20 kwietnia 2012

O drugiej w nocy wyruszyłem spod klasztoru św. Katarzyny na szlak wiodący na szczyt świętej Góry Horeb, gdzie Mojżesz miał otrzymać od Jahwe tablice z dziesięciorgiem przykazań. Z latarką w ręku wolno posuwałem się w różnojęzycznej gromadzie pątników spieszących na wschód słońca. Wyprzedzali mnie poganiacze wielbłądów transportujący do celu co tęższych, osłabionych marszem turystów i pielgrzymów. Wspinałem się w majestacie ciszy, której kojącą błogość próbowała uszanować nawet młodzież idąca w grupach, w innych warunkach rozbawiona i krzykliwa. Może i im, świadomym celu wspinaczki, udzieliła się wszechogarniająca atmosfera sacrum?

 

Bo przecież przebywaliśmy w kręgu świętości. Świadomość wydarzeń opisanych w Księdze Wyjścia  była tak bliska, że aż realna. Zresztą egzemplarz Starego Testamentu niosłem na plecach, w plecaku, właśnie z tą intencją, by tam, na szczycie, za kaplicą Mojżesza, odczytać stosowne fragmenty. Co więcej, noc nastrajała duszę i umysł ku rzeczom spoza sfery codzienności. Nieboskłon płonął miriadami błyskających ogników i można było doświadczyć obecności Wszechpotęgi. Od czasu do czasu atramentowy całun nieba kaleczyły blizny spalających się w atmosferze meteorytów. Do wschodu słońca było jeszcze daleko, dlatego zatrzymywałem się często, rzadziej dla odpoczynku, raczej by doświadczyć niezwykłości tego miejsca.

Wesprzyj nas już teraz!

                     

Zastanawiające! Podczas wędrówki na szczyt  mniej myślałem tej nocy o Mojżeszu i o tym, co się tu działo w ogniu i w trwodze: jak Bóg kształtował swój lud wybrany przekazując im przez proroka treść swej konstytucji – Dekalog. Moja myśl błądziła po obrzeżach formacji Starego Przymierza, by znaleźć spoczynek w sposobie realizowania przykazań przez chrześcijaństwo, a ściślej – przez starożytnych mnichów, którzy dziesiątki wieków później próbowali podjąć drogę doskonałości właśnie u stóp Świętej Góry. Być może skojarzenia te nachodziły moją świadomość pod wpływem wizyty w monasterze św. Katarzyny, wizyty, którą złożyłem dnia poprzedniego w tym antycznym przybytku duchowej formacji  chrześcijańskiego Wschodu. Jak wspaniała jest owa mozaika w półkopule apsydy  ze sceną przemienienia Jezusa na Górze Tabor w obecności świadków Starego i Nowego Przymierza, z jednej strony Mojżesza i Eliasza, z drugiej – Piotra, Jakuba i Jana!   Jak starodawne, a ciągle świeże w swej treści, są owe ikony pochodzące jeszcze sprzed konfliktu wokół czci obrazów, konfliktu, który od pierwszych dekad VIII stulecia  wstrząsał do samego korzenia podstawami Bizancjum, jego sferą duchową, religijną, artystyczną, a nawet polityczną. Tu, w tym starożytnym klasztorze-twierdzy  położonym na obrzeżach  Cesarstwa Wschodnio-rzymskiego, wczesne wizerunki malarskie wyszły cało z zawieruchy kto wie czy nie pierwszej rewolucji kulturalnej świata. I mozaiki się zachowały!  Same cuda! To właśnie w kolekcji tych starodawnych ikon znalazłem jedną, której obraz towarzyszył mi w mojej wspinaczce na Górę Mojżesza, jak wymiennie nazywają Horeb.

 

Ikona przedstawia wspinaczkę mnichów po szczeblach drabiny rozpiętej pomiędzy ziemią a niebem. Ma to być alegoria pracy nad sobą, ilustracja wysiłku w zdobywaniu coraz to wyższych szczebli na drodze do doskonałości. Szczebli w drabinie jest dużo, bo aż trzydzieści i nie wszyscy potrafią pokonać je wszystkie, by bez szwanku na ciele i na duszy dojść bezpiecznie i zwycięsko na szczyt, tam, gdzie na zawodników oczekuje Chrystus. Sądząc z wysiłku, ze skręconych ciał, ze znoju i utrapienia wspinanie jest uciążliwe i nie pozbawione ryzyka. Wielu ześlizguje się ze szczebli, inni spadają głową w dół, z różnego poziomu drabiny, nawet ze szczebli  u samego szczytu i lecąc, wpadają prosto w rozwartą paszczę bestii ziejącej płomieniami ognia. Wspinanie nie odbywa się w pojedynkę, asystują mu z jednej strony drabiny zastępy aniołów, wspomagając i zachęcając do ukończenia biegu, po drugiej stronie demony próbują przeszkadzać.

 

Taka jest symbolika do ilustracji wizji, jaką Jan Klimak opisał w księdze Drabina wstępowania do nieba, a co znalazło barwną interpretację w ikonach i w malarstwie ściennym  kościołów greckich, w monasterach Góry Athos, w cerkwiach Bułgarii, Serbii, Macedonii, Mołdawii, a nawet Rosji. Wizja Jana Klimaka weszła na stałe do skarbnicy prawosławia. Kim był autor tej księgi? Był mnichem na Synaju, przez pewien czas mieszkańcem monasteru św. Katarzyny, na początku swego istnienia dedykowanego Przemienieniu Pańskiemu, Metamorfosis. Zanim dołączył do wspólnoty, próbował u stóp Góry Mojżesza wszystkich możliwych etapów życia doskonałego.  Na Synaj trafił jako młodzieniec pod koniec VI wieku z doświadczeniem  zdobytym  już  wśród pustyń egipskich. Życie w pojedynkę na pustkowiu nie bardzo odpowiadało jego oczekiwaniom. Również cenobium, czyli życie w dużej,  zorganizowanej  wspólnocie pod przewodnictwem igumena nie spełniało jego duchowych ambicji. Wolał doskonalić się  w małej, luźnej  grupie pustelników pod przewodnictwem ojca duchowego. Uważał, że taka forma najbardziej mu odpowiada, pozwala bowiem świadczyć sobie wzajemnie pomoc, pobudza zdrowe współzawodnictwo ducha, prowadzi do zahamowania wielu zwichnięć psychicznych, buduje wspólnotę modlitwy i liturgii w oznaczonych dniach, a przy tym wszystkim nie traci się ideałów pustelniczych, o co tak trudno za murami  wielkiego i ludnego monasteru. W poszukiwaniu najlepszej dla siebie formy duchowości, po śmierci swego mistrza, Martyriusza, odstąpił od sposobu życia w małej grupie wędrownych mnichów bez stałego miejsca pobytu i osiadł w oddalonej kilka kilometrów od monasteru Justyniana Wielkiego samotni Thalos. Tam dostąpił wielu łask: łaskę ustawicznej modlitwy, łaskę daru łez, postu bez konieczności  odżywiania się przez  wiele dni, milczenia i czuwania bez potrzeby snu. Z życiem cenobitycznym zapoznał się w wielkim monasterze pod Aleksandrią, a doświadczenia wyniesione stamtąd pozwoliły mu na ułożenie dwóch rozdziałów  w swej książce. Niebawem powrócił do Tholos, gdzie przeżył  czterdzieści lat, aż do chwili powołania go na igumena w monasterze św. Katarzyny. To właśnie w tej twierdzy duchowości chrześcijańskiego Wschodu przystąpił do spisywania swych wewnętrznych doświadczeń.          

 

Drabina wstępowania do nieba jest księgą pisaną przez mnicha ale nie wyłącznie z przeznaczeniem dla mnichów. Posiada wartości także dla ludzi spoza kręgu zakonnego, wyróżnia się znacznymi walorami literackimi, stanowi pomnik pisarstwa końca czasów starożytnych, opowiada w sposób żywy, miejscami nawet dowcipny o środowisku bardzo specyficznych ludzi, jakimi byli mnisi, którzy przez kilka następnych stuleci będą współtworzyć kulturowy i duchowy klimat wschodniego chrześcijaństwa. Wiarygodność zaproponowanych w książce  zaleceń i rad wypływa stąd, że Jan Klimak spisał wszystko to, co sam przeżył i przemyślał, co widział i doświadczył w bezpośrednim czego kontakcie z innymi. Stąd  się biorą  również owe barwne sceny z życia mnichów okresu formowania się monastycyzmu, opisy ich zachowań, powiedzeń, myślenia, mentalności, jakże często podane w sposób anegdotyczny. Stąd owe liczne przywoływania sprawdzonych przez mądrość życia sentencji, stąd  w końcu wypływa praktyczna nauka w rozwiązywaniu rozlicznych problemów czyhających na ludzi świadomie i odpowiedzialnie wstępujących na trudną drogę samodoskonalenia się. To tych walorów, zgodnie z intencją autora, oczekiwał od Jana Klimaka chrześcijański Wschód. Obok Pisma Świętego oraz ksiąg liturgicznych Drabina wstępowania do nieba była najczęściej czytaną książką we wschodnim kręgu kulturowym chrześcijaństwa. W okresie Wielkiego Postu czytywano  po monasterach podczas wspólnych posiłków kolejne jej rozdziały. Homilie były układane z odwołaniem się do treści dzieła. Do dobrego zwyczaju należało cytowanie trafnych sentencji tego mistrza życia duchowego. Do dnia dzisiejszego zachowały się liczne manuskrypty książki  oraz jej komentarze pochodzące z różnych okresów historycznych, znak, że czytywano ją nieustannie i była aktualna przez wieki. Wschodni pisarze ascetyczni byli pod wpływem tego dzieła, powoływali się na mądrość w nim zawartą, cytowali z niego całe fragmenty i tłumaczyli księgę z greki na inne języki. Już pod koniec VII wieku przełożyli ją na syryjski, trzy stulecia później czytano ją w wersji arabskiej,  gruzińskiej, ormiańskiej i słowiańskiej. Na Rusi  czytano dzieło w przekładzie od XV wieku, zaś w języku rumuńskim dwieście lat później. Częściowe tłumaczenie na łacinę ukazało się w wieku XI, zaś całość przełożył na przełomie XIII i XIV stulecia franciszkanin Angelus Clarenus. Tak późny przekład łaciński i udostępnienie książki czytelnikom katolickiego Zachodu jest bardzo symptomatyczny. Świadczy pośrednio o istnieniu  od zarania chrześcijaństwa dwóch odrębnych duchowości, którymi oddzielnie karmili się chrześcijanie  wschodni i zachodni. Obie te duchowości, niczym dwie potężne rzeki, toczyły obok siebie ożywczą wodę, każda we własnym korycie, ale ze sobą raczej się nie stykały. Co więcej, między nimi od samego początku istniał  naturalny rozdział, który w następnych stuleciach będzie się tylko pogłębiał.

 

Niekiedy porównuje  się  Drabinę  wstępowania do nieba  Jana  Klimaka z  książką   O naśladowaniu Chrystusa  Tomasza a Kempis. Pierwsza, wcześniejsza, formowała Wschód. Druga, późniejsza, kształtowała duchowo Zachód. Obie się jednak dopełniają i stanowią rodzaj drogowskazu dla człowieka próbującego wspiąć się na szczyt doskonałości, ale nie jak w sennej wizji biblijnego Jakuba w drodze z Beer-Szeby do Charanu  (Rdz 28, 10-13). Bowiem od tego starotestamentowego patriarchy zaczerpnął pustelnik z Synaju motyw drabiny, która w chrześcijaństwie winna służyć już nie aniołom wstępującym z ziemi do nieba i zstępującym z nieba na ziemię, lecz ma wskazywać ludziom jeden właściwy kierunek, zawsze ku górze. Trzydzieści szczebli w drabinie to trzydzieści stopni duchowego wzrostu, jakie należy pokonać w walce z samym sobą, by osiągnąć doskonałość i odnieść w ten sposób zwycięstwo.

 

Pod samym szczytem Góry Mojżesza niebo wyraźnie nabrało różów. Gwiazdy traciły swój blask. Jedna po drugiej rozpływały się w nicość. Rtęcią rozświetliła się tylko planeta Wenus – zwiastun wschodzącego słońca. A oto i ono! Rozpalona do czerwoności tarcza wychynęła zza poszarpanej ostrymi graniami  linii horyzontu. Wszystko nagle przybrało barwę purpury: skały, doliny, karłowate krzewy, twarze ludzi. Bliźniacza Góra św. Katarzyny, Gebel Katherina, z pobieloną wapnem kapliczką na szczycie, gorzała barwą roztopionego żelaza. Skupieni w grupach turyści i pielgrzymi rozpoczęli śpiewy w swych narodowych językach. Inni głośno wypowiadali słowa porannej modlitwy. Jeszcze inni z uwagą i przejęciem wsłuchiwali się w treść Księgi Wyjścia: „Góra zaś Synaj była cała spowita dymem, gdyż Pan zstępował na nią w ogniu i uniósł się dym z niej jakby z pieca, i cała góra bardzo się trzęsła” (Rdz 19,18).

 

Spektakl tańczącego słońca nie trwał dłużej aniżeli kilkanaście minut. Niebawem wszystko pomału powróciło do stanu naturalnej szarości: skały, doliny, karłowate krzewy i twarze ludzi. Gdy schodziłem inną drogą do monasteru św. Katarzyny, próbowałem zliczyć kamienne stopnie układane przed wiekami w rozpadlinach skalnych  przez mnichów. Zaprzestałem liczenia przy tysięcznym bloku, gdzieś w połowie drogi do celu.

 

 

                                                                                                                                         Jan Gać     

                                                          

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie

Udostępnij przez

Cel na 2024 rok

Skutecznie demaskujemy liberalną i antychrześcijańską hipokryzję. Wspieraj naszą misję!

mamy: 127 904 zł cel: 300 000 zł
43%
wybierz kwotę:
Wspieram