21 października 2013

Umówiliśmy się, że będę na Wszystkich Świętych

(fot.Rafael Reviriego/commons/creative)

Niedługo przed jego śmiercią, gdy byłem u niego z żoną i dziećmi, w pewnej chwili miał łzy w oczach. – Ty już wszystko przeżyłeś i masz poza sobą – powiedział.-  A ja, to już beznadziejnie… – mówi w rozmowie z PCh24.pl kolega „Lalka” Wacław Szacoń „Czarny”.   

 

Kiedy po raz pierwszy spotkał Pan Józefa Franczaka?

Wesprzyj nas już teraz!

Poznałem go przy okazji składania przeze mnie przysięgi w roku 1942. Szkolił mnie. Potem nasze drogi się rozeszły. Widywałem go, ale bliższych kontaktów z nim nie miałem. Byłem młody, a on już przed wojną był podoficerem, żandarmem, a jednocześnie pracował w „dwójce”. To tworzyło dystans między nami.  Potem spotykałem go u mojego krewnego, który był oficerem. Znał moją rodzinę. Miejscowość z której pochodził leży 10 kilometrów w kierunku Lublina od mojej wsi.

 

Bliżej współpracowaliśmy od roku 1945. Rok wcześniej Franczak wstąpił do wojska. Był świadkiem rozstrzeliwania akowców i uciekł stamtąd. W roku 1945 przebywał w moim domu. Ja właśnie przyjechałem ze szkoły. We wsi pojawili się pseudopartyzanci, którzy mieli kradzione konie.  Franczak zaangażował mnie wtedy do pościgu za nimi. Wziąłem własną broń, no i razem goniliśmy ich do następnej miejscowości.

 

Niestety, udało im się uciec do lasu, a nas było za mało, żeby kontynuować pościg. Ale konie odebraliśmy. Zaczęliśmy się spotykać we wsi Wilczopole. Miałem tam kolegów ze szkoły.  Zbieraliśmy broń. Rozprawialiśmy się ze złodziejami. Ta nasza współpraca była już bardziej wiążąca.

 

Czym się Pan zajmował w konspiracji?

Byłem w służbie specjalnej, porządkowej. Razem z „Lalusiem” zajmowałem się takimi sprawami jak ochrona społeczeństwa przed różnymi bandziorami, złodziejami, rozpracowywaniem szpicli itd.

 

Jaki był Franczak jako dowódca?

Był odważny. Nie lubił chodzić na kwatery i siedzieć. Jak było spotkanie to krótkie, dzień czy dwa…  „Laluś” najlepszy był, gdy działał sam. To był człowiek przyzwyczajony do pracy w pojedynkę, ewentualnie z kolegą. Pewnie wyniósł to z pracy w wywiadzie. Z grupą nie chodził.  Jak trzeba było, to dobieraliśmy ludzi. Nawet 30-40. Były wsie dobrze zmobilizowane: Żuków, Stryjno, Wygnanowice i inne. Mieszkali tam dobrzy żołnierze, koledzy, z którymi chodziłem do szkoły podstawowej.

 

A jaki był jako kolega?

Dobry. Koleżeński. Dowcipny. Pogodnego usposobienia. Nie był ponurakiem. Był raczej delikatny. Trochę taki bawidamek. Nigdy nie słyszałem od niego wulgarnego słowa.

 

Pseudonim Józefa Franczaka to Pańskie dzieło…

To było w roku 1946. Bywaliśmy w oddziale jego kolegi Antoniego Kopaczewskiego „Lwa” z Piask. My chodziliśmy po cywilnemu, a oni nosili mundury. Zaczęli więc za nami wołać: „lalusie”. Potem, gdy kontaktowałem Franczaka  z „Uskokiem” przedstawiłem go jako „Lalusia”. I „Lalusiem” już został.

 

Pojawia się także forma „Lalek”?

Zawsze przeciw niej oponuję, bo Franczak nie nosił pseudonimu „Lalek”. W sztabie na mapie operacyjnej grupa była oznaczona jako „Laluś”.

 

W roku 1949 został Pan aresztowany i skazany na czterokrotną karę śmierci.

Przyjechał oficer operacyjny i zaoferował, że mnie wypuszczą. Pod jednym warunkiem: zaopatrzą mnie w odpowiednią aparaturę i kiedy Franczak do mnie przyjdzie, ja tylko nacisnę guzik, a oni w ciągu 15 minut czy pół godziny się zjawią. Oczywiście, odmówiłem.

 

Na szczęście czasy się zmieniły i wyszedł Pan po amnestii. Czy także potem kontaktował się Pan z „Lalkiem”.

Wyszedłem w roku 1956. Zaraz mnie odwiedził. Odnowiliśmy kontakty. Dwa, trzy, a czasem nawet cztery razy w roku spotykaliśmy się. Wykorzystywaliśmy dawne punkty kontaktowe, które nie wpadły. Szczególnie w Wilczopolu. Zawsze wiedziałem, gdzie go szukać. Mogłem się z nim widzieć w ciągu kilku dni. Spotykaliśmy się do końca.

 

Nie chciał się ujawnić?

Był okres, że go do tego namawiałem. Adwokat, który mnie wcześniej wspierał, polecił mi w tej sprawie pewnego prokuratora. Zgłosiłem się do niego. Na wstępie powiedziałem mu, gdzie mieszkam. – To jakbyście mnie chcieli aresztować – oświadczyłem. – Panie prokuratorze. Choćbym go dzisiaj  spotkał, to i tak go nie zgłoszę, bo to jest mój kolega.  Dla was może być, jak głosiliście bandytą, ale dla mnie to kolega – zapowiedziałem. Prokurator zapewnił mnie, że pragnie pomóc „Lalusiowi” i wyraził chęć spotkania się z nim. Rozmawiałem o tym z Józkiem. – Za to wszystko co ja zrobiłem, to oni by mnie zamordowali. Nie darowaliby mi – odpowiedział. On znał komunę jeszcze sprzed wojny. Jako żandarm pracował na wschodzie. Wiedział do czego są zdolni.

 

W jakim stanie psychicznym był w ostatnich latach przed śmiercią? Czy był zniechęcony, złamany?

Nie. Ale niedługo przed jego śmiercią, gdy byłem u niego z żoną i dziećmi, w pewnej chwili miał łzy w oczach. – Ty już wszystko przeżyłeś i masz poza sobą – powiedział.-  A ja, to już beznadziejnie…


Umówiliśmy się że będę na Wszystkich  Świętych. Trzy, cztery dni po jego wpadce zadzwonili do mnie, że Józek nie żyje.

 

Wacław Szacoń „Czarny” – podporucznik AK-WiN, żołnierz wyklęty, za działalność wojskową odznaczonym Krzyżem Niepodległości, Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami i dwukrotnym Krzyżem Walecznych, przez komunistów skazanym na śmierć (wyroku nie wykonano z powodu amnestii).

 

Rozmawiał Adam Kowalik

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie