30 sierpnia 2018

Czekając na reformy gregoriańskie 2.0

(flickr / Roland Lehmann)

Grzech w sferze moralności rodzi lub sprzyja błędom doktrynalnym. Plaga homoherezji, a nawet pleniącej się homoseksualnej subkultury (słowa kardynała R. Burke’a) w wielu Kościołach lokalnych (por. sprawę ekskardynała T. McCarricka w USA czy wcześniej casus Irlandii) to tylko symptom zła polegającego na uleganiu seksualnej dewiacji przez wielu tych, którzy choć wysoko w hierarchii w kurialnym aparacie lub w seminariach duchownych, utracili wiarę na serio.

 

Mechanizm „uświatawiania” Kościoła

Wesprzyj nas już teraz!

To już wszystko było w historii Kościoła świętego: uzależnienie od władców tego świata, zepsucie moralne wśród duchowieństwa, słabość Następców św. Piotra. Słowem, wieki ciemne. Te grzechy zawsze też sprzyjały rozplenianiu się herezji, czy to arianizmu w epoce konstantyńskiej, gdy cesarze bizantyjscy uważali siebie za „biskupów w sprawach zewnętrznych Kościoła”, czy w epoce protestanckiej reformacji, dla której grunt – oprócz duchowych mroków duszy ks. Marcina Lutra – stworzyło oddanie się wielu biskupów sprawom tego świata (por. zjawisko kumulacji godności i urzędów kościelnych), do tego stopnia, że zamiast bycia pasterzami stali się najemnikami, a niekiedy wilkami grasującymi pośród owczarni Pańskiej. Protestanccy „odnowiciele” Kościoła przewidzieli natomiast dla władców sprzyjających ich sprawie status – „najwyższych biskupów” lub „biskupów z konieczności” nowych, oderwanych od sukcesji apostolskich wspólnot.

 

Nowi „cesarze”, nowa „inwestytura”

Na początku dwudziestego pierwszego wieku mamy do czynienia z powtórką tego mechanizmu, w którym grzech oddania się władcom tego świata, w parze z upadkiem moralnym sporej części tych, którzy zostali powołani do pełnienia urzędów pasterskich w Kościele, rodzi herezję. Inni są władcy tego świata. To już nie cesarze rzymscy – rezydujący w Konstantynopolu czy w Akwizgranie (jako królowie Niemiec) – domagający się od biskupów (nie wyłączając biskupa Rzymu) posłuszeństwa jak od swoich lenników, którzy odebrali z rąk swojego świeckiego suwerena inwestyturę.

 

Dzisiaj imperatorowie są inni. To modne nurty filozoficzne, teologiczne, antropologiczne i polityczne, których jest legion. Takie też noszą pierwsze imię, a na drugie – rewolucja. Ta ostatnia różnie się nazywa. W naszych czasach bardzo popularna wersja rewolucyjnego przewrotu brzmi: „zmiana paradygmatu Kościoła”. Reguła jest znana od wieków: błędna filozofia (na przykład mniemanie o możliwości rozdzielenia doktryny czyli nauczania Kościoła od jego duszpasterskiej praktyki) rodzi błędną teologię (na przykład nowe, „duszpasterskie” podejście do nierozerwalności sakramentu małżeństwa oraz godnego przyjmowania Komunii świętej), ta zaś wiedzie do marnego duszpasterstwa („ Krzyż? Jaki krzyż? Wyrzeczenia? O, to zbędny rygoryzm i faryzeizm”).

 

Zabrać Kościołowi jego najcenniejszy skarb

Jak zawsze na celowniku Legionu – Rewolucji jest Sakrament Ołtarza oraz powiązany z nim sakrament kapłaństwa. Tak było od początku. Jak podaje Pismo Świętej, diabeł wszedł w duszę Judasza w momencie, gdy apostoł odrzucił w swoim sercu naukę Zbawiciela o Najświętszej Eucharystii, zapisaną w szóstym rozdziale Ewangelii według św. Jana. Wielu uczniów Chrystusa jawnie opuściło Go z powodu tej „trudnej mowy”. Judasz pozostał razem z innymi apostołami, ale tylko po to, by swoją zdradę ujawnić w całej swojej perfidii w ciemną noc Wielkiego Czwartku, zainkasowawszy wcześniej od władców tego świata swoją zapłatę. Prawdziwa prefiguracja Legionu – Rewolucji modernistów, czy obecnych zwolenników stopniowej, dokonywanej od wewnątrz, ale w łączności (duchowej i finansowej) z władcami tego świata „zmiany paradygmatu Kościoła”. Do tych ostatnich (kardynał Kasper et consortes) jak ulał pasuje definicja „reformatora Kościoła” autorstwa Gilberta Chestsertona: „Taki reformator bierze coś, co nazywa się Kościołem, zakłada, że będzie to istnieć dalej, zakłada, że dalej będzie nazywać się Kościołem, i zgadza się na to pod warunkiem, że kompletnie przestanie to być Kościołem. Żywiąc zabobonny respekt dla jego nazwy, zamierza wywrócić na nice jego istotę”.

 

W kolejnych wiekach „worek Judaszów” co rusz wysypywał swoją straszliwą zawartość. Czyż arianie, negujący boskość Jezusa Chrystusa mogliby uwierzyć w Jego realną obecność pod postaciami chleba i wina, a tym bardziej w sakramentalny charakter kapłaństwa? Oczywiście nie. Również dla protestanckich „odnowicieli” katolicka nauka (tj. powtórzenie nauczania Chrystusa) o Eucharystii była „zbyt trudną mową”, tak, że w różnym tempie, ale ostatecznie od niej odwrócili się. Odrzucenie Sakramentu Ołtarza, oznaczało odrzucenie ołtarzy, a w konsekwencji i odrzucenie ofiarników (kapłanów).

 

W naszych czasach z „worka Judaszowego’ wychodzą zwolennicy tzw. interkomunii z protestantami, czyli z ludźmi odrzucającymi wiarę w realną obecność Chrystusa pod postaciami chleba i wina. Chociaż tak naprawdę zasadnicze pytanie nie powinno dotyczyć wiary protestantów (tu przecież sprawa jest dość jasna), ale o wiarę tych kardynałów i biskupów, którzy nie tylko nad Renem i Sprewą prą do „interkomunii”.

 

Wszyscy zwolennicy Legionu – Rewolucji uważają Najświętszy Sakrament nie za największy skarb, tę ewangeliczną perłę, dla której należy oddać wszystko, której wszystko ma być podporządkowane, bo ona jest „źródłem i szczytem życia Kościoła”. Oni uważają Najświętszy Sakrament za środek do innych celów – na przykład do tego, by dzieci rodziców żyjących w tzw. związkach niesakramentalnych lub mieszanych wyznaniowo nie doznawały dyskomfortu w czasie ważnych uroczystości (np. Pierwsza Komunia) z powodu absencji rodzica/rodziców przy Stole Pańskim. Uważają tak, bo utracili wiarę, że w konsekrowanej hostii jest realnie obecny w swoim ciele i duszy Zbawiciel. Ktoś o żywej wierze w tę realną obecność nie byłby w stanie głosić „interkomunijnej” herezji.

 

Sól ziemi, czy podwykonawcy ideologicznych projektów?

Skoro punktem odniesienia, „źródłem i szczytem” życia Kościoła, jego paradygmatem – wczoraj, dziś i na wieki – nie jest już Chrystus eucharystyczny, staje się nim „świat”. Współczesne polityczno – medialne areopagi najchętniej widziałyby Kościół zredukowany do roli jednej z organizacji pozarządowych pracujących na rzecz „społeczeństwa otwartego”. Warto przypomnieć w tym kontekście treść ujawnionych w czasie amerykańskiej kampanii prezydenckiej w 2016 roku mejli ze sztabu Hillary Clinton, której najbliżsi współpracownicy (ufni w zwycięstwo swojej szefowej) widzieli już siebie w roli promotorów „społeczeństwa otwartego” wewnątrz Kościoła.

 

Można powiedzieć – nic nowego. Władcy tego świata zawsze starali się wspierać „cesarskich” wewnątrz Kościoła. Gorzej, gdy uległość wobec takiej presji wykazują ci, którzy zostali powołani do tego, by być pasterzami, a nie podwykonawcami ideologicznych projektów. Jak w soczewce mechanizm tego uzależnienia i jego fatalne owoce widać na przykładzie duchowej oraz intelektualnej kondycji Kościoła w Niemczech, którego czołowi hierarchowie, poczynając od przewodniczącego Konferencji Episkopatu Niemiec, kardynała R. Marxa, doskonale wpisują się w „polityczny konsensus” Bundesrepubliki wyznaczany przez ideologicznie motywowaną polityczną poprawność.

 

Ekologia, imigracja, piętnowanie „politycznej nienawiści” i „podziałów w społeczeństwie” – wszystko comme il faut, zarówno w Urzędzie Kanclerskim, jak i w niemickiej Konferencji Episkopatu. A w tle jako dopełnienie znanego od wieku mechanizmu uzależnienia – brzęczące argumenty. Teraz nazywają się one „podatkiem kościelnym”. W Niemczech można otrzymać Komunię świętą, będąc cudzołożnikiem lub osobą niewierzącą w Najświętszy Sakrament (protestant), ale biada temu, kto nie płaci Kirchensteuer. Wobec takiego zwolennicy „nowego paradygmatu Kościoła” i „rewolucji miłosierdzia” stosują – aż strach rzec – rygoryzm i są bardzo „zamknięci”.

 

Mniej Rahnera, więcej św. Piotra Damianiego w seminariach

Warunkiem odnowy Kościoła (nie tylko w Niemczech) jest więc „odświatowienie” (niem. Entweltlichung), do czego namawiał swoich niemieckich braci w biskupstwie papież Benedykt XVI podczas pielgrzymki do ojczyzny w 2009 roku. Warunek konieczny, ale nie najważniejszy. Najważniejsze jest uwierzenie na serio, w to, czego nauczał od dwóch tysięcy lat Kościół wierny Tradycji i Ewangelii. Wiara zaś bez uczynków (dobrych i powstrzymywania się od złych) jest martwa.  

Grzech w sferze moralności rodzi lub sprzyja błędom doktrynalnym. Plaga homoherezji, a nawet pleniącej się homoseksualnej subkultury (słowa kardynała R. Burke’a) w wielu Kościołach lokalnych (por. sprawę ekskardynała T. McCarricka w USA czy wcześniej casus Irlandii) to tylko symptom zła polegającego na uleganiu seksualnej dewiacji przez wielu tych, którzy choć wysoko w hierarchii w kurialnym aparacie lub w seminariach duchownych, utracili wiarę na serio. Powtórzę w tym miejscu postulat zgłaszany przeze mnie już wcześniej przy innych okazjach, o konieczności wznowienia i obowiązkowej lektury w seminariach traktatu autorstwa św. Piotra Damianiego – Doktora Kościoła pt. Liber Gomorrhianus wymierzonego w plagę sodomii szerzącej się wśród jedenastowiecznego duchowieństwa. Warto, zwłaszcza w naszych czasach, uświadomić sobie, że reformy gregoriańskie, której jednym z wielkich promotorów był wspomniany Doktor Kościoła, nie tylko polegały na spektakularnej „walce o inwestyturę” z cesarstwem. To był tylko ostatni akord długiego procesu odnowy Kościoła. Oczyszczenie polegało również na wietrzeniu Świątyni Pańskiej z zapachu lawendy.

 

In capita et in membra

Dzisiaj jak nigdy dotąd w naszych czasach (tj. na przełomie dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku) powinno rozbrzmieć stare wołanie – znane z czasów wielkich kluniackich odnowicieli Kościoła – o reformę (czytaj: autentyczną odnowę Kościoła, a nie mizdrzenie się do aktualnych imperatorów) „in capita in membra”. Macki homoseksualnej mafii, co objawia (po raz kolejny) skandal za Oceanem, sięgają nie tylko amerykańskich seminariów i biskupich kurii. List abp. Vigano, byłego nuncjusza apostolskiego (w latach 2011 – 2016) odsłonił coś jeszcze gorszego – bierność papieża Franciszka wobec grasujących w Kościele, na najwyższych szczeblach jego hierarchii homoseksualnych degeneratów.

 

Należy zgodzić się z tymi komentatorami po stronie katolickiej, którzy wskazują, że sposób działania obecnego papieża wobec dręczącej Kościół plagi homoseksualnej subkultury, jest dowodem na głęboki kryzys, w którym znalazł się i nadal pogrąża się Urząd Następcy św. Piotra. Krytycy listu abp. Vigano mówią, że były nuncjusz swoim spisanym świadectwem „podzielił Kościół”, a nawet wywołał w nim „wojnę domową”. Prawda jest jednak taka, że o wiele bardziej owczarnię Chrystusową dzieli brak umacniania jej wiary przez obecnego Następcę św. Piotra. A przecież „umacnianie braci w wierze” to najgłębszy sens – wedle słów samego Zbawiciela – Piotrowej posługi.

 

Czy umocnieniem w wierze było i jest budzące poważne teologiczne wątpliwości (por. „Dubia” czterech kardynałów) nauczanie zawarte w adhortacji „Amoris laetitia”? Czy umocnieniem w wierze było i jest tolerowanie przez obecnego papieża skandalicznych i jawnych zamachów ze strony niektórych kardynałów i biskupów na największy skarb Kościoła – Najświętszą Eucharystię w postaci głoszenia tzw. interkomunii? I wreszcie – czy umocnieniem w wierze było i jest tolerowanie przez obecnego Biskupa Rzymu propagatorów zmiany nauczania Kościoła w sprawie homoseksualizmu, tak aby z tego grzechu wołającego o pomstę do Nieba uczynić wyraz „ubogacania się” Kościoła? Dowodów na takie postępowanie jest mnóstwo – od dowartościowywania apologety homoseksualizmu o. Jamesa Martina (został powołany na watykańskiego konsultora) po czystki w personalnym składzie Papieskiej Akademii Życia oraz w rzymskim Instytucie Studiów nad Rodziną. A cóż powiedzieć o dywersji w czasie pierwszej sesji synodu biskupów o rodzinie, gdy próbowano przemycić prohomoseksualne wątki w końcowej „positio”?

 

Do tego dochodzi dziwne – by użyć eufemizmu – postępowanie Franciszka od samego początku skandalu związanego z ujawnieniem sieci homoseksualnych drapieżców poprzebieranych w sutanny. Już powodem do wielkiego niepokoju była błędna diagnoza problemu postawiona przez papieża, który wszystko kładł na karb „źle pojętego klerykalizmu”, podczas gdy było wiadomo (co najmniej od publikacji ustaleń wielkiej ławy przysięgłych z Pensylwanii), że „źle pojęty klerykalizm” był tylko narzędziem służącym do uprawiania i tuszowania o wiele większego zła – dewiacyjnych zachowań seksualnych szeregu duchownych. Jak może być skuteczne leczenie, jeśli została postawiona nietrafiona diagnoza?

 

Na domiar złego na szefa wizytacji apostolskiej do USA, która ma zbadać sprawę homoseksualnej infiltracji w tamtejszym Kościele, papież Franciszek mianował arcybiskupa Malty Charlesa Sciclunę – znanego w swoim kraju już wcześniej ze swojej „duszpasterskiej życzliwości” wobec „osób LGBT”. Czy ten hierarcha będzie w stanie – duchowo i intelektualnie – przeciwstawić się tym samym „osobom LGBT” patronującym homoseksualnej mafii w amerykańskim Kościele? Znowu retoryczne pytanie.

 

W świetle świadectwa abp. Vigano te ostatnie fakty wyglądają po prostu jak element strategii „wrogiego przejęcia” Kościoła przez lawendową mafię. Słowa byłego nuncjusza rzucają – jak sądzę – nowe światło na kulisy abdykacji Benedykta XVI.

 

Nowe Cluny? Nowy synod w Sutrii?

Na koniec powróćmy do historii. Cluny powstało na początku dziesiątego wieku. Minęło ponad półtora wieku od powstania opactwa odnawiającego Kościół „in membra”, by ozdrowieńczy proces dotarł „in capita” – do Stolicy Piotrowej, by wyzwolić ją spod wpływów władców tego świata. Przed nami więc ciemne dekady, ale gdzieś tam – być może w Afryce lub w Azji, a może nad Wisłą – Bóg przygotowuje nowe „Cluny”. A może już powstaje jako zdecentralizowana sieć ortodoksji, zapora przeciw decentralizacji herezji.

 

Dzieje Kościoła niejednokrotnie dostarczały dowodów na to, że „Pan Bóg potrafi pisać prosto po krzywych liniach”. Opatrzność nie zna prawa niezamierzonych konsekwencji. Dochodzimy w ten sposób do roli władzy świeckiej w obecnym kryzysie Kościoła. Warto w tym kontekście zrobić jeszcze jeden ekskurs historyczny. W 1046 roku cesarz Henryk III doprowadził na synodzie w Sutrii do zdjęcia z papieskiego tronu jednocześnie trzech pretendentów do Piotrowej sukcesji i przeforsował wybór Leona IX. Dotychczasowy biskup Toul był związany z dworem cesarskim, ale i z lotaryńskim kręgiem odnowy Kościoła. Ten święty papież – jak pokazała historia – otworzył ciąg wielkich papieży – odnowicieli, którzy w kolejnych dekadach patronowali odnowieniu Kościoła in capita et in membra. W tym jego emancypacji spod władzy imperatora. Z pewnością nie taka była intencja Henryka III przyświecająca jego decyzji z 1046 roku. Powtórzmy: prawo niezamierzonych konsekwencji dotyczy tylko działań ludzkich.

 

Kto wie. Może i dzisiaj pod władzę tego prawa popadną działania współczesnych imperatorów, wszczynających postępowania wyjaśniające działania homoseksualnych mafii w seminariach i kuriach. Może wszczęcie na poziomie federalnym takiego śledztwa w USA (przez departament sprawiedliwości) – co będzie wiązało się w dalszej konsekwencji – z poważnymi skutkami finansowymi dla Watykanu odegra rolę nowego „synodu w Sutrii”. Czas pokaże, ale to Bóg jest Panem Historii i  tylko On jest Panem Kościoła.

 

 

Grzegorz Kucharczyk

 

 

Polecamy również:

  

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie

Udostępnij przez

Cel na 2024 rok

Skutecznie demaskujemy liberalną i antychrześcijańską hipokryzję. Wspieraj naszą misję!

mamy: 127 784 zł cel: 300 000 zł
43%
wybierz kwotę:
Wspieram