14 grudnia 2019

Wielka Brytania: ostateczny triumf Brexitu. Co dalej? [ANALIZA]

(Fotograf: POOL, Archiwum: Reuters / FORUM)

W wyborach 12 grudnia 2019 r., Wielka Brytania ostatecznie opuściła Unię Europejską. Tyle razy szala Brexitu przechylała się w tą czy drugą stronę – teraz to już koniec. Nie dlatego że konserwatyści wygrali, ale o skalę zwycięstwa: nie dość, że porażka drugiej strony przekroczyła wszelkie oczekiwania, to jeszcze dokonała się po tym, jak konserwatyści dokonali czystki wewnętrznej, stając się partią czysto brexitową.

 

Można powiedzieć, iż po tych wyborach, remain jako opcja polityczna już nie istnieje. Nie jest to oczywiście prawda w sensie dosłownym, gdyż remainerów pozostaje wciąż wielu, również w parlamencie. Ale jest to prawdą w tym sensie, że zwolennicy pozostania w Unii utracili ostatnią szansę na wygraną. Teraz pozostaje im już tylko jedno – aby gdzieś w dalszej przyszłości, zacząć nawoływać już nie do pozostania, a do powrotu do Unii. No, cóż… nie wróżę im powodzenia.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Ale co właściwie się stało? Przecież ponoć opinia brytyjska obróciła się przeciw Brexitowi! Przecież dwa miesiące temu, Jo Swinson, anty-brexitowa ekstremistka, przewodząca Partii Liberalnej, wróżyła sobie stanowisko premiera. Jeszcze nawet wczoraj, wielu poważnych ludzi bardzo poważnie mówiło o wygranej laburzystów.

 

Skąd to zwycięstwo?

Więc skąd tak wielka skala zwycięstwa konserwatystów? Są takie sytuacje, gdy komentator wydarzeń politycznych chciałby móc powiedzieć – „a nie mówiłem”? Niestety, muszę uczciwie przyznać, że nie mówiłem. Przeciwnie, gdy ostatni raz omawiałem sytuację przed wyborami, też ostrzegałem, iż nic nie jest pewne, a nawet że są pewne oznaki, że Partia Pracy ma szansę wygrać. Wskazywałem jednak też na fakt, iż o zwycięstwie w tych wyborach zdecydują nie sondaże, ale to, która strona jest bardziej wściekła. Tak też się stało – a skala tej wściekłości przekroczyła wszelkie oczekiwania, co sprawiło, iż Partia Konserwatywna osiągnęła największe zwycięstwo od czasów Margaret Thatcher – ponad 360 mandatów.

 

Zatrzymajmy się na moment nad tym faktem: wynik jaki osiągnął Boris Johnson jest lepszy nawet od wyników słynnej Żelaznej Damy, gdy ta została premierem. Oczywiście, to nie znaczy, że tego błyskotliwego, ale naprawdę raczej śliskiego polityka możemy teraz porównywać do Margaret Thatcher, która jednakowoż zwyciężyła trzykrotnie, a za trzecim razem osiągnęła oszołamiające 379 mandatów. Przeciwnie: choć zdecydowane i skuteczne działania Johnsona przyczyniły się istotnie do zwycięstwa Partii Konserwatywnej, to jednak bardzo wielu wyborców poparło partię wbrew jej liderowi.

 

Z resztą, Johnson był jednym z powodów, dlaczego osobiście miałem aż do końca wątpliwości co do wyników. Nie chodzi nawet o jego popularność – tu bądź co bądź mocno przebijał Jeremy’ego Corbyna, którego ostatnio nawet jego własna partia przestała trawić. Ale czego to Johnson nie robił przed wyborami, aby się skompromitować! Nie prowadził osobiście kampanii we własnym okręgu. Odmówił wzięcia udziału w niektórych debatach telewizyjnych. Choć udzielił wielu wywiadów, również bardzo wielu wywiadów odmówił. Na dzień przed wyborami dosłownie zamknął się w lodówce (no dobrze, chłodni) żeby uniknąć kolejnego dziennikarza. Te uniki odbiły się szerokim echem. W czasie, gdy cała prasa ustawicznie przypominała o tym, że wybory ostatecznie sprowadzają się do pytania komu możemy zaufać, Johnson uparcie robił wszystko, aby dać prasie materiał dowodowy wskazujący, iż jemu nie można zaufać.

 

Jednak Johnson miał szczęście w kwestii przeciwników. Po drugiej stronie barykady stał stary stalinista Jeremy Corbyn – przepraszam, to naprawdę nie jest hiperboliczne określenie, można co najwyżej się spierać czy bardziej stalinista, czy jednak trockista. Dość powiedzieć, że nawet wśród posłów Partii Pracy mówiono, że nie można Corbynowi zaufać na stanowisku premiera – a dziś, po wyborach, przyznają również, że gdy chodzili od drzwi do drzwi zachęcając do głosowania, wielokrotnie słyszeli, że tu również utracili głosy przez niechęć do Corbyna.

 

Oczywiście, zarówno Johnson jak i Corbyn mają też swoje liczne grono gorących sympatyków, przy czym Johnson chyba najłatwiej przebijał się do mniej zdecydowanych wyborców. Ale sytuacja była zrównoważona i jeszcze na kilka dni przed wyborami, sondażowe wyniki dwóch głównych partii się zdecydowanie zbliżyły do siebie. Zarówno politycy obu stron, jak i wszelkiej maści analitycy czy publicyści twierdzili, że jest bardzo realna szansa, że wybory skończą się znowu patową sytuacją, zwłaszcza że sondaże w brytyjskiej polityce nigdy nie oddają wiernie rzeczywistości w systemie jednomandatowym. Były też powody, aby sądzić, iż może realnie nastąpić minimalne zwycięstwo laburzystów. Świadczyła o tym znaczna ilość rejestracji młodych wyborców, którzy w Wielkiej Brytanii stoją bardziej na lewo, i preferują Unię Europejską.

 

Wygrała wściekłość

Faktycznie, w dniu wyborów, pomimo chłodu i niepogody (grudzień!), lokale pękały w szwach. W mediach społecznych ludzie wymieniali się zdjęciami bezprecedensowych kolejek do urn ciągnących się na kilkadziesiąt metrów poza drzwiami lokalu. Ale gdy późnym wieczorem pojawiły się sondaże exit poll, okazało się, że bynajmniej nie były to kolejki młodych, wykształconych z wielkich miast spieszących na ratunek laburzystom czy liberałom. To byli ludzie autentycznie wściekli, że po trzech latach, Brexit wciąż w ogóle jest tematem dyskusji. Ludzie, którzy po prostu chcieli zamknąć ten rozdział.

 

Na nic zdały się apokaliptyczne wizje jakoby to konserwatyści mieli „sprzedać” służbę zdrowia Amerykanom. Na nic zdały się obietnice darmowego internetu szerokopasmowego i innych cudownych „darmowych,” bo znacjonalizowanych dobrodziejstw. Na nic zdało się nawet rozliczanie konserwatystów z ich dotychczasowych osiągnięć – a przecież rządzą już od dziewięciu lat i większość tego czasu musieli obcinać budżety w ramach jak zwykle niepopularnego „zaciskania pasa” po światowym kryzysie finansowym i kilkunastu latach rządów lewicy.

 

Gdy rozpoczynała się kampania wyborcza, Douglas Carswell, ongiś parlamentarzysta i jeden z głównych autorów dwudziestoletniego marszu po Brexit, stwierdził, że anty-brexitowy establishment nie ma pojęcia o fali, która ich zmiecie. Choć on później też zaczął ostrzegać, że nie jest tak różowo, jak widać jednak miał rację właśnie w swoim początkowym optymizmie.

 

Z tej perspektywy, wydaje się, że dwa momenty są kluczem do zwycięstwa konserwatystów. Pierwszy, to moment, gdy parlament zmusił rząd do odroczenia Brexitu po raz kolejny, jeśli nie będzie umowy z Unią. Drugi, to moment, gdy premier wrócił do parlamentu z taką właśnie umową, a parlament odmówił jej dalszego procedowania.  Działania te dobitniej niż jakakolwiek propaganda wyborcza dowiodły, że głównym problemem do przeprowadzenia obiecanego Brexitu jest właśnie parlament. Doprowadziło to do sytuacji, gdzie nawet wśród tych którzy są przeciw Brexitowi, wielu głosowało za Johnsonem, uważając działania parlamentu za skandaliczne.

 

Co dalej?

Po raz pierwszy od czasu tamtego referendum z 2016 r., dalsze działania wydają się – choć to straszenie niebezpieczne słowa w polityce – oczywiste, przewidywalne i wręcz nieuniknione. Możemy być prawie pewni, że jeszcze przed Bożym Narodzeniem, brytyjski parlament zatwierdzi umowę z Unią wynegocjowaną przez Johnsona. Wielka Brytania wychodzi z Unii. Jeśli są jakieś wątpliwości, to jedynie co do tego czy przypadkiem nie zdecydują się na przyspieszenie tego procesu, aby wyjść z końcem roku, nie zaś z końcem stycznia – pewnie jednak zostaną przy końcu stycznia jako bezpieczniejszym terminie.

 

Styczniowy Brexit nie będzie końcem całego procesu – parafrazując Churchilla, nie będzie nawet początkiem końca – ale będzie końcem początku. Po wyjściu czeka Wielką Brytanię rok intensywnych negocjacji z Unią, aby wynegocjować przyszły stały modus vivendi zanim skończy się uprzednio uzgodniony okres przejściowy. Czy to może się udać? Wiele będzie zależeć od postawy Unii. Dotychczas Unia stawiała na mściwość i maksymalne korzyści dla swojej strony, zachęcani słabością premier May i ostrym podziałem w brytyjskim parlamencie. Teraz, w obliczu wyniku wyborów, muszą mieć świadomość, że tamta strategia się wyczerpała, i muszą obrać bardziej ugodowe podejście – muszą… ale czy rzeczywiście tak zrobią?

 

A może należy zadać inne pytanie – czy Unia Europejska będzie wolała dobre relacje z Wielką Brytanią… czy jej rozkład terytorialny? Jeśli w okresie przejściowym nie zostanie wynegocjowany ostateczny układ, zostaną zerwane wszelkie specjalne więzi między Unią a Wielką Brytanią, a relacje przejdą na zwykłe międzynarodowe warunki. To zaś może wywołać perturbacje w Północnej Irlandii, gdzie perspektywa przywrócenia regularnej granicy z Irlandią niepokoi bardzo wielu. W czasach, gdy brytyjska orientacja w Północnej Irlandii i tak słabnie, naruszenie silnych lokalnych więzi gospodarczych może doprowadzić do przesilenia. W perspektywie kilkunastu lat, jest realne referendum w Północnej Irlandii i przyłączenie tej do reszty Irlandii.

 

Dobry sąsiad nie dążyłby ku pogorszeniu stosunków tylko po to, aby osłabić partnera i wyrwać mu kawał terytorium. Ale… czy Unia Europejska chce być dobrym sąsiadem dla Brytyjczyków? A może Brytyjczykom w ogóle przestanie zależeć na zatrzymaniu Północnej Irlandii, skoro sondaże wskazują, że większość zwolenników opuszczenia Unii uważa, że nawet utrata Szkocji byłaby ceną wartą zapłacenia za Brexit?

 

Jakub Majewski

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie