To kolejny przejaw raka toczącego świat zachodni – rewolucji seksualnej. I kolejny raz niemoralne zjawiska zbierają pozytywne recenzje w lewicowych mediach. Tym razem chodzi o współrodzicielstwo opisane w dodatku do „Gazety Wyborczej”.
Tekst „powstał w ramach cyklu reportaży o współczesnych Niemczech publikowanych przez rekolektyw Instytutu Goethego, a GW go przedrukowuje” – czytamy w artykule Przemysława Harczuka z „Do Rzeczy”.
Wesprzyj nas już teraz!
Rewolucyjne i niemoralne zjawisko opisane w „Wysokich Obcasach” ma być, zdaniem postępowców, lepsze niż tradycyjne rodziny składające się z kochających się ojca i matki oraz ich dzieci. Wszak bywa, że małżeństwa się rozpadają, czemu towarzyszy cierpienie i cały wachlarz negatywnych emocji. Może więc warto wobec tego powalczyć o obronę rodzin przed groźnymi zjawiskami? To rozwiązanie nasuwa się samo. Jednak nierozerwalność małżeństwa i ochrona zgodnej z Bożym zamysłem oraz prawem naturalnym tradycyjnej rodziny nie mieści się w głowie postępowców. Wolą unikać bólu w inny sposób. Nie ma go natomiast (oczywiście tylko teoretycznie) w nowym – a więc w zamyśle lewicowców lepszym – rozwiązaniu, jakim jest współrodzicielstwo.
Zjawisko zachwalane przez „Wysokie Obcasy” polega na posiadaniu dzieci przez ludzi, których nie łączą bliskie relacje, związki ani tym bardziej sakramentalne małżeństwo i miłość. Teoretycznie chodzi o to, by unikać rozstań. Współrodzicie mogą jednak wspólnie wychowywać swoje dzieci, co ułatwia np. zamieszkiwanie w sąsiedztwie. Wszystko sielankowo, słodko, wzruszająco. Tak zagadnienie opisuje dodatek do „Gazety Wyborczej”. Co więcej, nawet kłótnie między współrodzicami mają zdarzać się rzadko – wynika z artykułu. Wszak powszechnie wiadomo, że w lewicowym postrzeganiu świata kłótnie, przemoc i wszystko co negatywne, zdarza się tylko w katolickich rodzinach.
Tymczasem z „Wysokich Obcasów” dowiadujemy się o homoseksualnej kobiecie mającej córkę z homoseksualnym mężczyzną. Żyje on z partnerem, jednak oboje rodzice dziecka wspólnie je wychowują, mieszkają blisko siebie i mają nawet wspólną kuchnię. To jednak niejedyny wątek LGBT w narracji o wynalazku nowoczesności. Poznajemy bowiem również historię „heteroseksualnej stewardessy, która bojąc się menopauzy, zdecydowała się na dziecko z poleconym przez znajomych gejem”. Dziecko przebywa na zmianę u rodziców.
„Jest wreszcie historia Jochena. (…) W przypadku pierwszej córeczki było normalnie – partnerka mężczyzny zaszła w ciążę. Zdecydowała się urodzić dziecko, ale nie chciała wiązać się na stałe. W efekcie tata wychowuje dziewczynkę sam, a mama ją odwiedza. Ale na tym nie koniec. Jochen uznał, że chce mieć drugie dziecko. I koniecznie na zasadzie współrodzicielstwa. Jako mamę wybrał przyjaciółkę Marie, poznaną – gdzieżby indziej – na gender studies we Frankfurcie nad Menem. Jak sam twierdzi, okazało się, że oprócz Marie nie może pominąć Cory – partnerki kobiety. W efekcie dziecko wychowują we trójkę” – opisuje Przemysław Harczuk.
Widzimy więc wyraźnie, że w rewolucyjnym zjawisku promowanym przez „Gazetę Wyborczą” nie chodzi li tylko o uniknięcie cierpienia związanego z potencjalnym rozpadem małżeństwa. Wszak bohaterowie historii żyją w związkach bądź homoseksualnych kombinacjach, którym również grozi rozpad. We współrodzicielstwie chodzi jednak o co innego niż tak piękne, w założeniach, uniknięcie potencjalnego cierpienia.
W ramach zjawiska dzieci sprowadzone zostają do roli przedmiotu, atrakcyjnego gadżetu, który chce się posiadać, niezależnie od sposobu życia. Nowe życie nie jest – w ramach takiego schematu – owocem małżeńskiej miłości, a czymś w rodzaju kaprysu, widzimisię, niczym drogi telefon czy luksusowy samochód, który należy nabyć już teraz, gdyż np. czas mija, a nieubłagana (więc z pewnością faszystowska) biologia grozi menopauzą.
To jednak nie wszystko. „Fritzi spędza u mnie osiem dni, a kolejne sześć ze swoją mamą. Lynn odwrotnie: sześć dni u mnie, osiem u Marie i Cory. Czyli przez sześć dni mam w domu obie dziewczynki, następne dwa dni jestem sam z Fritzi, a na koniec mam sześć dni wolnego od dzieci. Mogę wtedy więcej popracować, wyjść wieczorem, zrobić coś dla siebie. I zatęsknić za córkami” – opisuje swoją historię Jochen.
Współrodzicielstwo to więc – widzimy to jak na dłoni – rozwiązanie dla egoistów, którzy nie chcą poświęcić się bliskim w 100 procentach, czego wymaga znienawidzona i zewsząd atakowana tradycyjna, normalna rodzina. Coraz silniej reprezentowana w społeczeństwach XXI wieku grupa egoistów chce mieć z jednej strony gadżet w postaci dziecka, z drugiej zaś „czas dla siebie”. Czyż jednak tego typu niskich lotów pragnienia nie były motorem wielu rewolucji?
Źródło: „Wysokie Obcasy” / dorzeczy.pl
MWł
Zobacz także:
„W obronie wyższych praw. Dlaczego musimy przeciwstawiać się legalizacji związków homoseksualnych?„