29 czerwca 2012

Dwie pary rękawiczek czyli godność poetów sarmackich

(Jan Kochanowski. Repr. M. Skorupski/Forum)




Wesprzyj nas już teraz!


W tę niedzielę, w imieniny Jana, innymi słowy w uroczystość Narodzenia świętego Jana Chrzciciela, stanąłem nad grobem Jana Kochanowskiego. Było to w Zwoleniu, w kaplicy Kochanowskich, przy tamtejszym parafialnym kościele, którego proboszczem był przez czas jakiś nasz Poeta.

 

 

Uroczystość i marmur

Mogłem nieomal wprost spojrzeć w marmurowe oblicze Sarmackiego Wieszcza. Mogłem niemalże dotknąć kamiennych rękawiczek (o których kiedyś głośno było) – tych, które po śmierci Mistrza Czarnoleskiego nieznany z imienia rzeźbiarz włożył mu w dłoń prawą. Nie dotknąłem ich jednak, bo za wysoko musiałbym podskakiwać – i dosłownie, i w przenośni.

 

Okazję do wizyty dała finalizacja remontu i uroczyste otwarcie krypty Kochanowskich – tudzież imieniny Poety. Feta wielka; w uroczystej Mszy Świętej wzięli udział goście z bliska i z daleka, od Księży Biskupów poczynając, na posłach Sejmu i samorządowcach kończąc (reszty ludu Bożego wraz z autorem tych słów nawet nie licząc). Po złożeniu wieńców w krypcie – ruszył z kościoła korowód, aby asystować w poświęceniu nowego, parafialnego muzeum, oczywiście imienia Poety.

 

Dla kogoś, kto jest Sarmatą, czyli Polakiem – wydarzenie znaczące i wzruszające, bez wątpienia.

 

Wieszczowie tout court…

Oczywiście, bo – ktoś powie – dla Polaków (Prawdziwych Polaków) wielcy poeci to wieszczowie. Kult Mickiewicza, Słowackiego, Norwida wydaje się nam oczywisty. Ale inaczej było niegdyś. Nie, nie myślę tu o tym, że zdarzało się, iż wieszcz przymierał głodem (a przymierali i wieszcz Adam, i Cypryan Kamil); raczej myślę o randze poety w sarmackiej vel polskiej społeczności. Randze tak w ogóle. W epoce romantyków ranga ta była niezwykle wysoka. Wprawdzie za życia wieszcza Adama robiono mu czasem przykrości z powodu szlacheckiego, acz niezbyt wysokiego pochodzenia, ale jednak wystarczyło napisać na nagrobku, że wieszcz to wieszcz. A wcześniej?

 

Kamienne rękawiczki kamiennym rękawiczkom nierówne

No właśnie. Czy to nie dziwne, że Mistrz Czarnoleski dzierży na swoim marmurowym epitafium same tylko kamienne rękawiczki, że nie ma tu ani pióra, ani księgi? I w ogóle po co mu te rękawiczki?

 

Tytułem porównania popatrzmy na inne kamienne epitafium, wyrzeźbione w tej samej epoce, a należące do pewnego teologa, niejakiego Bartłomieja Wilczyńskiego. Wisi wmurowane w ścianę w kościele Bernardynów w mieście Koło. Rzeźba jest mniej zręczna i człek wyrzezany na epitafium też bardziej cudacznie niż zręcznie „wypatruje”. Jednak i on dzierży rękawiczki – atrybut eleganckiego człowieka wysokiego stanu, nie zaś poety czy teologa. I on przyobleczony został w pański, dworski strój, skrojony lekko z włoska.

 

To podobieństwa. Są przecież i różnice. Wilczyński w przeciwieństwie do Kochanowskiego trzyma księgę, ujmując ją bardzo niezręcznie w lewą dłoń, chyba po to, aby jak najlepiej ukazać ją widzom patrzącym na epitafium.

 

Kolejna różnica – to epitafijny tekst. Otóż pierwsze słowa, jakie krewni kazali wyrzezać pod wizerunkiem Jana Kochanowskiego, odnoszą się do godności obywatelskiej Mistrza, nie zaś do jego sławy literackiej:

 

TU SPOCZYWA JAN KOCHANOWSKI, WOJSKI SANDOMIERSKI

 

Dopiero następne zdanie jest już inne, choć ogólnikowe:

 

NIECHAJ TEN NAGROBEK BĘDZIE ZNAKIEM WIDOCZNYM, BY ŚWIATŁY PRZECHODZIEŃ NIE PRZESZEDŁ BEZ UCZCZENIA PROCHÓW TAK WIELKIEGO MĘŻA, KTÓREGO PAMIĘĆ U LUDZI WYKSZTAŁCONYCH TRWAĆ BĘDZIE WIECZNIE. [przekład z łaciny: Mirosław Korolko]

 

A teolog Wilczyński? Jest wspomniany tylko jako generosus, bez żadnych funkcji obywatelskich. Za to wielomowny, wielolinijkowy napis opiewa jego pobyt w Italii oraz odbyte tamże studia, które uczyniły go biegłym w teologii, prawie i filozofii. O wiele więcej tu pochwał niż na nagrobku Kochanowskiego.

 

Dlaczego?

Dlaczego tak właśnie? Dlatego, że porządni, czytaj: zamożni szlachcice, choćby poetami wielkimi byli, jako tacy na nagrobkach raczej nie przedstawiali się. Porządnemu szlachcicowi nie wypadało chełpić się dziełem swego pióra. No chyba że nic innego człekowi nie pozostawało, tak jak onemu Wilczyńskiemu, który do innych godności jak tylko naukowe nie doszedł. No i musiał koniecznie jeszcze włożyć sobie w ręce owe dworne i wielkopańskie rękawiczki, skoro nie miał obywatelskiego urzędu. Urząd miał zawsze pierwszeństwo – widziany był najlepiej, jak epitafium Kochanowskiego świadczy.

 

Gdy bowiem przejrzymy staropolskie nagrobki i portrety – przekonamy się, że nasi sarmaccy poeci, jeśli byli hetmanami, kanclerzami, senatorami, biskupami czy arcybiskupami – to nie dzierżą w dłoni pióra ani się o nich jako o twórcach na kamieniu czy na płótnie napisów nie pisze. Nie wypadało! Zostali wymalowani obowiązkowo ze znakami swej godności. Wyjątek czynią portrety duchownych teologów albo mieszczan, którzy zrobili karierę na uczelniach i nie mieli majątku – no tak, ci owszem, wlekli za sobą na nagrobki i na portrety trumienne zestawy swoich „publikacji”, z braku laku. No, albo jeśli jeszcze mamy do czynienia z portretem chłopięcia wysokiego rodu, które młode jest i dopiero uczy się – w tle widać księgi oraz lutnię. Bo poezja to zabawa. Szlachetna, czyniąca wybranych nieśmiertelnymi – ale jednak na epitafium pojawiać się nie powinna. Śmierć, grób i Zbawienie to rzeczy daleko poważniejsze od machania piórem.

 

Inna rzecz

Inna rzecz, że pod wizerunkiem Czarnoleskiego Mistrza wystarczyło wpisać: „Jan Kochanowski”, i już każdy wiedział wszystko. Taki Wilczyński, nie mając ani urzędu, ani znanym nie będąc, musiał o zrozumienie i podziw dopiero tym swoim nagrobkiem zabiegać.

 

…i wieszczowie obywatele

Pouczy nas o tej niezwykłej dziś sytuacji sławny sarmacki pisarz i historyk Szymon Starowolski, ten, który zredagował w roku w 1625 Setnik pisarzów polskich (czyli pierwszy sui generis podręcznik literatury polskiej, w oryginale łaciński: Scriptorum Polonicorum Hecatontas).

 

Otóż biogramy naszych sarmackich literatów uporządkował on nie podług chronologii, ani też alfabetycznie, ani też nie wedle ważności twórców w ojczystej literaturze, tylko… uznał, że „na pierwszym miejscu należy umieścić tych, którzy za swego życia wśród nas również zajmowali pierwsze bądź znakomitsze miejsce” [przekład Ignacego Lewandowskiego].

 

Czytamy zatem najpierw o ludziach utytułowanych: kardynale Hozjuszu, biskupie Kromerze, kanclerzu Zamoyskim – jako ludziach pióra – a dopiero potem o osobach niezajmujących stanowisk i nieutytułowanych. Stąd i Kochanowskiemu przypadło dopiero dwudzieste trzecie miejsce. Mimo że autor pisze o nim jako o pisarzu najznakomitszym, który „aż do tej chwili ani nie miał równego sobie, ani nawet drugiego”.

 

Tak. Czym innym miejsce w panteonie literackim, a czym innym w społeczności. Znaj proporcyją, mocium panie.

 

Dwór helikoński

A przecież Kochanowski był bezapelacyjnie pierwszy. Wiedziano o tym. Czytano go. Sto lat od śmierci i później jeszcze wciąż aktualne były słowa: „A Kochanowski przecie jako pan na stole/ Czasem dwakroć oprawny, co pojadły mole” (jak w roku 1614 roku zrymował niejaki Jan z Kijan we fraszkach sowizdrzalskich). Gdy zaś w roku 1674 sarmacki wieszcz Wespazjan Kochowski opublikował zbiór „Niepróżnujące próżnowanie”, a w nim wiersz pod tytułem: „Poetowie polscy świeższy i dawniejszy we dworze Helikońskim odmalowani” – czytamy, że:

 

Hetmanem w polskich tym poetów gronie

Jan Kochanowski bluszczem okrył skronie.

 

Gdy wszakoż Kochowski przeszedł do rymowania o poetach za jego czasów wciąż żyjących i prosperujących, i tu okazało się nagle, że w poezji nie tylko talent jest ważny. W pierwszym rzędzie bowiem pisze o tych, którzy zasiadają „w senatorskim krześle”, a także, rzecz ciekawa, umieszcza na liście wybitnych poetów dwu marszałków – koronnego i litewskiego, którzy są sobie „w wierszów pisaniu równi i w urzędzie”. Tak naprawdę dobre (ba, genialne) wiersze pisał jeden tylko marszałek, ów koronny; nie wypadało wszakże w tej sytuacji pominąć i drugiego, litewskiego, skoro ten też troszkę porymował. Musiał być równy koronnemu we wszelkiej materii… No, a na końcu wymienił Kochowski licznych swoich rymujących pobratymców i krewnych, o których wierszach zapomniano bodaj zaraz potem, jak je napisali. A jednak ziomek dołączył ich do swego literackiego, sarmackiego ogródka – chyba tylko z braterskiej miłości.

 

Morał…

…jest może zaskakujący. Bo nie chodzi mi wcale o ów morał prymitywny: taki, że oto teraz jest lepiej, bo polityka i majątek nie decydują o randze twórcy, jak to bywało dawniej – dowodem na to miałyby być słowniki opracowywane alfabetycznie i ranking, który nie opiera się na rankingu sprawowanych urzędów.

 

Bo wszak wiemy, że jest akurat na odwrót. Bardzo wiele karier „artystycznych” to kariery dźwigane przez wielki majątek i politykę – tyle, że sami artyści są wobec tej polityki i majątku pionkami. Nie oni je mają, lecz one mają ich.

 

Zatem morał powinien dotyczyć raczej tego, że w czasach Kochanowskiego polityka była łączona z rzeczywistą potrzebą literackiego obycia. Obycia humanistycznego. Polityk z prawdziwego zdarzenia powinien był być – przeważnie – także i mówcą z prawdziwego zdarzenia, powinien był znać literaturę, powinien znać łacinę. Obywatel Rzeczypospolitej miał być sprawny w gębie i piśmie. Tak więc patrząc na kamienne rękawiczki à rebours – będą one symbolem swego rodzaju „elegancji obywatelskiej”, dostępnej wówczas nie tylko Kochanowskiemu, lecz całej politycznej wspólnocie, w której uczestniczyła. I którą jego rodzina szczyciła się.

 

Któż z dzisiejszych polityków mógłby się pochwalić takimi rękawiczkami? Może jeden, dwu, trzech. No… Tyle.

 

Jacek Kowalski

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie