10 listopada 2015

II Rzeczpospolita kontra III RP. Pogrom

Druga Rzeczpospolita już po kilku latach istnienia na mapie Europy wyprzedziłaby w rywalizacji na nowoczesne państwo obecną Polskę o kilka długości. Trzecia Rzeczpospolita w porównaniu z Drugą pozbawiona jest atutów, źle rządzona, nieinnowacyjna i odarta z  szacunku dla samej siebie. A wszystko to pomimo wielu dekad różnicy między początkami obydwu tych państwowości.


Główny powód, dla którego III RP jest tak słaba, to okoliczności jej narodzin. O ile bowiem II Rzeczpospolita była efektem ciężkiej pracy i wielkich poświęceń minionych pokoleń, skutkiem gorących patriotycznych uczuć oraz szczerym pragnieniem Polaków, o tyle z państwem powstałym na gruzach sowieckiego imperium było już zgoła inaczej. Narodziło się ono w głowach przerażonych słabością Moskwy i zapaścią gospodarczą komunistów oraz wąskiej grupy flirtujących niegdyś z marksizmem samozwańczych przedstawicieli pogruchotanego stanem wojennym ruchu społecznego „Solidarności”. Pewnie dlatego 11 listopada budzi wśród wielu Polaków gorące uczucia, a z kolei wspomnienie 4 czerwca 1989 roku jest jedynie okazją do corocznych spędów dla przyjaciół z Magdalenki i ich admiratorów, którzy z różnych powodów nie zdołali załapać się na wódkę z Kiszczakiem.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Warto przypomnieć – bo przecież wielu tę różnicę doskonale widzi – jak wygląda protokół rozbieżności między II a III Rzeczpospolitą. W czym więc Polska powołana do życia po 123 latach niewoli przeważa nad państwem powstałym w wyniku dziwnych paktów i wyjątkowo trwałej fraternizacji między – przynajmniej pozornymi – przeciwnikami politycznymi?

 

Elity polityczne – trudno porównywać rządzących II RP do tych, którzy sprawują władzę w III RP, bez względu na to, czy chodzi o Platformę Obywatelską, PiS, czy – o zgrozo! – postkomunistyczne SLD. Nie ma takiej metafory, która oddałaby przepaść dzielącą obie elity. Różnica klas, inne poczucie odpowiedzialności – pisząc bardziej ogólnie: po prostu inny wymiar. I nie trzeba wcale porównywać Mazowieckich, Millerów, Pawlaków, Kaczyńskich czy Tusków z Piłsudskim, Dmowskim, Paderewskim bądź Witosem. Nawet bowiem odniesienie współczesnych nam postaci do wyjątkowo żenującego okresu politycznego II RP, jakim były rządy piłsudczyków po śmierci ich przywódcy, byłoby dla obecnych polityków kompromitujące. Gdyby nieco idealistyczny Beck usłyszał lizusowskie wobec Berlina deklaracje Radosława Sikorskiego, najpewniej jąłby rozważać, czy nie podzielić losu Walerego Sławka i nie sięgnąć do szuflady biurka po rewolwer. Z kolei skądinąd mało rozgarnięty i kochający blichtr Śmigły-Rydz umarłby ze śmiechu, a następnie zapewne gorzko zapłakał, by w końcu postradać zmysły, gdyby przyszło mu poznać poziom intelektualny niedawnego prezydenta Bronisława Komorowskiego, przejawiający się chociażby w kreatywnych popisach gramatycznych.

 

Suwerenność przede wszystkim – słowa „wolność” i „suwerenność” w II RP nie były jedynie propagandowymi hasłami, używanymi – jak obecnie – w celu uwiarygodnienia mitu założycielskiego, jakim był okrągłostołowy pakt. Ileż razy w ostatnich miesiącach słyszeliśmy o „25 latach wolności”, o tym, że „powinniśmy szanować naszą wolność” lub, że „młode pokolenie nie docenia zdobyczy wolności”. Cóż, z pewnością obecna Polska różni się zasadniczo od tej PRL-owskiej, ale wmawianie nam, że „wolność”, którą grupka samozwańczych elit opozycyjnych „wywalczyła” podczas suto zakrapianych imprez w, należącej do komunistycznych służb specjalnych, willi w Magdalence to propagandowy majstersztyk. Trudno się dziwić, że tak osiągnięta „wolność” jest dla obecnych elit jedynie sloganem-wydmuszką. To dlatego największe media piały z zachwytu, gdy Donald Tusk rezygnował z funkcji premiera kraju, by objąć w Brukseli stanowisko sekretarki Merkel, Hollande’a czy Camerona.

 

Powiedzmy sobie wyraźnie: taka postawa w II RP byłaby uznana za zdradę. Podobnie jak osławione pierwsze reformy Balcerowicza, za których sprawą nie tylko zgodziliśmy się na podległość wobec Międzynarodowego Funduszu Walutowego i tzw. Klubu Paryskiego, ale – dzięki uruchomionej wówczas propagandzie przedstawiającej zagraniczny kapitał jako wybawienie dla Polski – wielu naszych rodaków ma obecnie niemal bałwochwalczy stosunek do zagranicznych inwestorów, za nic mając stan rodzimych przedsiębiorców czy przemysłu. Stąd media ochoczo sięgają po nierzadko skuteczny straszak w rodzaju: „zagraniczny kapitał źle reaguje na perspektywę objęcia władzy przez tego lub tamtego polityka”. Dla kontrastu wystarczy przypomnieć postawę premiera II RP Władysława Grabskiego, który z impetem reformując ówczesną gospodarkę nie godził się na wzięcie kredytów mogących poważnie uzależnić Polskę od stolic innych państw. Dlatego odprawił z kwitkiem – co zapewne dziś wywołałoby serię zawałów w redakcjach przy Czerskiej i Wiertniczej – Brytyjczyków, których propozycję kredytową uznał za zagrażającą suwerenności Polski. Można tylko przypuszczać, w jaki sposób Grabski zareagowałby, gdyby jakiś wymuskany dżentelmen, fascynujący się za młodu komunistycznymi demiurgami, czyszcząc paznokcie przy wielkim, drewnianym biurku w Brukseli, zdecydowałby o nałożeniu na Polskę „procedury nadmiernego deficytu”. Zapewne wybałuszyłby oczy ze zdziwienia, a pojąwszy, iż ma do czynienia z kompletnie absurdalną sytuacją, trzasnąłby drzwiami i kichał na wszelkie skutki takich „procedur”.

 

Bezcenna waluta – jeśli już mowa o Grabskim, to warto nawiązać do najbardziej znanego bodaj osiągnięcia jego rządów, czyli wprowadzenia złotego jako nowej, polskiej waluty. Co ciekawe, wcale nie istniał żaden obiektywny imperatyw, za sprawą którego taka operacja byłaby konieczna. Polska miała bowiem już wówczas jedną walutę – markę. Za sprawą reform Grabskiego została ona ustabilizowana i właściwie mogła swobodnie obowiązywać nadal jako środek płatniczy. Jednak w II RP symbole oraz ich wymiar polityczny miały niebagatelne znaczenie. Marka polska kojarzyła się już wówczas ze słabością świeżej państwowości i chwiejnością ekonomiczną – słowem: z najgorszymi skutkami okresu zaborczego. Stąd decyzja o wprowadzeniu złotówki. Warto o tym przypomnieć, szczególnie dzisiaj, gdy tak silny jest nurt społeczno-polityczny domagający się rezygnacji ze złotego i zastąpienia go euro. Powód takiego posunięcia jest absurdalny – chodzi bowiem o to, by dołączyć do „elity państw Unii Europejskiej”.

 

Rozkwit polskiej nauki – w dwudziestoleciu międzywojennym polska nauka przeżywała autentyczny rozkwit. Wielką renomą cieszyły się uniwersytety Jagielloński i Lwowski. Nie była to jedynie renoma krajowa, lecz światowa. Krakowska i lwowska uczelnia zasilały swoimi absolwentami i pracownikami naukowymi inne, świetnie rozwijające się szkoły wyższe, które reaktywowano po odzyskaniu niepodległości, jak Uniwersytet Warszawski czy Uniwersytet Stefana Batorego w Wilnie oraz nowoutworzone: Uniwersytet Poznański i Katolicki Uniwersytet Lubelski. UJ słynął z matematyków (np. Tadeusz Banachiewicz), historyków (Władysław Konopczyński) czy ekonomistów, i tutaj nie sposób nie wymienić jednego z polskich prekursorów libertarianizmu, Adama Krzyżanowskiego.

 

Okres II RP to światowej sławy szkoły matematyczne w Krakowie, Lwowie i Warszawie. Wówczas także nastał czas rozkwitu lwowsko-warszawskiej szkoły filozoficznej, z takimi znakomitościami jak Kazimierz Ajdukiewicz, Tadeusz Kotarbiński, Stanisław Ossowski bądź Władysław Tatarkiewicz.

 

O polskiej nauce w okresie dwudziestolecia międzywojennego można napisać wiele. Uniwersytecki świat lat 20. i 30. to krąg autentycznych polskich elit, osiągających wybitne wyniki mimo niezwykle trudnych warunków związanych z ubóstwem powstającej Rzeczpospolitej. Trudno w jakikolwiek sposób porównywać klasę i dokonania tamtych ludzi z dzisiejszym światkiem naukowym, skażonym permisywizmem i relatywizującym tak zbrodnicze ideologie jak komunizm. Wystarczy przypomnieć niedawne wizyty byłego majora KBW, prof. Zygmunta Baumana na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim czy Uniwersytecie Wrocławskim lub pomysł przyznania – nie wiedzieć czemu i za co? – doktoratu honoris causa José Manuelowi Barroso, byłemu szefowi Komisji Europejskiej oraz sympatykowi maozimu.

Na marginesie, choć nie jest to wcale rzecz nieistotna, warto nadmienić, że władze II RP bardzo dbały o rozwój polskiej nauki. Rozkwitowi uniwersytetów sprzyjało nie tylko odpowiednie ustawodawstwo, ale też troska, by wykształcenie wyższe zachowywało renomę, nie zaś – jak dzisiaj – stanowiło obowiązkowy punkt w CV niemal każdego młodego człowieka.

 

Niesamowici wynalazcy – II RP to także wynalazki, sprzyjające innowacji. Polacy byli twórcami wycieraczek czy resorów samochodowych, Kazimierz Prószyński skonstruował pierwszą na świecie kamerę filmową, Stefan Pieńkowski wynalazł lampę fluoroscencyjną. Polscy geniusze mieli swój udział w rozwoju przemysłu zbrojeniowego (czołgowy peryskop odwracalny), telewizji, chemii (nie kto inny, jak Ignacy Mościcki to wynalazca metody umożliwiającej produkcję kwasu azotowego z powietrza), budownictwa…

 

Okres III Rzeczpospolitej raczej nie jest – przynajmniej na razie – czasem wielkich wynalazców. Zanotowaliśmy, owszem, osiągnięcia w astronautyce, fizyce, elektronice (wynalezienie słynnego grafenu), ale – jak na państwo rzekomo bogate i najlepsze, jakie mamy w historii – III RP nie wydała tak sporego grona kreatywnych i wykształconych ludzi jak II RP.

 

Świetna kolej bez pendolino – o dziwo, w II RP bez pendolino kolej radziła sobie doskonale, a nawet znacznie lepiej niż ta obecna. Napisano o tym sporo przy okazji krytyki kompletnie nietrafionego zakupu supernowoczesnych pociągów. Te sprzed blisko stu lat nie tylko pokonywały trasę znacznie szybciej niż obecnie, lecz również były niezwykle punktualne. Taka renoma to sukces o tyle wielki, że ówczesną infrastrukturę kolejową nierzadko odbudowywano z gruzów. W wyniku działań wojennych zniszczeniu uległo bowiem ok. 60 procent dworców na terenie Polski, 40 procent mostów i prawie połowę parowozów. Ówczesna kolej osiągnęła swoją osławioną świetność już w połowie lat 20., czyli w siedem lat po odzyskaniu niepodległości. III RP cieszy się i raduje niepodległością od grubo ponad dwóch dekad, czyżby z koleją coś poszło nie tak? Hmm…

 

Dwory w II Rzeczpospolitej – kultura dworska była jednym z szalenie istotnych elementów kulturowych Polski dwudziestolecia międzywojennego. Dwory nie tylko stanowiły centrum zarządzania majątkami ziemskimi, ale również były ostoją polskości. Choć ówcześni ziemianie stanowili raczej niewielki procent obywateli II RP, ich wpływ na kulturę tamtej Polski był niezmierny. Dwór to wartości patriotyczne, etos pracy, działalność społeczna i wsparcie potrzebujących. Oczywiście, ziemianie stali się głównym celem sowieckiej swołoczy w 1939 roku i później. W III RP zastąpili ich dorobkiewicze, pospolite chamy, których głównym osiągnięciem jest odpowiednie wpasowanie się w system III RP i kręcenie mniejszych – bo milionowych – interesików, na które zyskali placet od grubych ryb biznesu III RP, takich jak Kulczyk czy Krauze. „Ziemianinem” III RP był chociażby osławiony Ryszard Sobiesiak, ubijający deale na cmentarzach i stacjach benzynowych z reprezentantami „elit” pokroju „Grzecha” czy „Zbycha”. No cóż, taką kulturę elit daruje nam nasza III RP – „największe osiągnięcie Polaków od czasów jagiellońskich”.

 

 

Krzysztof Gędłek

 



 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie