12 listopada 2018

Przez Zaleszczyki do Europy. Czy to jest hasło naszego 100-lecia?

(fot. Aleksiej Witwicki / FORUM )

O przybyciu przed ponad stu laty Józefa Piłsudskiego z Berlina do Warszawy Polacy dowiadywali się podczas Mszy Świętych w kościołach. Gdyby przyszły naczelnik wracał dzisiaj do Polski, o jego przyjeździe większość Polaków dowiedziałaby się z żółtego paska TVN. I niech to będzie najlepszym podsumowaniem obchodów 100-lecia Niepodległości.

 

Obchody te, przyznajmy, wypadły raczej skromnie. Rządząca ekipa, dumnie nazywająca siebie ugrupowaniem niepodległościowym, nie zaproponowała niczego takiego, czego moglibyśmy się spodziewać po politykach odwołujących się do „tradycji AK” na kontrze „do innych tradycji”, w domyśle: komunistycznych, niepatriotycznych. Nie powstała żadna superprodukcja filmowa na kanwie polskiej historii; jedność organizacji patriotycznych okazała się mitem, jeśli przypomnieć sobie gorszące próby upaństwowienia obywatelskiego Marszu Niepodległości; nie ma też mowy o żadnej politycznej „dobrej zmianie” czy choćby refleksji nad nią. Nie powstała nowa konstytucja, której rządzący obóz domaga się od ponad dekady, nie wskazano kierunków zmian w naszym państwie, które świadczyłyby o tym, że obecna władza – wzorem twórców II RP – pragnie zapracować na dorobek godny wspominania przez przyszłe pokolenia.

Wesprzyj nas już teraz!

 

By lepiej uzmysłowić, o co chodzi w tym „dorobku”, przeprowadźcie Państwo pewien prosty proces myślowy: zastanówcie się, co za 100 lat o obecnych i poprzednich rządach historycy napiszą w podręcznikach. Wydaje się, że ostatnie dwadzieścia lat zmieści się w jednym akapicie, ostatnie dziesięć w czterech zdaniach, a ostatnie trzy – w jednym. I to wystarczy, by podsumować owoce 100 lat niepodległości Polski.

 

Warto jednak pochylić się też nad tym, ile dla nas – Polaków – znaczy 100-lecie niepodległości Polski. Od wielu lat żyjemy bowiem w oparach mitu o miłujących Ojczyznę Polakach, gotowych do patriotycznego zrywu i wielbiących symbole narodowe. O tych tysiącach hołdujących tradycji Wyklętych, miłośnikach historii i rekonstrukcji. O pokoleniu JP II, które hasło „Bóg, Honor i Ojczyzna” ma wyryte głęboko w sercu. O gotowych umierać za Ojczyznę katolikach, wcielających w życie Dekalog, ale też żyjących niemal na co dzień zapisami Małego Katechizmu. Ile w tym wszystkim jest prawdy, a ile mitu tworzonego przez publicystów pragnących widzieć Polskę lepszą niż jest ona w rzeczywistości? Bo być może jest tak, że wielkie obchody 100-lecia niepodległości albo wielu z nas nie były wcale potrzebne, albo stanowią wyraz naszego codziennego stosunku do Ojczyzny.

 

Oszukani

 

Idealizowanie „polskiego ludu” to wszystko, co w III RP pozostało z dorobku endecji, która w XIX i początkiem XX wieku wykonywała ogromną pracę, by „unaradawiać” niższe warstwy społeczne. Ten mit pozostaje żywy od 1989 roku, gdy obowiązującą na prawicy retoryką stało się hasło „oszustwa założycielskiego”. Oto nad szklanką wódki nowa „elita” solidarnościowa miała przehandlować dobro polskiego narodu – wspaniałego w swej istocie, ale oszukanego przez grupkę cynicznych spiskowców.

 

Mit ten nie bierze pod uwagę moralnej degrengolady, którą przywieźli nam w brudnych i zgrabiałych łapskach czerwonoarmiści. Przecież już w czasie słynnych wyborów czerwcowych komuniści cieszyli się sporym poparciem społeczeństwa zamieszkującego kraj nad Wisłą, zaś w kilka tygodni później czerwony aparatczyk, Włodzimierz Cimoszewicz uzyskał 10 proc. głosów w wyborach prezydenckich. Powtórzmy: DZIESIĘĆ PROCENT! Taki odsetek miał odwagę zagłosować na przedstawiciela zbrodniczej organizacji, która mordowała skrytobójczo i całkiem jawnie naszych ojców i dziadków.

 

Nie mówimy w tym przypadku o jakimś amalgamacie, który nie wiedział co czyni, lecz o konkretnych osobach, zorientowanych na konkretną opcję polityczną. Znacznie więcej już osób opowiadało się na początku lat 90. za aborcją, popierało szemranego Stana Tyminskiego, wybrało Aleksandra Kwaśniewskiego na prezydenta RP, a później wspierało Samoobronę i Andrzeja Leppera. Ci ludzie zakładali rodziny lub wychowywali już dzieci, przekazywali swoje poglądy w szkołach i na uniwersytetach. Prowadzili programy telewizyjne, pisali teksty do gazet a wielu przecież po dziś dzień ma wielki wypływ na tzw. opinię publiczną. Kupowali masowo „Nie”, zaczytując się w tym szmatławcu i nabijając kabzę odrażającemu propagandziście zbrodniczej władzy, umożliwiając mu tym samym dalszą realizację jego chorych projektów – niszczenia tego, co wartościowe.

 

Przestańmy się oszukiwać: żyjemy w kraju, w którym prezydentami miast zostają ludzie z wyrokami sądowymi, sprawnymi politykami okazują się gwałciciele, a po ulicach maszerują ubrane na czarno kobiety, żądające bezkarnego mordowania nienarodzonych dzieci. Niezdarne próby nawiązywania do II Rzeczpospolitej, idealizowanej zresztą na potęgę, spalają na panewce. Zwycięża panświnistyczne podejście do rzeczywistości, demoralizacja i przyzwolenie na zło w życiu publicznym.

 

Obok grupy przyzwoitych ludzi, znaczna część Polaków stopniowo odrzuca wartości patriotyczne i bogactwo polskiej kultury. Niekoniecznie dlatego, że są mu niechętni, ale dlatego że po prostu go nie znają. Analfabetyzm kulturowy – odzwierciedlający się m.in. w żenujących wprost statystykach czytelnictwa wśród Polaków – to żywy dowód tego, iż wartości patriotyczne nie są przekazywane z pokolenia na pokolenie. Rodzina przestała pełnić rolę swoistego inkubatora treści kultury, przestaje być ich przekaźnikiem. Dochodzi do stopniowego zerwania z tradycją. Ma to miejsce także w przypadku religii – nadal ponad 90 proc. Polaków deklaruje się jako wierzący, ale praktykuje już znacznie mniej niż połowa. A to przecież równie ważny wskaźnik – kościół jest w końcu nie tylko miejscem modlitwy, ale także konserwowania wartości istotnych dla wspólnoty, kształtowania jej w wymiarze parafialnym i diecezjalnym, a wreszcie ogólnopolskim.

 

Od nihilizmu do Europy

 

III RP zrobiła wszystko, by zohydzić nam wolność. W latach 90. jednych wyrzuciła poza ekonomiczny margines, a kapitalizm państwowy bez państwa dał poczucie, że w przestrzeni publicznej wartości nie istnieją. Liczy się skuteczność, cwaniactwo oraz kto z kogo zrobi idiotę. To dlatego przez lata Polacy wybierali kolejnych polityków, by zrobić na złość ich poprzednikom (Wałęsę – na złość komunistom, Kwaśniewskiego – Wałęsie, AWS- SLD, SLD-AWS, PiS i PO – SLD, Tuska – Kaczyńskiemu, Kaczyńskiego – koalicji PO-PSL). To dlatego tolerowali drobne oszustwa i dopuszczali stopniowo kształtujące się wśród naszych elit łajdackie podejście do państwa. Dzisiejsi młodzi formowani w domach, w których od polityków oczekiwano skuteczności rozumianej jako rozdawnictwo lub darowanie kolejnych przywilejów, i w których regularnie do kawy czytano „Nie”, cytując je potem obficie na rodzinnych imprezach przy wódce i śledziku, nie czują silnego związku z Rzeczpospolitą. Nie widzą też potrzeby hołdowania jakimkolwiek wartościom – nie ufają Kościołowi, żyją w wolnych związkach, nie odczuwając przy tym potrzeby założenia rodziny, a oczekując przede wszystkim szybkiego sukcesu za wszelką cenę.

 

Jeśli zatem Zaleszczyki są po dziś dzień symbolem tchórzostwa polskich polityków w 1939 roku, uciekających do Rumunii przed wojną, do której sami nas popchnęli, to dzisiaj – choć w naszych granicach Zaleszczyk już nie ma – wielu Polaków, w sytuacji zagrożenia, chętnie czmychnęłoby podobnie jak tamci, tyle że do Brukseli, Berlina, Londynu, Dublina lub w inne, bardziej atrakcyjne miejsca. Przecież Bruksela jest obiektem zachwytu ze strony wielu z naszych rodaków nie dlatego, że stanowi centrum europejskiej wspólnoty, ale dlatego że oferuje imaginarium, stanowiące w Polsce przedmiot powszechnego pożądania – prosperity, bezpieczeństwa finansowego, życia na wysokim poziomie. Gdyby dzisiaj do Warszawy przyjechał z Berlina Piłsudski, nikt zapewne nie dowiedziałby się o tym w kościele – jak to miało miejsce w 1918 roku, gdy właśnie w świątyniach ogłaszano tę wieść – lecz ewentualnie z żółtego paska TVN24 lub Facebooka. A przyznajmy, że nie są to miejsca przekazujące polskie bogactwo kulturowe a raczej konserwujące konsumpcyjne trendy.

 

Kryzys świadectwa

 

Nie jest istotne czy znamy się wszyscy na polityce, ekonomii, przeczytaliśmy wszystkie lektury szkolne lub skończyliśmy studia. Ważne wydaje się to, czy nie traktujemy kolejnych marszy 11 listopada jako radosnej cepelii, uroczego dodatku do wolnego dnia. To oczywiście zawsze jest pewien rodzaj atrakcji, przyjemnego doświadczenia duchowego. Ale przecież patriotyzm ostatecznie nie składa się z wywieszonej flagi czy jednej manifestacji, choćby każdego roku. Daleko ważniejsza wydaje się z dzisiejszej perspektywy troska o rodzinę, codzienna, ciężka praca, jaką wykonujemy nie tylko w ramach obowiązków zawodowych, ale także tych domowych.

 

Podawane wyżej statystyki, świadczące o poważnym kryzysie moralnym polskiego narodu, kryzysie – nie bójmy się tego słowa – kulturowym, to przecież efekt impasu, w jakim obecnie znajduje się rodzina. Samo mówienie i deklarowanie wartości nie wystarczy. Kto nie widział, jako dziecko własnego ojca, klęczącego wytrwale z różańcem w ręku nie zrozumie, jak głęboko zapada w serce taki obrazek, że znaczy on więcej niż dziesiątki przegadanych godzin i setki wyjaśnionych spraw. Świadectwo jest najwspanialszą formą wychowania. Nie ma lepszego i bardziej skutecznego. Tymczasem, jak się wydaje, współczesna rodzina cierpi na dotkliwy kryzys świadectwa, szarpana nie tylko prądami mód napływających z zachodu, ale także oderwana od moralności.

 

Dla kogo te uroczystości?

 

Nasi decydenci pokazali – nie pierwszy już raz! – że nawet tak ważne wydarzenie, jak stulecie niepodległości może być jednym wielką improwizacją, mimo wielu miesięcy przygotowań i wysokich nakładów finansowych. Czy jednak wydarzenie takie, zrobione z większą pompą, odwróciłoby w jakiś zasadniczy sposób niepokojący trend społecznej degrengolady Polaków? To istotne, by dobrze świętować ważne rocznice, ale ważne jest też to, w jaki sposób je obchodzimy. Świadczy to przecież stanie naszej duszy. Podobnie jak z modlitwą – jeśli jest niedbała, niewątpliwie powinniśmy głębiej zajrzeć w duszę, by znaleźć przyczynę niewłaściwej zewnętrznej postawy wobec Pana Boga. Jeśli nasze elity rozczarowały obchodzonym po raz setny dniem 11 listopada, to warto zapytać siebie samych: co z nami jest nie tak? Zróbmy to, nawet jeśli odpowiedź na to pytanie miałaby okazać rozczarowująca lub nawet przerażająca.

 

 

Tomasz Figura

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie