6 czerwca 2016

Wobec bliskiej śmierci euro – waluta Międzymorza?

(fot. Joggie Botma/shutterstock.com)

Euro umiera. Życzyć mu jeszcze dekady istnienia, to życzyć dekady wegetacji milionom Greków, Hiszpanów, Portugalczyków. To dalej spychać po równi pochyłej Francję i Włochy, aż razem dołączą do niesławnego grona europejskich półtrupów, dla których międzynarodowa zdolność kredytowa to tylko mgliste wspomnienie.

 

Rzecz jasna, wszystko to nie oznacza bynajmniej, że euro kolejnej dekady nie przetrwa. Kupieni posadami politycy, media obsypywane reklamami i ogłupiałe społeczeństwo, które znikąd już nie widzi pomocy w zrozumieniu rozpędzonego świata – wszyscy oni być może pozwolą temu polityczno-ekonomicznemu projektowi trwać dalej. Widać już jednak dzisiaj kierunki, w jakich prowadzi on poszczególne narody – wywyższając jedne, odtrącając i degradując inne. Na szczęście dla nas, dziś to nie do końca nasz problem. Jednakże czas to wysoki na wyciągnięcie lekcji z tego projektu i refleksję nad tym, czy podobnego pomysłu nie dałoby się zaimplementować – lepiej i skuteczniej – na naszym gruncie tak, by służył nam i krajom w naszym regionie.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Kilkanaście lat po wprowadzeniu euro i tzw. wolnego rynku Unii Europejskiej widać dość wyraźnie, które gospodarki promowane są kosztem których na wspólnym rynku. Wiemy, że najwięcej zyskują te, które są stosunkowo największe i najbardziej konkurencyjne. Brzmi to, jak truizm i chyba nawet nim jest, jednak nie przeszkadza to wszelkiej maści euroentuzjastom przeczyć, jakoby głównym beneficjentem wspólnego rynku i wspólnej waluty były Niemcy i twierdzić, jakoby np. Polska miała na ewentualnym wstąpieniu do strefy euro specjalnie skorzystać. A zatem ów truizm należy powtarzać – na wspólnym rynku i w otoczeniu wspólnej waluty korzystają największe i najbardziej konkurencyjne gospodarki. Pozostałe, albo podporządkowują się cyklowi dużych i konkurencyjnych gospodarek (mniejsze kraje otaczające wianuszkiem Niemcy), albo rozpoczynają długą walkę o utrzymanie swojego ekonomicznego statusu, która z góry skazana jest na niepowodzenie i ekonomiczną degradację tych krajów dlatego właśnie, że są one ekonomicznie mniej konkurencyjne (więcej w tym temacie można przeczytać tu: http://www.pch24.pl/europa-przestaje-sie-oplacac,41460,i.html ).

 

Polska, chcąc zbudować konkurencyjność swojej gospodarki powinna poważnie rozważyć zwrot od paradygmatu euro (Polska mając gospodarkę silnie zależną od niemieckiego importu i eksportu na tamten rynek w obrębie euro de facto trwa). Trwanie w jego obrębie wpycha Polskę w koleinę grupy dużych, niekonkurencyjnych względem Niemiec gospodarek (Francja, Włochy, Hiszpania), które z czasem funkcjonowania na wspólnym rynku i jednocześnie w ramach wspólnej waluty tracą tylko swój impet, wyhamowują rozwój i konkurencyjność, co prowadzi je nieuchronnie do stanu toksycznej równowagi rynkowej, czyli takiej sytuacji, w której niepożądane skutki makroekonomiczne (wysokie bezrobocie, wysoki deficyt handlowy i w konsekwencji rosnące zadłużenie) nabierają charakteru permanentnego. Wniosek jest prosty: paradygmat euro nie jest dla Polski drogą.

 

W chwili obecnej brak jest dla Polski alternatywnego paradygmatu gospodarczego i monetarnego. Fakt, że nie udało się stworzyć przez ostatnie blisko trzy dekady choćby jego ram należy traktować jako co najmniej godny pożałowania. W dobie dzisiejszych otwartych na wymianę handlową rynków to pieniądz i jego wartość w przeliczeniu na inne waluty ma kluczowe znaczenie w budowie prosperity państw i narodów. Tymczasem państwa naszego  regionu wchodzą jedno po drugim w paradygmat euro, wpisując się tym samym w gospodarczy rytm dyktowany przez Berlin, niespójny lub spójny nie zawsze z gospodarczym rytmem Europy Środkowej i Wschodniej. Dominacja kapitałowa, której nie sposób było zredukować przez ostatnie lata stawia państwa naszego regionu w roli podrzędnej względem państw zachodnich. Zjawisko to tylko pogłębia się wskutek wprowadzenia wspólnej waluty. Polska i kraje regionu doświadczają dokładnie tych samych procesów, jakie od lat są udziałem mało konkurencyjnych amerykańskich stanów zlokalizowanych w centrum i na północy kraju (wielka równina), które pod wpływem kryzysu w obszarze wspólnej waluty, doświadczają galopującej depopulacji, agraryzacji, deindustrializacji, względnie pozostawiania przy życiu nierentownych gdzie indziej, bo przestarzałych gałęzi przemysłu.

 

Tymczasem istnieje naturalna (historyczna, kulturowa, geograficzna) przestrzeń integracji  gospodarczej i politycznej w obrębie regionu zwanego w publicystyce Międzymorzem i to on wydaje się być odpowiednią podstawą dla budowy w przyszłości alternatywnej dla Polski drogi politycznej i gospodarczej, w tym – monetarnej.

 

Gospodarki polską i ukraińską dzieli prawie wszystko, z wyjątkiem może zbliżonego potencjału ludnościowego. Gospodarka polska, potwierdzić to można na różne sposoby, bezsprzecznie jest od gospodarki ukraińskiej większa i bardziej konkurencyjna. W przypadku funkcjonowania we wspólnym otoczeniu monetarnym wiąże się to z konkretnymi korzyściami dla Polski. Jest ich cały szereg, ale kluczowe znaczenie ma jeden z nich. Obciążona balastem ukraińskiego zastoju, stosunkowo tania wspólna waluta byłaby doskonałym środkiem uczynienia gospodarki polskiej bardziej konkurencyjną względem gospodarek zachodniej Europy, czy Azji. Dla Ukrainy związanie swojej waluty z walutą stabilniejszej gospodarki polskiej oznaczałoby częściową odbudowę wizerunku wiarygodnego ekonomicznie państwa, nieograniczony dostęp do polskiego rynku, w tym do rynku pracy, dostęp do polskiego kapitału, czy inne możliwości np. dostęp do alternatywnych źródeł energii (gaz z Kataru, Norwegii, czy – o ile rzecz można w ogóle rozpatrywać – z łupków), potencjalny rynek zbytu dla ukraińskiej metalurgii, albo szansę na doinwestowanie rolnictwa.

 

Ukraina, podobnie jak Polska, pole wyboru politycznego ma ograniczone. Przyszłość może budować z Moskwą, Berlinem, albo z Warszawą. Warszawa, choć najmniej ekonomicznie pewna, właśnie dlatego jest jedyną z dostępnych opcji, jakie dają szansę Ukraińcom na w miarę partnerskie zasady współpracy. Tym bardziej, że, jak widać, Zachód nie jest przekonany co do miejsca Ukrainy po nierosyjskiej stronie kordonu.  Decyzja o nawiązaniu ewentualnej współpracy monetarnej będzie niełatwa; obydwie strony wolałyby prowadzić rozmowy o przyszłości z kim innym. Jednakże, jak słusznie zauważył nasz złotousty Marszałek, nie zawsze lepi się w glinie.

 

Nic z powyższego nie będzie mieć miejsca, jeśli na realizację podobnych projektów Polska gospodarka nie będzie gotowa. Bez osiągnięcia odpowiedniej masy krytycznej zakumulowanego kapitału w postaci konkurencyjnego przemysłu (np. maszynowego, stoczniowego, czy zbrojeniowego) opartego o stabilne i tanie źródła surowców energetycznych niewiele da się zdziałać. Z kolei wzajemna niechęć Polaków do Ukraińców, która stawiana jest jako jedna z przeszkód dla gospodarczej współpracy w przyszłości, nie musiałaby tu wcale szkodzić – konkurencja pomiędzy Polakami a Ukraińcami – nawet zażarta – tylko na dobre wyszłaby podejmowanym przez nich przedsięwzięciom gospodarczym. Naturalnie, istnieje granica niechęci, poza którą nie ma mowy o konstruktywnym współdziałaniu, ale należy mieć nadzieję, że polski i ukraiński pragmatyzm w nadchodzących dekadach weźmie górę nad polską i ukraińską rządzą zemsty za przeszłość.

 

Dlaczego wspólna waluta ma tak duże znaczenie? Zjawisko silnego oddziaływania lokalnej waluty na stosunki gospodarcze nie jest niczym nowym. Aby je zauważyć i doświadczyć jego działania nie trzeba nawet wyjeżdżać z kraju. Wystarczy zaobserwować, jak szybko postępuje od lat rozwój niektórych województw kosztem innych. Te ostatnie, wyposażane w różnego rodzaju środku pomocowe, od dekad wspierane przez kolejne ekipy rządowe, w swoim rozwoju nie są wstanie przekroczyć pewnego pułapu, powyżej którego krztuszą się, jakby traciły powietrze w płucach, albo hamują jakby odbijały się od szklanego sufitu. Szklanym sufitem jest wspólna waluta, która łączy je z silniejszymi ekonomicznie regionami. Województwa z dostępem do zasobów naturalnych, siły intelektualnej, infrastruktury, czy położone w punktach przecięcia ważnych szlaków komunikacyjnych, w warunkach wspólnej waluty rozwijają się szybciej kosztem reszty kraju, przyciągając jak magnes kapitał z obszarów objętych wspólną walutą. W większej skali, podobne zjawisko obserwujemy w strefie euro, gdzie jak na dłoni widać wysysanie ekonomicznych sił życiowych z gospodarek mało konkurencyjnych przez ośrodki gospodarczo bardziej sprawne, mające dostęp do technologii, surowców, etc.

 

Jeśli naszą teoretyczną strefę wspólnej środkowoeuropejskiej waluty poszerzyć o kraje takie, jak Czechy, Słowacja, Węgry, Rumunia, kraje bałtyckie, bałkańskie, czy Białoruś, to otrzymujemy duży organizm, liczący sobie dobrze ponad sto milionów mieszkańców, w którym to Polska odgrywa rolę największej i konkurencyjnej gospodarki, a więc jakby rolę Niemiec w strefie euro. Wspólny rynek, generujący dla Polski i innych jego członków korzyści oczywiste, miałby także tę wspomnianą już zaletę, że obecność w nim gospodarek słabszych od polskiej, a dużych (np. ukraińskiej, czy rumuńskiej) powodowałaby osłabienie wspólnej waluty, jaką miałaby posługiwać się także Polska, windując cenową konkurencyjność jej produktów na zagranicznych rynkach. To droga do gospodarczej jeśli nie potęgi, to przynajmniej prosperity Polski przez długie lata. To droga powrotu do kraju milionów polskich emigrantów, którzy zostawili swój dom wskutek represji po powstaniach w XIX w., wskutek wojen światowych, jakie przetoczyły się przez Polskę, wskutek represji komunistycznych, czy wskutek złodziejskiej transformacji gospodarczej. Dla pozostałych państw tzw. „Międzymorza” ta droga to wąski korytarz pomiędzy niemieckim butem, a rosyjskim knutem.

  

Niestety, nie widać dla Polski innej drogi, która nie prowadziłaby na dłuższą metę wprost ku stagnacji i zadłużeniu. Trwanie w jakimkolwiek ścisłym paradygmacie gospodarczym z Niemcami – zwłaszcza w paradygmacie monetarnym – stawiać będzie Polskę w roli podrzędnej, a różnice w ekonomicznym potencjale nie będą redukowane, przeciwnie, będą się pogłębiać. Po dziesięciu latach wspólnej drogi w Unii Europejskiej nie daje się zaobserwować zbliżenia potencjałów gospodarek krajów wiodących z krajami słabiej w punkcie wyjścia rozwiniętymi. Podobnie nie widać takiego procesu w przypadku relacji USA-Meksyk w paradygmacie umowy o wolnym handlu NAFTA. Brak też wyraźnego zbliżenia potencjałów pomiędzy krajami tworzącymi GCC (Gulf Cooperation Council), które łączy arabskie kraje Zatoki Perskiej. Rozwój mniejszych gospodarek w każdym z tych przypadków, także dynamiczny rozwój, jest możliwy, jednak jego tempo i rytm zawsze jest wyznaczane przez gospodarkę wiodącą (a więc amerykańską, nie meksykańską, saudyjską, nie kuwejcką, wreszcie niemiecką, nie polską).

 

Podobnie, niemożliwe jest zaistnienie efektywnego paradygmatu ekonomicznego pomiędzy Polską a Rosją. Rosja, z uwagi na swoją geografię i mieszankę etniczną, jaką stanowi ogół jej obywateli jest i będzie państwem co najmniej autorytarnym, w którym nie będzie miejsca na wolny rynek. Dlatego relacje gospodarcze z nim zawsze będą silnie podszyte interesami politycznymi. Tymczasem, jak wiemy, od kilku stuleci Rosja ma do Polski jeden i tylko jeden interes natury politycznej – zgodę Polski na status bliskiej zagranicy. Jest to, trzeba przyznać, warunek do zaakceptowania szalenie, jak to się dziś przyjęło określać, „kontrowersyjny”.

 

Wreszcie, trwanie w obecnym paradygmacie UE i, pośrednio, Strefy Euro oznacza dalszą zgodę Polski na odcięcie jej od obszarów zupełnie naturalnej dla niej ekspansji ekonomicznej, czyli od byłych republik Związku Radzieckiego (z Ukrainą i Białorusią na czele). Z jednej strony, czyni to państwo polskie organizmem kadłubowym, z natury niesamodzielnym, albo krzywo rosnącym drzewem, które trwać będzie jedynie, o ile znajdzie oparcie. Z drugiej strony, ów stan rzeczy wpycha np. Ukrainę i Białoruś, czyli organizmy państwowe zamieszkiwane łącznie przez ponad 50 milionów mieszkańców i dysponujące sporym wciąż potencjałem ekonomicznym w rosyjskie ręce, co dodatkowo wzmacnia niezbyt przyjazne nam państwo na wschodzie. Integrując gospodarczo Polskę z Ukrainą i Białorusią Polska ma szansę upiec na jednym ogniu kilka pieczeni. Jednak, aby to stało się możliwe warszawski magnes musi silniej przyciągać Mińsk i Kijów od magnesu moskiewskiego. Daleka do tego droga.

 

Rzecz jasna, program wprowadzenia w krajach Międzymorza wspólnej waluty w chwili obecnej jest tylko – nich będzie mi wolno użyć określenia prof. Smolara – „mrzonką”. Jego realizacja oznaczałaby zawalenie się w gruzy polityki gospodarczej Niemiec forowanej przez ostatnie dekady. W obliczu słabnącego potencjału demograficznego tego kraju i rosnących potrzeb socjalnych, załamanie się niemieckiego eksportu oznaczałoby ruinę tamtejszej gospodarki i skokowe obniżenie niemieckiej stopy życiowej. Niemcy nigdy do tego nie dopuszczą. Podobnie w przypadku Rosji, dla której rozwój podobnego projektu polityczno-ekonomicznego oznaczałby pogodzenie się z ostateczną utratą w orbicie swoich wpływów Polski, Rumunii czy Ukrainy, co oznaczałoby w dłuższej perspektywie zepchnięcie Rosji do Azji, na akceptację czego nie można przecież liczyć.

 

Wreszcie problemem jest sama Ukraina, stanowiąca klucz do realizacji idei Międzymorza, a z nią Ukraińcy. Nie chodzi wcale o Wołyń i o pomnik Bandery we Lwowie. Chodzi o rzecz o wiele bardziej podstawową. Otóż wydarzenia ostatnich lat dają ten owoc, że czołową rolę w państwowych instytucjach Ukrainy zaczynają pełnić osoby nieukraińskiego pochodzenia. Zauważalna część ukraińskiego establishmentu na czele z premierem rządu jest pochodzenia żydowskiego, podobnie jak spora część ukraińskich oligarchów (największy spośród których, skądinąd, jest Tatarem). Przewodniczącym Odeskiej Obwodowej Administracji Państwowej jest oddany Ameryce Gruzin, Micheil Saakaszwili. W latach 2014-2016 tekę ministra finansów Ukrainy trzymała Natalie Jaresko, Amerykanka, która ukraiński paszport otrzymała w dniu objęcia ministerialnego stanowiska. Na potrzeby rozmów z międzynarodowymi wierzycielami ściągnięto jako doradcę Leszka Balcerowicza, któremu wcześniej proponowano urząd premiera. Urząd mera Kijowa piastuje dobrze znany na Ukrainie i nie mniej znany w Berlinie Witalij Kłyczko. Nawet na szefa lokalnej kolei powołano Polaka. Mówiąc innymi słowy, martwiący jest topniejący udział Ukraińców w budowaniu własnego aparatu państwowego; trudno oprzeć się wrażeniu, że Ukraińcom własne państwo wyślizguje się z rąk. Być może jest to tylko objaw stanu przejściowego, który w ekstremalnych warunkach jest udziałem ukraińskiego państwa. Czas pokaże. Wątpliwości nie ulega natomiast to, że trwałego sojuszu z wirtualnym państwem zbudować się nie da.

 

Nie ma jednak rady. Polska, żeby zrealizować opisywany tu pomysł na zmianę swojego ekonomicznego paradygmatu musi na historycznej ruletce cierpliwie obstawiać zielone pole, którym jest jednoczesny kryzys państw niemieckiego i rosyjskiego. I oczywiście w międzyczasie przetrwać i budować konkurencyjność swojej gospodarki. Wygląda bowiem na to, że polskiej potęgi ani polskiej prosperity nie zbudujemy, nie wypracujemy, ani nie wyprosimy. Szansę na polską potęgę lub choćby na prosperity będziemy musieli naszym silniejszym sąsiadom wyszarpnąć. Ktoś powie, że to utopia, że to rzecz nierealna. Pamiętajmy, że tylko w XX w. na tej historycznej ruletce zero wypadło aż dwukrotnie, za każdym razem katapultując Polskę do miejsca, w którym realnie mogła ona walczyć o wyszarpnięcie swojej wolności z rąk obcych. Są podstawy, by zakładać, że XXI w. przyniesie kolejną taką sytuację. Być może szybciej, niż moglibyśmy się tego spodziewać. Wystarczy wtedy istnieć i być gotowym. Tylko tyle i aż tyle.

 

***

 

Pod koniec XIX w. swoje tezy odnośnie do odrodzenia języka hebrajskiego (martwego wtedy od setek lat) zaczął coraz skuteczniej rozpowszechniać Eliezer Ben Jehuda. Swego czasu traktowano go z przymrużeniem oka, mówiono o nim „meszuga”, czyli wariat. Nikt, a zwłaszcza ortodoksyjni żydzi, nie dopuszczał do siebie myśli, że język hebrajski mógłby znów zabrzmieć na ulicach miast. On jednak uparł się mówić tylko po hebrajsku, czym sprowadzał na siebie drwiny swoich sąsiadów. Ku rozpaczy swojej żony nie pozwalał inaczej niż po hebrajsku rozmawiać ze swoim synem, w wyniku czego syna Ben Jehudy uznaje obecnie się za pierwszego rodowitego użytkownika nowożytnej hebrajszczyzny. Dziś język hebrajski jest językiem oficjalnym państwa Izrael. Kilka milionów osób myśli w tym języku, są tacy, co piszą w nim poezję. Dalszych kilka milionów uczy się w go w szkołach rozsianych na całym świecie. To sukces, o jakim Ben Jehuda pewnie nawet nie śnił. Wariacka idea, mrzonka, zapłodniła umysły i sprawiła, że niemożliwe stało się możliwe.

 

Dla nas, katolickich chrześcijan, sytuacja, gdy niemożliwe staje się możliwe, nie jest przecież niczym nowym. Jesteśmy specami od cudów. Tymczasem, aby postawić Polskę na nogi nie o żaden cud przecież chodzi, tylko o dużo, dużo mniej. O jeszcze jeden pomyślny zbieg okoliczności. I o naszą na niego gotowość.

 

Ksawery Jankowski

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie