22 października 2015

Gniew Pana Zagłoby, czyli zdrada w Brukseli

(Fot. Credit Image: © Mateusz Wlodarczyk/NurPhoto via ZUMA Press / FORUM)

„Pytacie go, jakie korupcje wziął od Szweda? Ile mu wyliczono? Co mu jeszcze obiecano? Mości panowie, oto Judasz Iskariota” – zawołał Zagłoba do zgromadzonej na uczcie w Kiejdanach szlachty, gdy Janusz Radziwiłł ogłosił się poddanym króla szwedzkiego, Karola Gustawa. Czyż podobne słowa nie mogłyby paść pod adresem rządu Ewy Kopacz, gdy ta bez żadnego uzasadnienia i wbrew polskiemu interesowi przytaknęła brukselskiemu dyktatowi w sprawie przyjęcia wyznaczonej przez eurokratów liczby imigrantów z Bliskiego Wschodu?


Gdyby Zagłoba jakimś cudem pojawił się w czasach nam współczesnych, zapewne zwymyślałby poczynających w ten sposób polityków od łotrów i zaprzańców. Jego los jednak byłby zgoła inny, niż ten, który czekał go w XVII-wiecznym pałacu Radziwiłła. Zamiast wtrącenia do zimnego lochu i otrzymania wyroku śmierci, poczłapałby grzecznie do domu, gdzie ku wielkiemu zdziwieniu usłyszałby w TVN 24, że Polska pod rządami Kopacz zachowała się przyzwoicie, choć wypadałoby jej tak naprawdę na ochotnika zgłosić się po przyjęcie co najmniej potrójnej liczby imigrantów w stosunku do tej podyktowanej przez Brukselę.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Uchodźca, nie imigrant

Żeby dobrze zrozumieć, jak istotna była postawa Zagłoby w Kiejdanach, trzeba przyglądnąć się reakcji zgromadzonej szlachty na Radziwiłłowską deklarację zdrady. Wielu z nich zareagowało, owszem, emocjonalnie, ale nie zapałali od razu oburzeniem. Niejako z szacunku dla męża cieszącego się sławą wielkiego i dumnego wojownika jęli – co wobec zuchwałości zdrajcy było zachowaniem kompletnie nieracjonalnym – przekonywać możnowładcę, by zmienił złowrogą dla Ojczyzny decyzję. Zdruzgotani i wewnętrznie pokiereszowani nie mogli uwierzyć, że zdrada rozgości się wygodnie w Kiejdanach, ba, że uczyni to w umyśle i sercu znakomitego Radziwiłła. Zagłoba, wygłosiwszy jednak ostrą tyradę pod adresem magnata, potrząsnął obecnymi, a wskazawszy ich myślom właściwy kierunek, pozwolił uwierzyć, iż to, co wydawało się nieprawdopodobne jest jednak prawdziwe. Dlatego mości pan Stankiewicz cisnął wprost pod książęce nogi buławę, a za jego przykładem powędrowali inni przyzwoici szlachcice, ze słynnym Wołodyjowskim na czele.

Jeśli przeniesiemy się z kart Sienkiewiczowskiej powieści do współczesnych nam czasów, pytanie o możliwą zdradę rządu Platformy Obywatelskiej z premier Ewą Kopacz na czele wyda się nam z pozoru absurdalne. Jak to bowiem możliwe, by rządzący tak po prostu sprzeniewierzyli swój osobisty interes, własną polityczną prywatę polskiej racji stanu? I to w dodatku uczynili to zupełnie jawnie, w świetle reflektorów. Owszem, możliwe. By to pojąć wystarczy uświadomić sobie prawidła mechanizmu podejmowania decyzji w polityce międzynarodowej. Po pierwsze, przywódca państwa powinien postawić sobie pytanie co jest dobre dla ludzi, którymi rządzi oraz w jaki sposób powinien postąpić, by zapewnić im spokój lub przynajmniej ochronić ich przed przykrymi konsekwencjami spowodowanymi polityką innych krajów. Następnie, zdefiniowawszy zaś interes zbiorowy narodu, podejmuje odpowiednie decyzje, które pozwolą na realizację wyznaczonego celu.

 

Ewa Kopacz nie zdefiniowała żadnego interesu, nie wyjaśniła dlaczego przyjęcie imigrantów miałoby być dobre dla wspólnoty, którą – przynajmniej teoretycznie – zarządza. Nie odpowiedziała też na stawiane choćby przez Węgrów wątpliwości, co do celowości przyjęcia ogromnej ilości przybyszów z Bliskiego Wschodu w Europie. Czy aby nie jest to – parafrazując klasyka – scenariusz pisany w języku arabskim? Czy ktokolwiek w Polsce zweryfikował informację o fali imigrantów, jako przygotowaniu do kolejnego etapu islamskiej „świętej wojny”? Pytania te nie są – a przecież zwykło się takie założenie przedstawiać – wymysłem jakiegoś mitomana, lecz informacjami pozyskanymi przez węgierskie służby specjalne.

 

Zagrywka Orbana

Warto zresztą zatrzymać się na moment przy temacie Węgier, by przyjrzeć się, w jaki sposób postąpił wobec imigranckiego kryzysu przywódca tamtejszego rządu, Viktor Orban. Cokolwiek o nim sądzić, w tym akurat wypadku zachował się bowiem niczym mąż stanu. Zdając sobie sprawę, że jego kraj jest jednym z pierwszych, które zaleje imigrancka fala, a przy tym świadom, jak usilnie unijni biurokraci lansują model inkluzywnej i mulitkulturalnej Europy, zdecydowanie i bez oglądania się na opinie europejskich salonów, wdrożył procedurę przewidzianą unijnym prawem – przyjąwszy do swojego kraju imigrantów, skierował ich do specjalnych obozów, gdzie tożsamość i intencje przybyłych miały zostać gruntownie zweryfikowane. Traf chciał, że – niestety – eurokratom nie spodobało się prawo uprzednio przez nich ustanowione i Orban solidnie oberwał za próbę szybkiego rozwiązania niebezpiecznie nabrzmiałego już problemu. Węgierski przywódca nie zniechęcił się, a nie przejąwszy się zbytnio wściekłą krytyką płynącą z Wiednia czy Brukseli, przedstawił – w punktach – konkretne pomysły na zdecydowane powstrzymanie rosnącej liczy przybyszów z Bliskiego Wschodu.

 

Jego postawa nie doczekała się jednak oczekiwanego wsparcia ze strony rządu Ewy Kopacz. Obietnice premier dotyczące wypracowania porozumienia w ramach grupy Wyszehradzkiej stwarzały wrażenie, że premier usiłuje faktycznie zbudować koalicję państw regionu wokół kwestii, co do której osiągnięcie wspólnego stanowiska nie powinno przysporzyć problemu. Nic z tego. Choć Kopacz obiecała nie czynić niczego wbrew Polakom, wysłała do Brukseli minister spraw wewnętrznych swojego rządu, by ta ochoczo przyjęła wszystkie propozycje narzucone całej Unii przez Angelę Merkel i powolnych jej unijnych polityków.

 

Nic nowego

O ile Zagłoba w Kiejdanach popisał się nie lada odwagą, o tyle zarzucać rządowi Platformy Obywatelskiej, że w ciągu ośmiu lat sprawowania władzy podejmował działania sprzeczne z polskim interesem narodowym – nie jest niczym, co wymagałoby nadzwyczajnego męstwa. Wystarczy przypomnieć bowiem słynny „hołd berliński” Sikorskiego z listopada 2011 roku, czyli wystąpienie w stolicy Niemiec byłego już ministra sprawa zagranicznych rządu Donalda Tuska. Minister ów nie zawahał się w kraju naszego zachodniego sąsiada przedstawić główne kierunki polityki zagranicznej, co mogłoby może zdziwić, ale tylko tego, kto zapomniał już o czym dokładnie mówił wówczas Sikorski. Jego zdaniem bowiem Polska powinna podporządkować swoje interesy Niemcom i obrać sobie Berlin za patrona. Słowa te potwierdził zresztą kilka miesięcy później, gdy zachęcił Niemców do większej aktywności w reformowaniu Unii (czytaj: delegowaniu na Brukselę coraz szerszych kompetencji), zapewniając, że Polska jest gotowa w tym pomóc, wiosłując ramię w ramię z sąsiadami. Zadeklarowawszy więc dwukrotnie, iż Warszawa gotowa jest zrzec się części swojej suwerenności, zapewniał, iż gra toczy się o nasz żywotny interes jakim ma być ratowanie Europy przed gospodarczym kryzysem. Doprawdy, słynna i szeroko dyskutowana do niedawna w Polsce tyrada Józefa Becka z 1939 roku o tym, iż nie życie, ale honor jest najcenniejszą rzeczą w życiu narodów, była przy berlińskim wystąpieniu Sikorskiego pełną finezji dyplomatyczną zagrywką.

 

Znamienne, że polscy politycy – Sikorski nie odbiegał od tej reguły – ofiarowując w darze innym państwom, lub międzynarodowym instytucjom lwie kęsy naszej suwerenności zawsze uzasadniali takie posunięcie „dobrem Polaków”. Leszek Balcerowicz posłusznie realizował u zarania III RP plan Międzynarodowego Funduszu Walutowego, by – jak twierdził – wyciągnąć Polskę z gospodarczej zapaści; do NATO wstępowaliśmy, by móc się obronić przed wrogiem; do Unii Europejskiej zaś, by stanąć w pierwszym szeregu z najlepiej rozwiniętymi państwami regionu; natomiast wspomniany Sikorski wygłosił berlińską mowę, by ratować nas przed eurokryzysem oraz pęknięciem Unii na dwoje – z elitą posiadającą eurowalutę oraz „motłochem” posługującym się pieniądzem narodowym. Ile z tych wszystkich obietnic mamy korzyści? No cóż, można powiedzieć, cnotę straciliśmy, rubla nie zarobiliśmy. Próżno bowiem szukać u nas gospodarczych cudów, polska armia jest w rozsypce, zaś „Europa dwóch prędkości” to stan istniejący już od kilku lat.

 

Ochocza zgoda rządu Ewy Kopacz na przyjęcie wyznaczonej odgórnie kwoty imigrantów, to najlepszy dowód na bezsilność polskich władz wobec Brukseli czy Berlina. Inna sprawa – co warto odnotować na marginesie – jaką rolę w tej rozgrywce odegrał Donald Tusk. Ten bowiem czmychnąwszy na posadę szefa Rady Europejskiej, słono opłaca do dziś wsparcie innych krajów Europy dla jego kandydatury. Co ciekawe, sam opowiada się za porzucaniem przez państwa Unii narodowych odrębności, proponując chociażby powołanie czegoś w rodzaju „unijnej straży granicznej”. Czy służy to interesowi Polski? Nie. Czy ktokolwiek oczekiwał do Tuska, że jako „prezydent Europy” o ów interes zadba? Skądże znowu.

 

Wielka fortuna

Każdy baczny obserwator zauważy, że Unia Europejska rozpada się na naszych oczach, choć procesy gnilne tej potężnej przecież struktury, są wyjątkowo powolne. Teoretyk imperializmu, Aleksander Motyl, zauważył, że imperia rozpadają się, gdy nastąpi kres kolaboracji elit peryferyjnych z tymi pochodzącymi z centrum imperium. Bruksela, jako centralna część Unii coraz słabiej przyciąga takie kraje jak Czechy czy Węgry, ukazując im swoją niemoc polityczną w wielu istotnych sprawach oraz natrętny interwencjonizm w innych. Z tego punktu widzenia rezygnacja Ewy Kopacz, by w ramach Grupy Wyszehradzkiej mówić jednym głosem o sprawie imigrantów, była taktyczną głupotą. Obliczoną na to, by okazać pełną lojalność wobec unijnego „centrum” i mającej nań silny wpływ Angeli Merkel. Taka orientacja pozbawia nas po rozpadzie Unii Europejskiej „miękkiej poduszki” w postaci sojuszy z częścią państw Europy Środkowowschodniej.

 

W tym miejscu wypada wrócić na moment do nieszczęsnych Kiejdan i Pana Zagłoby. Przypomnijmy, że ów jowialny sybaryta nie był pozbawiony wielkiego sprytu, który podobno zapewniało mu wino zmieszane z oleum. Mniejsza jednak o przyczyny, istotne są wszak skutki posiadanej przez niego niezwykłej cechy: dość prędkiego łączenia faktów i wyciągania wniosków. Od razu wyczuł, że zdrada Radziwiłła nie ma emocjonalnego podłoża. Książe nie przeraził się szwedzkiej potęgi, lecz kierowały nim zgoła inne, znacznie bardziej niecne motywacje. Zagłoba wyczuł więc to, co Balzac lapidarnie wyrazi eleganckim zwrotem: „Za wielką fortuną zawsze kryje się wielka zbrodnia”. Osiem lat rządów PO to dla polityków tej partii niezwykła wręcz fortuna.

 

Krzysztof Gędłek



 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie