15 lipca 2020

„Drapieżny kapitalizm” a klasyczne poszanowanie własności

(źródło: pixabay.com)

Język, którego używamy, określa nasz światopogląd. Determinuje nasze wyobrażenia o świecie, „szufladkuje” i segreguje doświadczenie rzeczywistości zgodnie ze swoją wewnętrzną logiką. Dlatego narzucenie języka debaty publicznej oznacza faktyczny „rząd dusz”: wpisanie społecznego dyskursu w schemat, poza który nie wyjdzie i z którego się nie wyzwoli. Język w polityce znaczy daleko więcej niż konkretna „narracja” – narzucana społeczeństwu wizja rzeczywistości. On rządzi społeczną samoświadomością, wyznaczając zbiór narracji jakie w ogóle mogą zostać w danym społeczeństwie „zastosowane” – aby mogły być zrozumiałe, spójne, przekazywalne.

 

Jedną z takich „pułapek językowych” zawężających uniwersum debaty publicznej są, wywodzące się z czasów Rewolucji Francuskiej, określenia „lewica” i „prawica”. Pojęcia te, „uparcie obecne” w niemal każdym opisie współczesnej sceny politycznej, narzucają dychotomiczny obraz wszelkich politycznych sporów, sprowadzając je każdorazowo do dwóch przeciwstawnych wizji rozwiązania danego problemu. Takie ujęcie zmienia politykę w igrzyska. Pozwala ogniskować wielkie społeczne emocje wokół nawet mało istotnych kwestii, nadając im nieproporcjonalnie wielkie znaczenie symboliczne. Rezultatem takiej sytuacji jest dwupartyjny „system westminsterski”, w którym antagoniści mogą w zasadzie dowolnie (tzn. w oderwaniu od realnych problemów) definiować główną oś politycznego sporu.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Ostatecznym stadium rozwoju (a właściwie degeneracji) takiego systemu jest zjawisko znane jako „wielka koalicja” wiodących partii – „lewicowej” i „prawicowej”, które zawiązują porozumienie „ponad podziałami”. Spór polityczny staje się markowany, a wybór pozorny.

 

Ta faktyczna „bezalternatywność” jest dzisiaj udziałem wielu państw europejskich. Dotyczy również centralnych instytucji UE. Władza sprawowana jest nie przez taką czy inną opcję, ale przez klasę polityczną jako taką – i jak się zdaje, coraz bardziej w tej właśnie klasy interesie.

 

Taka sytuacja jest możliwa między innymi ze względu na nieostrość i zamieszanie co do  właściwego znaczenia kluczowych dla opisu sceny politycznej pojęć „lewica” i „prawica”. Niby znana jest ich geneza i znaczenie historyczne. Jednak użyte do opisu dzisiejszej, silnie zmienionej rzeczywistości, okazują się rażąco nieadekwatne. Stosowane są per analogiam, niedbale, często nieczysto – w intencji nie tyle opisania co zdyskredytowania politycznego oponenta.

 

Wypełnianie tych pustych pojęć zgoła przypadkową treścią ideową ułatwia fakt (o którym często zapominamy), że u swego zarania były one jedynie określeniami technicznymi, powstałymi w ramach określonego ideowego konsensusu. Lewica od prawicy różniła się jedynie stopniem radykalności, opinią co do tempa i zakresu zmian – ale nie ich kierunku.

 

O ile jeszcze pierwotną lewicę – bardziej radykalną, a więc bardziej reprezentatywną wyrazicielkę oświeceniowych idei – można scharakteryzować wskazując na jej progresywizm i konstruktywizm, o tyle prawicę można definiować w zasadzie jedynie a contrario – jako wobec tych idei sceptyczną czy reaktywną.  Nota bene – takie postawienie sprawy deprecjonuje samą „prawicowość” (podobnie jak marksistowski termin „reakcja” deprecjonował przeciwników rewolucji). Odbiera jej ideową oryginalność, inwencję i inicjatywę. I być może tym właśnie faktem tłumaczyć należy popularność rozróżnienia na lewicę i prawicę: stronnictwo określane jako „prawicowe” ma się, poprzez ciąg skojarzeń, jawić jako anachroniczne, skazane na zagładę. „Prawicowość”, podobnie jak „populizm” – to taka łatka przyszywana przeciwnikowi politycznemu.

 

Tak czy inaczej – rozróżnienie jest nieostre, zaś nawyk doszukiwania się w każdym politycznym sporze „prawicowości” i „lewicowości” – przyczyną wielu nieporozumień. Takim brzemiennym w skutki nieporozumieniem jest sposób postrzegania jednego z fundamentalnych sporów politycznych: sporu o prawo własności i sprawiedliwość społeczną. Zgodnie z powszechną opinią – jedynymi „uprawnionymi” w tej kwestii stanowiskami, wyczerpującymi całe spektrum problemu, są liberalizm i socjalizm. Ktokolwiek wypowiada się w temacie własności, traktowany jest jako reprezentant jednego z tych nurtów – nawet jeśli sam odżegnuje się od takiego pokrewieństwa ideowego. Dychotomiczny punkt widzenia, będący w istocie pozostałością dziewiętnastowiecznych realiów, całkowicie wyklucza z debaty światopogląd, który można nazwać klasycznym (a który reprezentuje m.in. katolicka nauka społeczna): światopogląd oparty na klasycznej, a nie oświeceniowej antropologii, na pojęciu sprawiedliwości i wspólnoty.

 

W świetle prymitywnej dychotomii, taki światopogląd traktowany jest, w zależności od przyjmowanego stanowiska, jako krypto – socjalizm lub krypto – liberalizm. W każdym razie – pogląd nie oryginalny, zakorzeniony w liberalnych lub socjalistycznych ideach. W obu więc przypadkach ideowo „podbudowany” Oświeceniem. Oświeceniowe kalki pojęciowe, oświeceniowe kategorie – to „okulary” przez które postrzegane są i tłumaczone idee klasyczne. Takie właśnie nieporozumienie stało u źródła eklektycznej „teologii wyzwolenia”. To samo  nieporozumienie każde wezwanie do solidaryzmu społecznego każe traktować jako wyraz socjalizmu. Z drugiej strony – stanowi podstawę do zarzucania Kościołowi, że broniąc prywatnej własności przeciw ideom komunistycznym (jak kolektywizacja), staje się de facto sojusznikiem „drapieżnego kapitalizmu”, przyczynia do rozwarstwień i niesprawiedliwości społecznej. Kościół (jak i wszyscy zwolennicy klasycznego podejścia do kwestii własności) jest więc wzięty „w kleszcze” przeciwstawnych oczekiwań, opartych na niezrozumieniu fundamentalnej kwestii: że antropologia klasyczna różni się od oświeceniowej, a wnioski zeń płynące wykazują tylko pozorne podobieństwo do post-oświeceniowych koncepcji. W istocie zaś wiele z tych koncepcji (i sporów) klasyczna antropologia unieważnia – czego jednak, zamknięci w pojęciowych schematach, nie potrafimy dostrzec.

 

Uporządkujmy sprawę. Zgodnie z dychotomicznym schematem, liberalizm, najbardziej dziś oczywista i bez-kontrowersyjna idea społeczna, przeciwstawiany jest bądź to socjalizmowi (na płaszczyźnie ekonomicznej) bądź „konserwatyzmowi” (na płaszczyźnie kulturowej). Ponieważ „konserwatyzm” traktowany jest jako nurt „wsteczny” i reakcyjny (nawet sam termin „konserwatyzm” sformułowany jest „negatywnie”, pozbawiony ideowych treści) zaś socjalizm jako postępowy (swoisty post-liberalizm) – mamy tu do czynienia z rozbiciem marksowskiego schematu bazy i nadbudowy: Zgodnie z tym schematem, liberalizm swoją wizją „bazy” tkwiłby w „konserwatyzmie”, z którym prowadzi spory o „nadbudowę”- będąc pod tym względem jednomyślny z „socjalizmem”, reprezentującym z kolei krańcowo różną koncepcję „bazy”. Ponieważ zaś „baza” z natury rzeczy winna „wyprzedzać” „nadbudowę” (a nie odwrotnie), wszystko to tworzy zabawny paradoks – przynajmniej z marksistowskiego punktu widzenia. A że tak właśnie przedstawia się sytuacja, najlepiej widać na przykładzie sceny politycznej USA: Republikanie są „konserwatywni” światopoglądowo zaś „liberalni” pod względem ekonomicznym. Demokraci z kolei – światopoglądowo liberalni, ekonomicznie zaś „postępowi” (czytaj: pro-socjalistyczni).

 

Od paradoksu łatwo „uciec” stwierdzając po prostu nieadekwatność marksowskich schematów, ich nieprzystawalność do rzeczywistości. Gołym okiem jednak widać, że sprawa jest dość skomplikowana, zaś do jej wyjaśnienia potrzeba wyjścia poza dychotomiczny schemat „prawica – lewica”, wprowadzający jedynie pojęciowy zamęt.

 

Narzucają się dwie interpretacje. Pierwsza (częściowo zgodna z marksowskim schematem), nakazywałaby postrzegać liberalizm jako następującą stopniowo, w tradycyjnym otoczeniu ideowym, przebudowę stosunków własności (bazy). Nowa, ukonstytuowana już baza  generuje zaś nową „nadbudowę” – tworzy nowe idee, nowy obraz świata.

 

Druga interpretacja, biorąca za punkt wyjścia rzeczywistość polityczną USA, wskazywałaby na ciągłą konieczność odwoływania się liberałów właśnie do tradycyjnych wartości – bez których liberalnych (kapitalistycznych) stosunków własności nie uda się utrzymać. Liberalizm byłby więc „zakładnikiem” czy też „więźniem” konserwatyzmu – spuszczony „z ideowej smyczy” ujawnia swój autodestrukcyjny („mówiąc Marksem” – przejściowy) charakter. Takie rozumienie liberalizmu sprzężonego z konserwatyzmem uosabiała Margaret Thatcher, która z dzisiejszej perspektywy jawi się jako błędny rycerz walczący o połączenie tego, czego z natury połączyć się nie da.

 

Obie interpretacje nie są wcale sprzeczne ani nawet rozłączne. Obie wskazują, że liberalizm powstaje i może istnieć tylko dzięki (lub na gruncie) nie – liberalnego światopoglądu. Czyżby był więc koncepcją fałszywą lub wewnętrznie sprzeczną?

 

Dla wyjaśnienia „problemu liberalizmu” kluczowe jest zrozumienie jego głównych założeń antropologicznych. Założeń mających swoje źródło w filozofii Oświecenia (przede wszystkim u J. Locke’a), głoszących „pierwotną niezależność” jednostki oraz – co szczególnie ważne – prawo własności jako pierwotne, samorodne, stanowiące źródło praw i relacji społecznych.

 

Jednym z najbardziej zabawnych nieporozumień polskiego Romantyzmu jest – widoczna szczególnie u Mickiewicza – próba „pożenienia” idei złotej wolności szlacheckiej z wolnościowymi ideałami Oświecenia. Usiłując teoretycznie uzasadnić taktyczny sojusz stronnictwa niepodległościowego z Napoleonem, ignorowali nasi romantycy fundamentalne, ideowe i kulturowe różnice między tymi dwiema koncepcjami. I choć nie czynili tego bezkrytycznie (vide: mowa Podkomorzego w „Panu Tadeuszu”) – to nadużycie (czy też samooszukiwanie) jest jaskrawo widoczne. Z podobnie zabawnym, ale i irytującym zjawiskiem mamy do czynienia dzisiaj, kiedy „ortodoksyjnie prawicowe” partie lub media bezkrytycznie głoszą skrajnie liberalne koncepcje gospodarcze, jako rzekomo „głęboko chrześcijańskie” – bo sprzeczne z „bezbożnym socjalizmem”. Głoszenie „katolickości” kapitalizmu jest co najmniej nadużyciem. Kościół bowiem, choć broni własności prywatnej przed socjalistycznymi zakusami (np. ideą kolektywizacji) to jednocześnie nawołuje do solidaryzmu społecznego i zapobiegania przesadnym rozwarstwieniom ekonomicznym. Takie postawienie sprawy nie jest przypadkowe. Nie jest też wyrazem koniunkturalizmu czy oportunizmu. Stanowi prostą konsekwencję klasycznej antropologii, której pojęciami centralnymi nie są własność i jednostka, ale sprawiedliwość i wspólnota.

 

Aby uzmysłowić sobie różnicę w założeniach między liberalną a klasyczną wizją własności, nie trzeba wcale „przekopywać się” przez długie i nudne filozoficzne traktaty. Wystarczy uważna lektura jednej, bardzo wdzięcznej i ciekawej literacko pozycji:

I-szej księgi platońskiego „Państwa”. Traktuje ona o sprawiedliwości. Rozmówcy starają się zrozumieć oraz uściślić klasyczną i wielce szacowną definicję przypisywaną Simonidesowi – wedle której sprawiedliwość polega na oddawaniu każdemu tego, co mu się należy. Na samym początku dialogu Sokrates mierzy się z dwoma dyskutantami: kupcem Kefalosem i jego synem Polemarchem – zaś w toku dyskusji poruszone zostają wszystkie istotne dla nas kwestie.   

 

Najpierw więc widzimy Kefalosa, który utożsamia sprawiedliwość z poszanowaniem prawa własności (oddawaniem długów). Następnie Polemarch wskazuje na wspólnotę jako źródło pojęcia sprawiedliwości: Sprawiedliwość ujmuje jako „rodzącą się wewnątrz” i „ze względu na” wspólnotę – jako  pochodną wobec wspólnoty i z natury relatywną.  W końcu mamy polemikę Sokratesa, której sens sprowadza się do obrony pierwotnego i absolutnego charakteru sprawiedliwości. Nie negując tezy o związku między pojęciami sprawiedliwości, wspólnoty i własności, upatruje Sokrates w sprawiedliwości siły „wspólnototwórczej”, konstytuującej każdą wspólnotę i wprowadzającą ład w stosunki między jej członkami – czego wyrazem staje się np. pochodne wobec sprawiedliwości i wspólnoty prawo własności.

 

Kefalos to taki „mały Locke”. Oświeceniowy myśliciel „zarażony” był niezmiernie wówczas popularną koncepcją pierwotnego i przed-politycznego „stanu natury”. Traktował człowieka jako istotę „pierwotnie autonomiczną”, ignorując wpływ wywierany nań przez rodzinę i otoczenie. Człowiek taki w relacje społeczne wchodzi dopiero wtórnie, świadomie i dobrowolnie, kierując się „wrodzonym” wewnętrznym kompasem moralnym (czymś w rodzaju intuicji czy instynktu). Jednym z głównych „aksjomatów” takiego instynktu moralnego jest poszanowanie prawa własności. Uzasadnienie tego prawa jest u Locke’a tyleż naiwne co „tendencyjne” – wskazujące na działanie w obronie racji klas posiadających.

 

Otóż źródłem własności jest „przetwarzanie natury pracą” – wzorem amerykańskiego osadnika, który zawłaszcza „bezpański” skrawek prerii poprzez obsianie go zbożem i użytkowanie. Tak zdobyta własność jest następnie przedmiotem dziedziczenia, handlu itd. Całkowicie ignorowany jest przy tym obecny w historii „czynnik rozbójniczy” – faktycznie nielegalne (ale zalegalizowane i uświęcone z upływem czasu) zdobycie własności. W celu obrony stosunków własności stanowione jest prawo, instytucje, słowem – powstają wyższe formy życia społecznego. Własność w tym ujęciu staje się centralnym pojęciem etycznym. Bez własności nie ma sprawiedliwości (sprawiedliwość ma sens tylko jeśli istnieje coś „co się komuś należy” – istnieje własność), ludzie nie mają wobec siebie żadnych zobowiązań, żadnych łączących ich więzów, żadnych istotnych relacji. Moralność rodzi się wraz z własnością. Bez niej nie miałaby sensu. Dopiero wraz z własnością rodzi się też wspólnota – rozumiana jako organizm społeczny powiązany siecią wzajemnych interesów i zależności ekonomicznych.

 

Inaczej Polemarch. To taki „człowiek Starego Testamentu”, rozumujący wedle zasady „będziesz miłował bliźniego swego, a nieprzyjaciela swego będziesz nienawidził”. Dzieli świat na przyjaciół i wrogów – swoich i obcych. Z poglądów Polemarcha wyłania się wizja wspólnoty jako pierwotnej „przestrzeni moralnej” – źródła i punktu odniesienia dla innych pojęć etycznych. W szczególności – pojęcie sprawiedliwości jawi się tutaj jako „służebne” wobec wspólnoty: To przynależność do wspólnoty, miejsce zajmowane w jej zhierarchizowanej rzeczywistości czyni pojęcie sprawiedliwości zrozumiałym.

 

To, co się komu należy, nie ma obiektywnego, abstrakcyjnego charakteru, ale staje się oczywistym dopiero we wspólnocie. Tym bardziej nie jest obiektywne prawo własności. To wspólnota decyduje co i na jakich warunkach jest czyjąś własnością. Z tego punktu widzenia Kefalos popełnia błąd absolutyzacji własności, całkowicie lekceważąc historyczny proces kształtowania się systemów społeczno – ekonomicznych: lekceważąc wspólnotę jako warunek i źródło własności.

 

Sokratesa taka koncepcja nie do końca zadowala. Stara się uświadomić wojowniczemu Polemarchowi, że sprawiedliwość ma obiektywny i pierwotny charakter – nie redukowalny do wewnątrz-wspólnotowych reguł. Niezależnie od specyfiki wspólnoty, niezależnie od wielości modeli życia społecznego, każdy z nich odnosi się ostatecznie do sprawiedliwości. Żadna wspólnota się nie utrzyma, jeżeli jej wewnętrzna hierarchia nie będzie sprawiedliwa, jeśli prawa i obowiązki nie będą od siebie zależne i proporcjonalne. Najbardziej nawet naturalna wspólnota – rodzina – dlatego właśnie jest sferą wzajemnej życzliwości i zaufania, że (w sposób naturalny) spełnia ten warunek. Jej wewnętrzna wieź i wspólnota są pochodną sprawiedliwości – a nie odwrotnie.

 

A co z własnością? Stosunki własności muszą uwzględniać i wynikają ze specyfiki wspólnoty – wewnątrz-wspólnotowych reguł i hierarchii. Nie mogą jednak być zupełnie dowolne: muszą mieć odniesienie do obiektywnej sprawiedliwości, nie mogą być w oczywisty sposób krzywdzące i nieproporcjonalne.

 

I to jest właśnie wizja klasyczna. Zakładająca „pierwotnie wspólnotowy” charakter ludzkiego bytowania oraz obiektywny charakter moralnych reguł. W tym ujęciu nie ma potrzeby bajać o „pierwotnym” i „zawsze słusznym” prawie posiadania. Ale też nie można redukować zagadnienia prawomocności posiadania do wąskiego legalizmu – jak czynią liberałowie. Dawne zaszłości, niesprawiedliwości popełnione w odległych czasach – nie mają tak wielkiego znaczenia. Zwłaszcza jeśli nie sposób już ich naprawić. Nie ma potrzeby ich przemilczać, bo zostały przez wspólnotę „oswojone”, wybaczone. Natomiast nie sposób przejść do porządku nad jaskrawą niesprawiedliwością dziejącą się „tu i teraz” – nawet w majestacie prawa.

 

Bardzo dobrym przykładem ilustrującym tę różnicę (między podejściem liberalnym a klasycznym) może być sprawa tzw. warszawskiej reprywatyzacji – gdzie słuszne wprawdzie roszczenia były przedmiotem obrotu i egzekwowania w sposób urągający elementarnemu poczuciu sprawiedliwości. Oraz przyzwoitości.

 

Dla liberała – własność jest zawsze święta i nienaruszalna. W klasycznym ujęciu natomiast owszem, jest jedną z podstawowych wartości, chronioną i cenioną. Jednak jest taką ze względu na sprawiedliwość – bo człowiek winien mieć prawo do owoców swojej pracy (i spuścizny po przodkach). Oraz na wspólnotę – bo własność sprzyja wspólnocie, przyczynia się do wzrostu kooperacji i odpowiedzialności.

 

Z tego właśnie względu Kościół Katolicki – którego nauka społeczna oparta jest na koncepcji klasycznej, głosi idee solidaryzmu społecznego i przestrzega przed nadmiernymi rozwarstwieniami społecznymi. To nie żaden socjalizm. Socjalizm głosi nieefektywność oraz nieprawomocność prywatnej własności. Kościół przeciwnie – zakłada naturalność własności prywatnej oraz jej efektywność, a nade wszystko – wspólnototwórczy charakter.

 

Jest jeszcze jeden aspekt, który bardzo wyraźnie oddziela nauczanie Kościoła zarówno od liberalizmu jak i socjalizmu: aspekt, który można nazwać „personalistycznym”.

 

Sformułowany został stosunkowo późno, bo dopiero w XX wieku, w odpowiedzi na doświadczenia totalitaryzmów. Można jednak śmiało twierdzić, że i wcześniej był obecny w katolickiej wizji stosunków gospodarczych, jako głęboko zakorzeniony w chrześcijańskiej antropologii. Personalistyczna koncepcja każe traktować własność prywatną jako konieczny warunek pełnego, odpowiedzialnego i „godnego człowieka” bytowania w świecie. Przekształcania przezeń świata nie jako niewolnika, lecz jako twórcę – „bożego namiestnika”, działającego w sposób świadomy, racjonalny i wolny. Zakłada to wyższość własności prywatnej nad kolektywną, rzemiosła nad produkcją taśmową, a rodzinnej firmy nad korporacją. Odrębność i oryginalność nauki społecznej Kościoła zaznacza się tu szczególnie wyraźnie: zarówno „drapieżny kapitalizm” jak i socjalizm prowadzą wszak ostatecznie do dominacji wielkich korporacji i „odczłowieczenia” procesów produkcji…

 

Na czym więc ostatecznie polega „problem liberalizmu” – jego autodestrukcyjny charakter? Na zanegowaniu wspólnoty. „Święta własność” jest tutaj traktowana jako służąca wyłącznie zaspokajaniu potrzeb i zachcianek właściciela, bez jakiegokolwiek kontekstu społecznego. Bez odpowiedzialności społecznej, bez (obecnej choćby w feudalizmie) przywódczej roli posiadacza. Posiadający traci przewagę moralną. Nie jest w stanie przedstawić żadnych racji moralnych, dla których lepiej jest, żeby posiadał on, a nie kto inny. Staje się przedmiotem ataku ze strony równie wyobcowanych społecznie nie-posiadających. Którzy również chcą jedynie zaspokoić swoje potrzeby. „Lekarstwem” okazuje się socjalizm, postulujący kolektywizację i redystrybucję. Jawi się on jako antidotum na brak społecznej odpowiedzialności – który powoduje, że socjalistyczne mrzonki o większej efektywności własności kolektywnej znajdują posłuch.

 

Nie tworzy przy tym socjalizm żadnej faktycznej wspólnoty: zgodnie z oświeceniowym paradygmatem postrzega społeczeństwo jako zbiorowisko niezależnych jednostek, z których każda reprezentuje tylko siebie i swoje potrzeby.

 

Takie to „widmo socjalizmu” krąży cały czas nad liberalizmem. Widmo „jeszcze większej wolności” – bez odpowiedzialności. Socjalu zamiast pracy i grabieży zamiast nabywania. I rzeczywiście okazuje się, że liberalizm o tyle tylko jest trwały, o ile nie pozbawiony całkowicie instynktu społecznego, odpowiedzialności i tradycyjnych wartości. Wbrew pozorom – liberalny i socjalistyczny punkt widzenia nie stanowią przeciwstawnych koncepcji w sporze o własność. I ta „prawica” i ta „lewica”, zgodnie zresztą z rewolucyjnym schematem, prowadzą do tego samego, ślepego zaułka, gdzie nie ma już wspólnoty, a społeczeństwo przekształcone zostaje w niewolników – kapitału czy państwa.

 

Stanisław Kogut

 

 

PODCAST

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie