Owi nie do końca mityczni „oni” nie dają nam zapomnieć o zarazie. Jest w tym coś chorego, ale na pewno nie jest to przypadłość związana z jakąkolwiek grypą. No i mnożą się publicystyczne fantasmagorie na temat takiego czy innego segmentu życia społecznego „w czasie zarazy”. Trochę mniej odważnie wygląda projektowanie świata „po zarazie”. A ja właśnie na tym chciałbym się skupić – na tym, jak po tym wszystkim powinien wyglądać polski teatr.
Piszę to w dzień po kolejnym Międzynarodowym Dniu Teatru. Jak zwykle przy tej okazji zostaliśmy uraczeni okolicznościowym orędziem. Od lat te przesłania wpisywały się w formułę globalnego ujednolicenia estetyki sztuki. Można by tutaj gorzko zażartować komentującą parafrazą: „ludzie wszystkich scen łączcie się”. Efekt tej totalnej indoktrynacji jest już bardzo dobrze widoczny i niemal tożsamy z tym, co działo się w bolszewickiej Rosji czy komunistycznych Chinach. Dla nas, tutaj nad Wisłą, był to nakazowy i bezalternatywny socrealizm. Dzisiaj mamy w kulturze coś, co mógłbym określić mianem „socglobalizmu”. I tak naprawdę – pomijając środki techniczne i wymianę proletariusza budującego socjalizm na kochającego inaczej konsumenta, niczym się te totalizmy nie różnią. A już na pewno tożsamym dla obu odsłon tego samego systemu „urawniłowki” jest zoologiczna nienawiść do Kościoła katolickiego. Inżynierowie tej fabryki hominidów już od dawna wiedzą, że aby pozbawić człowieka jego ego, należy odebrać mu duchowość, czyli odebrać mu Boga. Niejako po drodze dezynfekowane jest poczucie narodowej tożsamości, która w oczywisty sposób definiuje nas kulturowo. I wraz z wiarą katolicką, będącą lepiszczem polskości (co obecnie trzeba przy każdej okazji przypominać i podkreślać), znajduje swoje obrazowanie w sztuce. Nie dziwmy się więc, że nasz kraj pokryła sieć mac-teatrów z jedynie słuszną ofertą mac-zestawów ideowych.
Wesprzyj nas już teraz!
Orędzie ekumeniczne
Tegoroczne orędzie teatralne zaskakuje jak leninowski NEP. „Nowa Polityka Ekonomiczna” została wprowadzona, gdy cała gospodarka Rosji Sowieckiej załamała się po gospodarczej kuracji rewolucyjnej i ludzie milionami umierali z głodu. Wtedy pozwolono im na odrobiną luzu – na własną świnię czy krowę, własny zagon z ziemniakami itp. Oczywiście do czasu… My też mieliśmy „za komuny” swoje „nepy”, zwane „odwilżami”, także w kulturze. Zawsze do czasu.
Autorem orędzia na ten rok jest pakistański dramatopisarz – Shahid Mahmood Nadeem. W przydługim i nazbyt autokreacyjnym tekście zostałem zaskoczony wielokrotnym odwoływaniem się autora do duchowości. Bo jakże to – tyle lat pracy, aby poprzez kulturę udowadniać, że człowiek pochodzi od małpy, a tutaj, jak w tytule orędzia, mamy mieć „teatr jako świątynię”? Zanim dobrnąłem do końca, to już zacząłem myśleć o tym NEP-ie. A w chwilę później przyszło kolejne skojarzenie: „duch Soboru” Watykańskiego Drugiego krąży po świecie, niczym kiedyś „duch komunizmu” po Europie. Oba „duchy” skutecznie rozbiły odwieczny porządek świata, choć za bardziej niebezpieczny dla ludzi uważam ten, który określa się mianem „rewolucji w Kościele katolickim”. Ten marksistowski ,w swym materialistycznym obłędzie, atakuje przede wszystkim ciało; ten drugi, dezintegrując duszę, odbiera nam szansę na zbawienie.
Pan Nadeem, przez lata tworzący w Londynie, obecnie dyrektor Teatru Ajoka w 11-milionowym Lahaur, stolicy prowincji Pendżab, głosi w swym przesłaniu, że „angażując się w wyzwania teraźniejszości, pozbawiamy się możliwości doświadczenia głębokich przeżyć duchowych, jakie może zapewnić nam teatr”. I dodaje: „Teatr ma do odegrania rolę, szlachetną rolę, we wzmacnianiu i mobilizowaniu ludzkości, aby ta mogła podnieść się z upadku. Może wynieść scenę – przestrzeń spektaklu – do poziomu świętości”. Prawda, że pięknie? Można by rzec, że przecież właśnie o to chodzi. To jest to, czego współczesny zachodni teatr pozbawiono. Ale niemal na jednym oddechu Shahid Mahmood definiuje problemy świata, z którymi ten „uduchowiony” teatr ma walczyć. No i mamy standardowy katalog lewicowych obsesji ubranych w sentymentalne obrazki typu: „dzieci umierają z niedożywienia”, a „planeta pogrąża się coraz bardziej w klimatycznej katastrofie”. Winę za to ponosi „fanatyzm religijny, nienawiść i przemoc, gdzie narody walczą przeciwko narodom, wierzący walczą z innymi wierzącym”. A w konkluzji: „ideologie nienawiści rozkwitają”.
Gdyby to mówił człowiek teatru reprezentujący najbardziej prześladowaną obecnie na świecie grupę społeczną, jaką są chrześcijanie, to byłoby to poruszające orędzie. Ale mówi to do nas człowiek, który sam przedstawia się, jako „dobry muzułmanin”! Międzynarodowy Instytut Teatralny (ITI), będący trybuną tych corocznych orędzi, dopuszczając do głosu muzułmańskiego Pakistańczyka, zdefiniował go jako autorytet. I z tej pozycji Nadeem sufluje nam duchowość islamskiej mistyki sufizmu, jako antidotum na brak duchowości w teatrze. Bardzo to ciekawy zabieg na psychikach twórców europejskich czy amerykańskich, którzy już dawno wyrzekli się Boga prawdziwego w imię tzw. wolności tworzenia, a teraz w imię kulturowego ekumenizmu otrzymują wyraźną sugestię konwersji na islam.
Nie byłoby to możliwe bez owego „ducha soboru”, który jako skojarzenie przyszedł do mnie podczas lektury tegorocznego teatralnego orędzia. Zacytujmy w tym kontekście ks. prof. Michała Poradowskiego: „Nowa teologia” narzuciła także katolikom nowe pojęcia ekumenizmu, który jest pojmowany jako zjednoczenie wszystkich religii, nawet pogańskich, które, aż do II Soboru Watykańskiego uważane były jako szatańskie, a to na podstawie psalmu 95, który mówi: „quoniam omnes dii gentium daemonia”, czyli: „bożkowie pogan są demonami”.
Osterwa wierzył w Boga
Jeżeli ktoś pomyślał, że jestem ksenofobem, bo deprecjonuję egzotycznego obcokrajowca Shahida Nadeema, to nic bardziej błędnego. Zamykane dzisiaj ze względu na pandemię koronawirusa granice państw nie świadczą o nienawiści do innego państwa czy narodu. To naturalne zachowanie rządzących broniące swoich przed zarazą. W przypadku kultury chodzi o sprawy nie mniej ważne, a może – jak to już starałem się uzasadnić wyżej – o sprawy nawet ważniejsze.
Siła polskiego teatru polegała zawsze na jego tożsamości kulturowej. To właśnie atrakcyjność polskiego archetypu przyciągała tutaj w drugiej połowie XX wieku ludzi z całego świata. Atrakcyjność podbudowana dodatkowo mitem Teatru Laboratorium Jerzego Grotowskiego, który w sposób zaskakująco skuteczny wpisał się w ruch kontestacji kulturowej lat 60-tych i 70-tych ubiegłego wieku. I tak na czele „rewolty wolnościowej” stanął oficjalny instytucjonalny teatr z totalitarnego komunistycznego państwa – ot, paradoks, prawda?. Patrząc na to z perspektywy czasu można by powiedzieć, że Grotowski ze swoim teatrem był podobny do tego, co prawie równolegle, bo w latach 60-tych wydarzyło się w Watykanie.
Jerzy Grotowski, mawiał, że koncepcję swojego teatru wywiódł z działalności Teatru Reduta Juliusza Osterwy. Ale jednocześnie przywoływał, jako swego „mistrza” postać Konstantego Stanisławskiego, skądinąd Ludowego Artystę ZSRR. Wspominam o „ludowym artyście”, bo jakoś to pasuje do PZPR-owskiej legitymacji szefa Laboratorium. Pewnie warto by sprawdzić źródłowo, czy obaj twórcy tylko uprawiali mimikrę stając się częścią systemu tamtej władzy… Ale nie o to teraz tutaj chodzi. Raczej o to, że tradycja Reduty nijak nie pasuje do praktyki Teatru Laboratorium, jak i jego wielu epigonów. Grotowski stał się „ikoną” teatralnego postmodernizmu, czyli globalnego wszystkoizmu estetycznego. Swoją drogą myślę, że byłby zdziwiony, co firmuje swoim nazwiskiem (może by i protestował).
Tymczasem Osterwa, teatralny romantyk z Wilna, nigdy nie bluźnił Panu Bogu. Niejako w kontrze do takiej postawy mówił o „mapie podróży” dla artystów teatru, którzy powinni zaczynać od doskonalenia swej duchowości, a nie techniki. Najpełniej to przesłanie sformułował w projektach „Dal” i „Genezja” tworzonych w czasie zarazy okupacyjnej. Duchowość aktora, według Osterwy, ma być formowana religijnie, a ciało aktora w tegoż konsekwencji będzie „prześwietlone” tą duchowością. Tę prawdę o starym mistrzu mało kto zna.
Jedynie prawda jest ciekawa
Wysyp mędrków trwa na całego, od Helu po Kotlinę Kłodzką. To tu, to tam słychać prorokowanie, że „świat po koronawirusie już nie będzie taki sam”. Jaki, nie mówią. Nikt też nawet się nie zająknie, jak będzie wyglądał po tym wszystkim polski teatr – nie ekonomicznie, ale merytorycznie. Co ciekawe, od lat ten temat nie jest poruszany. Trwa upiorne status quo w polskiej kulturze, polegające na tym, że to, co marksiści zdobyli, to trzymają. Drobne, kosmetyczne zmiany mają w realu wymiar jedynie wizerunkowy, choć Polska potrzebuje konkretu rozumianego jako działanie „po całości” nie tylko w sądownictwie.
Islamista z Pakistanu święcie wierzy w siłę duchowości sufi i tę widzi, jako lekarstwo, które poprzez sztukę teatru może uzdrowić świat. My, szczególnie w czas Wielkiego Postu, dobrze wiemy, jakie jest jedyne prawdziwe antidotum na tę zarazę. To Jezus Chrystus. Jak wobec tego powinien wyglądać polski teatr „po tym wszystkim”?
Profesor Kazimierz Braun, jeden z największych współczesnych polskich twórców teatralnych nie wygłosił żadnego orędzie. Nikt go zresztą o to nie poprosił, a szkoda. Mamy jednak, choćby w ostatnich jego pracach, komplementarny przekaz tego, co należałoby uczynić dla teatru w Polsce, aby znów był polski, wielki i aby służył swej Ojczyźnie na miarę potrzeb. Z pozoru beletrystyczna tetralogia Kazimierza Brauna („Dzwon na trwogę”, „Płonący teatr”, „Próba Apokalipsy”, „teatr@ziemia.niebo”), to nic innego jak precyzyjny, acz emocjonalny wykład o teatrze, o tym jaki jest, a nade wszystko, jaki być powinien. Pracuję nad komplementarną analizą tego dzieła, ale nim ona powstanie, sformułujmy na podstawie ostatniej z wymienionych książek podstawowe tezy do orędzia, które chcielibyśmy przeczytać/usłyszeć.
Toczy się w tej chwili wojna o teatr – pisze Braun – wojna o duszę teatru. I dopowiada, że teatr XXI wieku jest po prostu areną walki dobra i zła, anioła i szatana. I tutaj warto literalnie zacytować profesora: „współczesna awangarda teatralna straciła zdolność rozróżniania między dobrem a złem oraz odróżniania prawdy i fałszu”. I docieramy do potrzebnej nam konkluzji: „Teatr XXI wieku nie przejął ze swej przeszłości tego, co dobre, wartościowe, szlachetne. Lub przejął tego niewiele. Bierze z przeszłości raczej to, co złe, chore, trujące. I właśnie to rozbudował, rozbuchał, wyolbrzymił”. Mamy więc diagnozę, nie tylko skutków, ale i przyczyn zarazy, która nas kulturowo wynarodowia. A czego nam potrzeba? Oczywiście duchowości. Niewypowiedziane orędzie prof. Brauna mówi, odwołując się do określenia Norwida, że trzeba wrócić do „teatru niebieskiego”, trzeba przywrócić teatrowi Pana Boga, a więc – jak ja to rozumiem – odwołać się do polskiego paradygmatu, w którym tworzenie było powołaniem i służyło tak Bogu, jak i Ojczyźnie.
Czy to wyklucza wątpliwości, bunt czy eksperymenty formalne? Nie, ale na pewno nie ma tutaj miejsca ani na „ojcobójstwo”, ani na policzkowanie własnej matki. No i oczywiście, że najpierw zbuduj siebie, swoją duchowość w zgodzie z tradycją, a dopiero wtedy ćwicz technikę i idź do ludzi. Polacy będą po tej kwarantannie naprawdę wyposzczeni kulturowo i to właśnie dla ludzi teatru jest najważniejsze od lat wyzwanie.
Tomasz A. Żak
Polecamy także nasz e-tygodnik.
Aby go pobrać wystarczy kliknąć TUTAJ.