ranią Nasze uszy insynuacje dusz, gorliwych nawet, ale pozbawionych rozeznania i umiaru. W czasach współczesnych widzą one tylko odstępstwo i upadek; twierdzą, że nasz wiek stał się gorszy niż wieki dawniejsze; i postępują tak, jak gdyby niczego się nie nauczyli od historii, która przecież jest mistrzynią życia, i jak gdyby w okresie poprzednich soborów powszechnych wszystko dokonywało się wśród triumfu idei chrześcijańskiego życia i słusznej wolności religijnej. Nam zaś wydaje się, że nie należy zgadzać się z tymi prorokami niedoli, którzy występują jako zwiastuny wydarzeń zawsze nieszczęśliwych i jakby zapowiadających koniec świata. W obecnym porządku rzeczy dobra Opatrzność prowadzi nas do nowego układu stosunków między ludźmi, które za sprawą ludzi i ponad ich oczekiwania zmierzają do realizacji opatrznościowych planów wyższych i nieprzewidzianych; planów tej Opatrzności, która wszystko, nawet ludzkie różnice wprzęga w większe dobro Kościoła”.

 

Nie zamierzam tu cytować tych wszystkich wypowiedzi wcześniejszych papieży, krytycznych wobec cywilizacji współczesnej, ani podobnych im w duchu słów świętych. Jednak na szczęście w 2020 roku mamy miarę, żeby ocenić prawdziwość słów Jana XXIII. Możemy sami sprawdzić, kto miał rację. Czy ci, nazwani przez Jana XXIII prorokami niedoli, którzy twierdzili, że „nasz wiek stał się gorszy niż wieki dawniejsze”, czy też on, sądząc, że pojawił się „nowy układ stosunków między ludźmi”, w którym godność osoby człowieka jest znacznie lepiej chroniona. Papież mówił przecież, że choć „[nie] brakuje doktryn i opinii fałszywych, niebezpieczeństw, przed którymi trzeba się mieć na baczności i które trzeba usuwać; ale to wszystko w tak oczywisty sposób sprzeciwia się zasadom przyzwoitości i przynosi tak gorzkie owoce, że dziś ludzie zdają się zaczynać sami z siebie je potępiać”. Niebywałe, ale prawdziwe! W 1962 roku, kiedy to jedna trzecia świata jęczy w okowach komunizmu, Jan XXIII mówi, że „wszystko [co] w tak oczywisty sposób sprzeciwia się zasadom przyzwoitości i przynosi tak gorzkie owoce, ludzie dziś zdają się zaczynać sami z siebie potępiać”.

 

Właśnie na krótko przed wybuchem rewolucji kulturalnej w Chinach i na dziesięć lat przed ludobójstwem w Kambodży papież ogłaszał, że zło jest tak nieprzyzwoite, że ludzie sami je potępiają i dlatego nie musi tego robić Kościół! Jan XXIII przemawia sześć lat po słynnym referacie Chruszczowa, kiedy to skala zbrodni i ludobójstwa w Sowietach nie mogła być już przed nikim zakryta. Jan XXIII mówi o tym, że współcześni mu ludzie sami potępiają nieprzyzwoitość, jedenaście lat po tym, jak we Frankfurcie nad Menem wznawia działalność Instytut Badań Społecznych, prawdziwa komórka neomarksistowskiej rewolucji, która przygotowuje grunt dla nowej antychrześcijańskiej rewolty. Siedem lat po tym, jak ukazała się książka Eros i cywilizacja Herberta Marcuse’a, która stała się programowym tekstem dla rewolucji seksualnej, która to w Kościele widzi największą tamę i przeszkodę dla swobodnego kształtowania się seksualności. W tym samym czasie, kiedy Jan XXIII cieszy się ze swobody, z jaką Kościół może głosić wiarę, na uniwersytetach amerykańskich i zachodnich rodzi się przekonanie, że dla reakcjonistów, autorytarystów i faszystów (to jest zwolenników prawa naturalnego) nie ma i nie powinno być wolności. Papież mówił w przededniu wprowadzenia zgody na aborcję przez państwa Zachodu. Dokładnie wtedy, kiedy zaczynał się marsz ruchu nazwanego już wkrótce LGBT, Ojciec Święty twierdził, że ludzie sami potępiają „sposoby życia z pogardą dla Boga i Jego praw i pokładanie przesadnej nadziei w postępie technicznym”. Właśnie w momencie największej w dziejach fali konsumpcjonizmu następca Piotra mówił, że ludzie odrzucają „pogląd, że powodzenie polega wyłącznie na komforcie egzystencji”. Mówił to nie na prywatnym spotkaniu, kolokwium lub seminarium. Nie. Mówił to w wystąpieniu otwierającym najliczniejszy sobór w dziejach Kościoła. Mówił to do całego świata. Bez cienia zawahania opowiadał, że współcześni ludzie, właśnie ci, którzy mieli doprowadzić w ciągu kilkunastu lat do praktycznego wyrugowania religii z życia publicznego, „są coraz bardziej świadomi, że godność osoby ludzkiej i jej naturalna doskonałość jest sprawą wielkiej doniosłości i niezwykle trudną do urzeczywistnienia”. Faktycznie ludzie byli tego coraz bardziej świadomi?

 

Drugą dwuznacznością, mającą fatalny wpływ na zawartość soborowych dokumentów było przeciwstawienie sobie istoty doktryny i sposobu jej wyrażenia. Jan XXIII mówił, że z jednej strony sobór „chce przekazać naukę czystą i nieskażoną, bez zabarwień i przeinaczeń, tak jak poprzez dwadzieścia wieków stała się, mimo trudności i przeciwieństw, wspólną spuścizną”. Pięknie. Ale jak chce to zrobić? Odpowiedź brzmiała: „w pełnej zgodzie i wierności z autentyczną nauką, przestudiowaną jednakże i podaną w formie naukowej i literackiej właściwej duchowi współczesnemu”. A co, jeśli „forma naukowa i literacka właściwa duchowi współczesnemu” z zasady odrzucała „naukę czystą, autentyczną i świętą doktrynę”? Co, jeśli „właściwy duchowi współczesnemu” jest bunt przeciw Bogu i dążenie, by każdą prawdę wywodzić z siebie? By posłuszeństwo wobec zewnętrznego słowa Boga odrzucać z pogardą jako wyraz niedojrzałości? By sprowadzać to, co nadprzyrodzone, do tego, co naturalne? Znowu, papież sobie takich pytań nie zadaje. Podobnie jak profesor w Genui przyjmuje, że głębokość wiary i jej forma wyrazu to dwie różne rzeczy. „Czym innym jest istota starodawnej nauki stanowiącej skarbiec wiary, a czym innym jest sposób jej wyrażania. Otóż na to właśnie – z cierpliwością, jeśli trzeba będzie – należy położyć wielki nacisk, wszystko przystosowując do zadań nauczania i duszpasterstwa”. Wszystko? I skąd się bierze to przeciwstawienie „istoty starodawnej nauki” i „sposobu jej wyrażania”? Czy to oznacza, że „istota starodawnej nauki” jest niezmieniona, ale „sposób jej wyrażania” uległ zmianie? W jakiej relacji one do siebie pozostają? Gdzie jest ta miara zgodności, skoro forma zostaje przeciwstawiona treści?

 

Klasyczna myśl filozoficzna oparta jest na zasadzie agere sequitur esse – działanie wynika z istoty. Tu jednak okazuje się, że sposób przekazu przeciwstawia się przekazowi. Ale takie przeciwstawienie już samo w sobie jest „współczesne” – to innymi słowy kantowskie przeciwstawienie rzeczy samej w sobie, do której rozum nie dociera, i jej pojawiania się w czasie i przestrzeni (a więc historii), do której rozum ma dostęp. Według Kanta z tego zjawiska nigdy nie można przejść do rzeczy samej w sobie. Można wokół niej krążyć, zbliżać się, ale pozostaje ona przed rozumem zamknięta. Nie trzeba być szczególnie przenikliwym, by dostrzec, że ostateczną konsekwencją takiego przeciwstawienia musi być wątpliwość w ogóle do istnienia rzeczy w sobie.

 

Kto jednak miał w przypadku Kościoła dokonać i w oparciu o co owego zespolenia istoty i sposobu? Na pierwszy rzut oka może to brzmieć niewinnie. Owszem, słyszmy, istota ma pozostać bez zmian. Tylko sposób wyrażenia się zmieni. Jednak to nie takie proste. W jaki niby sposób można te rzeczy oddzielać? Nie jest przypadkiem, że pokantowska filozofia, ofiara podziału na niedostępną rozumowi rzecz w sobie – Boga, duszę, wolność – i dostępne mu zjawisko szybko uległa idealizmowi i subiektywizmowi. Koniecznym wnioskiem błędu Kanta było przeniesienie miary z tego, co zewnętrzne, do podmiotu, do rozumu, do, ostatecznie, człowieka. Czy podobny los czekać miał Kościół? Czy miał się on stać tym, czym podmiot w filozofii idealistycznej: kreatorem sensu, a nie jego wiernym odkrywcą? Jeśli w historii zawsze pojawiał się „sposób wyrażenia”, na przykład konkretny kształt dogmatów, to czy można dotrzeć do istoty chrześcijaństwa poza tym sposobem? W inny sposób? I jak można być pewnym, że taka „istota” istnieje, skoro „sposób wyrażenia” jest jedynie czymś relatywnym i historycznie uwarunkowanym – ma być właściwy duchowi współczesnemu? Jeśli sposób wyrażania wiary nie wypływa z konieczności z jej istoty, a jest do niej doczepiony, jest na niej zawieszony, to jaką konkretnie to „dołączenie” i „zawieszenie” ma wartość? Czy w efekcie takiego przeciwstawienia nie wprowadza się w samą naturę „istoty” czegoś arbitralnego? Jeśli istota chrześcijaństwa dana jest jedynie za pośrednictwem sposobu, a sposób może być zmienny i zależny od ducha czasów, to musi to mieć chyba wpływ na istotę? Sposób wyrażenia to zatem zasłona skrywająca istotę. Można go zatem zdjąć i założyć inny, bardziej stosowny? Jak jednak, przyjmując tę perspektywę, oceniać znane w historii przykłady herezji? Czy nie były one zawsze właśnie skierowane przeciw „sposobowi”, a nie przeciw „istocie”? Jak uchronić się przed takim rozumowaniem, skoro tkwi ono już w zarodku obecne w samym pierwotnym przeciwstawieniu „istoty nauki” i „sposobu jej wyrażenia”?

 

Wreszcie to przeciwstawienie musiało prowadzić do trzeciego błędu, którego przyjęcie oznaczało faktyczny paraliż zasady dogmatycznej: do niemożliwości potępienia herezji. Papież mówił: „Kościół stale się przeciwstawiał tym błędom. Wielokrotnie nawet potępiał je z największą surowością. Dzisiaj jednakże Oblubienica Chrystusa woli posługiwać się raczej lekarstwem miłosierdzia aniżeli surowością. Woli wyjść naprzeciw dzisiejszym potrzebom, wskazując raczej na skuteczność swojej nauki, aniżeli występując z potępieniem [błędów] (…)”. Przeciwstawienie sobie potępienia błędów i miłosierdzia musiało w uszach nowatorów zabrzmieć niczym hasło do rozpoczęcia bitwy. Od chwili rozpoczęcia prac komisji soborowych wskazywali oni, że dawne potępienia herezji już nie mogą być aktualne. Papież podawał tu na tacy sposób, jak je ominąć: nagle okazywało się, że brak potępienia zła nie jest tchórzostwem i przejawem małoduszności, ale aktem miłosierdzia. Jak słusznie zauważył Romano Amerio, który analizie tego fragmentu przemówienia poświęcił sporo miejsca w Iota Unum, Kościół nigdy nie postrzegał obowiązku zwalczania herezji, wypaczeń, fałszów jako przejawu braku miłosierdzia. Przeciwnie: napiętnowanie błędu było pierwszym aktem miłosierdzia wobec błądzącego: pokazywało mu, w jakiej znajduje się obiektywnie sytuacji, i w ten sposób dawało mu szansę wyjść z błędu. Oczywiście wszystko to przy założeniu, że człowieka i jego akt woli traktuje się poważnie. Że wierzy się w ludzką osobę, w wolną wolę, w związek między przylgnięciem do prawdy a zbawieniem duszy. Jeśli jednak to, co najważniejsze, odbywa się poza osobową świadomością – człowiek jest częścią wielkiego biologiczno-kosmicznego historycznego procesu – to prawda i fałsz religijny nie mają sensu. Człowiek staje się jedynie elementem dziejowego postępu, zatem potępianie błędów religijnych okazuje się zbyteczne. To jak wiosłowanie kijkiem przeciw potężnemu prądowi rzeki, jedynie ręce mogą się odparzyć. Przeciwstawienie sobie miłosierdzia i osądzania herezji było czymś nowym i nieznanym. Krył się tu wszakże nie tylko błąd pomieszania porządków, na który wskazywał Amerio. Tak, potępienie błędu należy do porządku intelektualnego, gdzie od rozumu wymaga się jasności i klarowności, a miłosierdzie do porządku moralności, w którym chodzi o osobę człowieka.

 

Ktoś, kto nie chce jasno odrzucić przeciwnych prawdzie błędów, nie jest pełen miłosierdzia, ale właśnie, powiedzieliby starzy mistrzowie, jest małoduszny. Po pierwsze pozwala rozszerzać się błędom i swobodnie zakażać inne dusze. Po drugie heretykowi uniemożliwia wyjście ze stanu pogrążenia w złu. Fałszywe miłosierdzie jest gorsze niż surowa sprawiedliwość. Ale można pójść jeszcze krok dalej: jeśli miłosierdzie ma polegać na tym, by nie piętnować błędu, w którym tkwi człowiek, to czy dalszą konsekwencją nie będzie też rezygnacja z przeciwstawnej temu błędowi prawdy? Innymi słowy: czy jeśli na pierwszym miejscu jest miłosierdzie, wolno mi dalej głosić prawdę, która może w drugim wywołać niechęć i sprawić mu ból? Konsekwencją tych trzech błędów – fałszywej oceny stanu cywilizacji, przeciwstawienia istoty wiary i sposobu jej wyrażenia oraz uznania, że miłosierdzie odnosi się do błędnych doktryn, a nie do grzeszników – musiała być rezygnacja z zasady dogmatycznej.

 

Roberto De Mattei twierdzi, że rozpoczynając sobór, „[Jan XXIII] nie wyobrażał sobie ani jego [soboru] długości, ani natury dyskusji, ani tym bardziej konsekwencji obrad, które zainicjował”. Trudno się zgodzić z tym sądem. Papież wiedział doskonale, jakie nastroje panują wśród przeciwników Świętego Oficjum – zarówno wśród teologów, jak i kardynałów. Wiedział, że grupa europejskich kardynałów krytykuje schematy dogmatyczne, że zrobi wszystko, by je odrzucić. Musiał się zatem spodziewać, że dojdzie do ostrego starcia. Czy de Mattei nie ulega tu nieco wyobrażeniu, które sam słusznie uważa za nietrafione: że Jan XXIII był nieco dobrotliwym i naiwnym staruszkiem, nie do końca przewidującym konsekwencji swoich działań? Faktycznie, trudno to zrozumieć. Z jednej strony papież podpisuje się pod dokumentami, które zawierają klasyczną naukę Kościoła, z drugiej strony wygłasza przemówienie, które, gdyby wyciągnąć z niego ostateczne konsekwencje, powinno prowadzić do odrzucenia dokumentów. Który Jan XXIII był tym prawdziwym? Czy ten, który podpisał się pod schematami przygotowanymi przez kardynała Ottavianiego, czy ten, który mówił, że istota wiary musi być podana zgodnie z duchem współczesności? Przebieg soboru dał na to pytanie jasną odpowiedź.

 

Paweł Lisicki

 

Fragment książki: Paweł Lisicki, Dogmat i Tiara. Esej o upadku rzymskiego katolicyzmu”, wyd. FRONDA, s.496.

 

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie