Mamy u nas „twardych” monarchistów, którzy sens swojej publicznej działalności pojmują jako możliwie szybkie dostanie się do ław parlamentarnych (krajowych bądź europejskich), by stamtąd – korzystając ze wszystkich dobrodziejstw demokracji parlamentarnej (także w europejskim wydaniu) – walczyć o sprawę katolickiej monarchii w Polsce.
Mamy z kolei szczerych demokratów i zwolenników wszelkiego możliwego postępu we wszelkich możliwych sferach, którzy niejednokrotnie dają wyraz swojemu ultrareakcyjnemu przekonaniu o konieczności „ważenia głosów”, a tym samym wyrzucenia do kosza demokratycznej zasady równego i powszechnego głosowania.
Wesprzyj nas już teraz!
Przy okazji niedawnych wyborów prezydenckich po raz kolejny okazało się bowiem, że szczerzy demokraci i t-shirtowi „konstytucjonaliści” uważają, że jednak głosy osób starszych, z mniejszych ośrodków miejskich czy ze wsi są jakby mniej wartościowe od głosów osób młodych, wykształconych z wielkich miast. „Pleszew i Świebodzin” jakby mniej liczą się od Wilanowa i Gdańska.
Na marginesie, przypomina się spostrzeżenie Chestertona, że „wszystkie te slogany o postępie i kroczeniu z duchem czasów, to po większej części zwyczajny snobizm, który przybrał formę kultu Młodości. […] Poświęcać wszystko dla młodych to zupełnie jakby pracować wyłącznie na rzecz bogatych. Młodzież stanie się klasą uprzywilejowaną, a reszta z nas – snobami lub niewolnikami”.
Mamy z kolei „konserwatywno-liberalnych wolnościowców” oraz „ideową prawicę”, której elektorat w drugiej turze wyborów prezydenckich zagłosował na człowieka, który nie kryje, że mierzi go górna granica obciążeń podatkowych nałożona przez rząd na władze samorządowe (por. punkt dwunasty deklaracji samorządowców z czerwca ubiegłego roku, podpisanej również przez urzędującego prezydenta Warszawy), a w sferze obyczajowej będącego zwolennikiem nihilistycznej rewolucji.
Z drugiej strony mamy nagły awans do miana konserwatysty/konserwatystki osób, które jako żywo do tej pory kojarzyły się zgoła z czymś zupełnie odmiennym. Weźmy na przykład J. Rowling, autorkę cyklu powieściowego o Harrym Potterze, która całkiem niedawno zyskała miano „osoby transfobicznej”, bo publicznie wyraziła wątpliwość, czy faceci wchodzący do damskich toalet i przebieralni powołując się na odkrytą niedawno u siebie „kulturową płeć żeńską’ są naprawdę kobietami. Mało tego. Dołączyła jeszcze do sygnatariuszy protestu przeciw ograniczaniu wolności słowa pod pozorem „walki z rasizmem”. A więc nie tylko „transfobia”, ale i „rasizm”.
Ten przypadek nasuwa refleksję nad łatwością konserwatyzmu w dzisiejszym świecie kołobłędu myślowego. Parafrazując Poetę, można powiedzieć, że na „parcianą retorykę”, „łańcuchy tautologii” i „parę pojęć jak cepy” ludzi uważających, że wszyscy faraonowie Egiptu byli Murzynami, a poczciwy Kościuszko właścicielem czarnych niewolników, nie potrzeba „wielkiego charakteru”. W gruncie rzeczy chodzi o potęgę zdrowego rozsądku, „w którym są włókna duszy i chrząstki sumienia”.
Na koniec wakacyjna zagadka całkiem a propos. Kto napisał te słowa typowe dla „kulturowego imperializmu”: „Ktokolwiek powiada w Europie, że wszystkie kultury są równe, normalnie nie miałby ochoty, żeby mu odcinano rękę, kiedy oszukuje przy podatkach, albo aby zaaplikowano mu biczowanie publiczne – czy ukamieniowanie w wypadku kobiety – jeśli uprawia miłość z osobą, która nie jest jego legalną żoną (lub mężem). Powiedzieć w takim przypadku „takie jest prawo koraniczne, trzeba respektować inne tradycje”, to powiedzieć w gruncie rzeczy „u nas to by było okropne, ale dla tych dzikusów to w sam raz”; tak więc wyrażamy nie tyle respekt, ile pogardę dla innych tradycji, a zdanie „wszystkie kultury są równe” najmniej się nadaje do tego, by tę postawę opisać”.
Jedna podpowiedź – napisał je „biały, martwy mężczyzna”, którego byście o to, drodzy Czytelnicy, zupełnie nie podejrzewali.
Grzegorz Kucharczyk
PS. Odpowiedź w najbliższym felietonie.