4 sierpnia 2020

Strzały nad Niemnem. Najgłośniejszy akt terroryzmu politycznego w II RP

(fot. pixabay)

W nocy z 3 na 4 sierpnia 1924 roku komunistyczni dywersanci uderzyli na nadniemeńskie miasteczko Stołpce. Rozpoczął się jeden z najgłośniejszych aktów terroryzmu politycznego w II Rzeczypospolitej.

 

Płonące pogranicze

Wesprzyj nas już teraz!

W pierwszej połowie lat 20. XX wieku na rozległych obszarach województw wschodnich trwała niewypowiedziana wojna.

 

Płonęły polskie dwory i domy, wylatywały w powietrze obiekty wojskowe, ostrzeliwane były posterunki policyjne, od kul zamachowców ginęli funkcjonariusze państwowi i spokojni włościanie. Zastraszona ludność padała ofiarą licznych grabieży. Atakowały bojówki nacjonalistów ukraińskich i białoruskich, dywersanci litewscy i komunistyczni, z powszechnego chaosu korzystały też bandy kryminalistów.

 

Szczególnie groźna sytuacja zaistniała w rejonach graniczących ze Związkiem Sowieckim, gdzie antypaństwowe wystąpienia mogły liczyć na bezpośrednie wsparcie potężnego protektora. Akcja dywersyjna rozwijała się tam pod okiem bolszewickich służb specjalnych, zarówno Zarządu Wywiadowczego Armii Czerwonej (Razwiedupr), jak i pionu wywiadowczego bezpieki (OGPU), której podlegały także zaangażowane w prowokacje sowieckie wojska ochrony pogranicza.

 

Tuż za granicznym kordonem trwał werbunek wśród politycznych i kryminalnych uciekinierów z Rzeczypospolitej, rekrutujących się głównie z mniejszości narodowych. Pod nadzorem sowieckich instruktorów zdobywali kwalifikacje w szpiegowskim i dywersyjnym fachu. Potem przerzucano ich na powrót do Polski. Niektórzy przenikali granicę skrycie, nie zwracając na siebie uwagi, starając się od razu wtopić w anonimowy tłum. Ich zadaniem było tworzenie rozległej sieci konspiracyjnych komórek, prowadzących krecią robotę przeciw państwu polskiemu.

 

Inni wkraczali na ziemie kresowe w szeregach zbrojnych oddziałów, dokonujących niszczycielskich rajdów po pograniczu. Ci przemieszczali się błyskawicznie wśród huku wystrzałów i eksplozji, pozostawiając za sobą ciała zamordowanych i łuny pożarów, by następnie powrócić do bezpiecznych baz po drugiej stronie kordonu. Tylko w okresie od kwietnia 1921 do kwietnia 1924 roku na pograniczu polsko-sowieckim zanotowano 259 wtargnięć bojówek dywersyjnych, liczących od kilkunastu do kilkudziesięciu ludzi.

 

Polska Policja Graniczna (stanowiąca część Policji Państwowej) nie była w stanie zapanować nad sytuacją. Służba w mundurze przyciągała niekiedy podejrzane indywidua, których działania skutkowały alarmującymi raportami o lekceważeniu obowiązków służbowych, o pijaństwie, korupcji, a nawet o wspólnych libacjach z pogranicznikami sowieckimi. Wymowny był raport z Nowogródka: „…zaszedł nawet przykład, że oficer policji stworzył ze swymi podwładnymi bandę opryszków dla wykonywania napadów zbójeckich”.

 

Jednakże zdecydowana większość policjantów starała się rzetelnie wypełniać swe obowiązki, tyle, że przyszło pracować im w niesłychanie trudnych warunkach. Ich formacja była tragicznie niedofinansowana, pieniędzy starczyło na obsadzenie niewiele ponad połowy etatów. Funkcjonariusze w terenie nie mieli dostępu do łączności telefonicznej i radiowej, dysponowali nader ograniczonymi środkami transportu. Dla wielu brakło mieszkań służbowych, korzystali z kwater prywatnych, a nawet szop i ziemianek. Doskonale uzbrojonym bandom mogli przeciwstawić tylko stare, przerdzewiałe, ledwo nadające się do użytku karabiny austriackie i rosyjskie, których pozbyło się wojsko.

 

Wybór celu

Od lutego do lipca 1924 roku w Mińsku, będącym wówczas stolicą Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej (BSRS), w obiektach wojskowych przy ul. Niemieckiej trwało intensywne szkolenie oddziału dywersantów.

Grupie przydzieleni zostali instruktorzy oraz kadra dowódcza. Oficer wyznaczony na komendanta znany był podwładnym jako „Włodzimierz Komar”. W rzeczywistości nazywał się Stanisław Waupszasow, był komunistą narodowości litewskiej, od 1918 roku służył w Armii Czerwonej, a następnie OGPU. Weteran wojny z Polską, od kilku lat zaliczał się do najaktywniejszych terrorystów niepokojących Kresy.

 

Pod koniec lipca oddział został postawiony w stan gotowości. Do komendanta Waupszasowa przybył z rozkazami oficer, który przedstawił się szeregowym dywersantom jako „lejtnant Boryksiewicz”. Nazwisko było fałszywe, a i skromny stopień nie odpowiadał rzeczywistemu znaczeniu tej osobistości. Domniemanym lejtnantem był Stanisław Gliński, komunista z warszawskim rodowodem, naczelnik ochrony pogranicza OGPU Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej, już niedługo pomocnik przewodniczącego OGPU BSRS. Obecność tak wysokiego rangą czekisty świadczyła o wadze zamierzenia.

 

Oddział Waupszasowa liczył wówczas 58 bojowców, uzbrojonych w osiem kulomiotów, karabiny, rewolwery i granaty. Załadowano ich na wojskowe ciężarówki i podwieziono do rejonu Kojdanowa. Tam w nocy z 3 na 4 sierpnia przekroczyli pieszo granicę, kierując się w stronę pobliskiego miasteczka Stołpce.

Pole bitwy

Niewielkie, liczące ledwie 3000 mieszkańców Stołpce były stolicą powiatu stołpeckiego w województwie nowogródzkim.

 

Przebiegała przez nie linia kolejowa Berlin-Warszawa-Mińsk-Moskwa. Tutejsza stacja była przedostatnim przystankiem przed odległą o zaledwie 15 km granicą sowiecką. Stołpce od wschodu sąsiadowały z dużymi kompleksami leśnymi, dlatego skryte dotarcie do miasta od granicy nie było wbrew pozorom trudne, szczególnie pod osłoną nocy.

 

Za porządek i bezpieczeństwo w miasteczku odpowiadało 40 funkcjonariuszy policji. Obsadzali oni cztery obiekty – komendę powiatową, koszary oraz posterunki miejski i kolejowy. W ową feralną noc jedynie część policjantów stacjonowała w obiektach, pozostali nocowali rozproszeni na kwaterach prywatnych w mieście.

 

Waupszasow podzielił swój oddział na kilka zespołów, których zadaniem było przeprowadzenie jednoczesnego ataku na szereg obiektów w mieście. Prawdziwym celem akcji było uwolnienie z aresztu przetrzymywanych tam liderów Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi, Józefa Łohinowicza i Stanisława Mertensa. Obaj partyjni dygnitarze zostali pochwyceni pod fałszywą tożsamością, policja nie zdawała sobie sprawy, jak ważne persony wpadły w jej ręce.

 

Trzeba trafu, iż zaledwie dziesięć dni wcześniej polskie władze wojskowe postanowiły wzmocnić obronę Stołpców dwoma plutonami ułanów z 9 Samodzielnej Brygady Kawalerii. Niestety, tutejsze starostwo postawiło veto, wymawiając się brakiem kwater dla kilkudziesięciu żołnierzy. Wobec tego część ułanów skierowano do pobliskiego zaścianka Okińczyce, pozostałych do znacznie odleglejszej wsi Zasule.

 

Zwykli ludzie

Terroryści rozpoczęli atak po godzinie pierwszej w nocy. Mieli po swojej stronie wszystkie atuty – przewagę liczebną, lepsze uzbrojenie i element zaskoczenia. Mimo to nie wszystko poszło im gładko. Na ich drodze stanęli zwykli ludzie.

 

Przed budynkiem starostwa pełnił służbę posterunkowy Leon Pikier. Miał czego pilnować, bo w kasie skarbowej, mieszczącej się na parterze, znajdowała się niebagatelna wówczas suma 200 tysięcy złotych oraz tajne dokumenty mobilizacyjne. O godzinie 1.10, na widok nadciągającej gromady uzbrojonych mężczyzn, posterunkowy schronił się wewnątrz budynku, zamykając drzwi na klucz. Wtedy huknęły strzały, najpierw karabinowe, potem zaś po oknach plunął strugą ołowiu kulomiot ustawiony o sto kroków od starostwa.

 

Policjantowi pomogli urzędnik Drozdowski oraz woźny Ciechanowicz. Chwycili za karabiny przechowywane w magazynie starostwa i rozpoczęli palbę w stronę napastników. Wkrótce wsparł ich zastępca starosty Kuroczycki, który z okna swego mieszkania prowadził kanonadę z prywatnej broni. Po kwadransie strzelaniny napastnicy wycofali się, wykrzykując:

 

– Jeszcze tu wrócimy!

 

Na posterunku miejskim pełnili służbę przodownik Toporowski oraz posterunkowy Rusiak. Kiedy budynek został obrzucony granatami, odpowiedzieli ogniem karabinowym, zmuszając terrorystów do zachowania bezpiecznego dystansu.

 

Komenda powiatowa przy ul. Szpitalnej znalazła się pod ostrzałem z broni maszynowej, tu również eksplodowały ciskane w okna granaty. Dyżurny policjant padł ogłuszony, za to zamieszkały w obiekcie komisarz Chludziński zerwał się ze snu, chwycił za rewolwer służbowy i jął prażyć do agresorów. Brzmi to nieprawdopodobnie, ale sam zdołał powstrzymać atak i obronić komendę! Terroryści zajęli za to pobliską policyjną stajnię, zabijając pełniącego tam służbę funkcjonariusza. Ich łupem padło siedem wierzchowców.

 

Na posterunku kolejowym trzej policjanci, widząc wymierzone w siebie lufy, bezradnie unieśli ręce do góry. Mimo to padły strzały – jeden stróż prawa zginął, drugi legł ciężko ranny, trzeci rzucił się na ziemię udając zabitego.

 

Napastnicy zdobyli policyjne koszary, ich załoga ratowała się ucieczką, choć kilku stróżów porządku dogoniły kule. Z aresztu obok koszar oraz aresztu miejskiego komuniści uwolnili w sumie 22 przetrzymywane tam osoby, w tym dwóch partyjnych towarzyszy, Łohinowicza i Mertensa. Ograbiono tartak (w którym zabito jednego z pracowników i skąd uprowadzono siedem koni), urząd pocztowy (gdzie zrabowano 9000 złotych), trzy sklepy, mieszkania prywatne.

 

Dywersanci zajęli stację telegraficzną, rozbijając aparat Morse’a. Stawiający opór pracownik Eugeniusz Bartos padł postrzelony w ramię. Kiedy bandyci opuścili pomieszczenie, ranny telegrafista doczołgał się do drugiego aparatu, niezauważonego przez opryszków. Ostatkiem sił nadał do Horodziei telegram: STOŁPCE NAPAD BANDYCKI, po czym stracił przytomność. Chwilę potem bandyci przecięli druty telefoniczne i telegraficzne, ale wiadomość o napadzie już poszła w świat.

Około godziny drugiej napastnicy rozpoczęli wycofywanie się z miasta. Na ulicach doszło jeszcze do wymiany strzałów z doraźnie zorganizowaną  grupą urzędników.

 

Braterstwo

Z odsieczą miasteczku jako pierwsi nadciągnęli ułani z Okińczyc. Rychło nawiązali kontakt bojowy z wrogiem, ale zalegli pod ogniem karabinów maszynowych.

Dywersanci spiesznie uchodzili ku granicy sowieckiej. Podzielili się na kilka mniejszych grup. Ułani ścigali ich wytrwale. Co rusz dochodziło do potyczek. Władze skierowały w gorący rejon nowe siły, łącznie kilkuset żołnierzy i policjantów, a nawet cztery samochody pancerne. Niestety, efekty pościgu i wielodniowej obławy należy uznać za mizerne. Zdołano pochwycić jedynie trzech bojówkarzy, ogromna większość napastników dotarła do zbawczego kordonu, choć było wśród nich pięciu rannych. Uchodzący porzucili nieco uzbrojenia (trzy kulomioty, 13 karabinów, 13 granatów), a także część zrabowanych dóbr.

 

Napad na Stołpce był najczarniejszym dniem polskiej policji okresu międzywojnia. Nigdy nie zdarzyło się, żeby w jednym incydencie zginęło tak wielu funkcjonariuszy. Śmierć ponieśli: starszy posterunkowy Ryszard Matyjaszkiewicz oraz posterunkowi Bernard Foss, Ignacy Korziuk, Kazimierz Kwaśniewski, Paweł Lisiewicz, Lucjan Rostek, Stanisław Wojdera. Pochowano ich w zbiorowej mogile na miejscowym cmentarzu katolickim. Prawosławna społeczność żegnała poległego urzędnika starostwa Stanisława Juchniewicza, jak również woźnicę z pobliskiego Snowa (którego nazwisko nie zachowało się w dokumentach). Żydzi odprawiali modły za zamordowanego pracownika tartaku, Adolfa Gelbauma. Polska prasa uznała za znaczący fakt, iż z rąk lewicowych bezbożników zginęli wierni trzech najważniejszych religii Rzeczypospolitej. Kurier Warszawski” pisał:

 

„Pogrzeb ofiar pomordowanych […] przez sowieckie oddziały dywersyjne, zamienił się w olbrzymią manifestację nie tylko smutku i żałoby, lecz także braterstwa narodowości zamieszkujących Kresy: katolicy, prawosławni, żydzi opłakiwali swoich poległych, pomordowanych przez dzikiego i okrutnego wroga. Zginęło siedmiu katolików, dwóch prawosławnych i jeden izraelita”.

 

Na pograniczu wciąż dochodziło do napadów, ale władze polskie wreszcie podjęły stosowne środki zaradcze. Jeszcze w sierpniu zapadła decyzja o powołaniu specjalnej formacji wojskowej – Korpusu Ochrony Pogranicza. Dla terrorystów niepokojących Kresy miały nadejść ciężkie dni.

 

Zbrodnie i kary

Trzej schwytani terroryści stanęli przed sądem doraźnym w Nowogródku. Byli to Białorusini Piotr Joda i Mikołaj Goraczko, a także pochodzący z Lublina Edward Kaczmarczyk.

 

W śledztwie Joda śpiewał jak kanarek, składając obszerne zeznania o kulisach napadu. To uratowało mu życie. Wprawdzie już 25 sierpnia sąd wymierzył trójce oskarżonych karę śmierci, ale w przypadku Jody prezydent Stanisław Wojciechowski skorzystał z prawa łaski, zamieniając skazanemu najwyższy wymiar kary na dożywotnie uwięzienie. Natomiast Goraczko i Kaczmarczyk stanęli przed plutonem egzekucyjnym.

 

Ich szef, Stanisław Waupszasow zrobił karierę w sowieckich spec-służbach. W następnej dekadzie nadzorował prace łagierników przy budowie Kanału Moskwa-Wołga, potem uczestniczył w tajnych misjach w Hiszpanii, Finlandii i Szwecji. Podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnianej walczył na froncie, następnie dowodził zgrupowaniem komunistycznej partyzantki na Białorusi na tyłach wojsk niemieckich. Wziął też udział w operacjach przeciw Japonii, „oczyszczał z wrogich agentów” Mandżurię, tępił litewskich Leśnych Braci. Dosłużył się stopnia pułkownika, jakimś sposobem przetrwał wszystkie wojny oraz polityczne czystki, by na koniec przez wiele lat cieszyć się przywilejami emerytowanego czekisty.

 

Tego szczęścia zabrakło głównemu organizatorowi najazdu na Stołpce, Glińskiemu, także uwolnionym ze stołpeckiego więzienia Łohinowiczowi i Mertensowi. Pod koniec lat 30. cała trójka została aresztowana w Związku Sowieckim pod absurdalnymi zarzutami, a następnie stracona.

 

***

 

W roku 1957 Waupszasow w glorii chwały objeżdżał tereny swych niegdysiejszych dywersyjnych przewag na Białorusi. Ku swemu zaskoczeniu spotkał jednego z byłych podkomendnych – Piotra Jodę.

 

Dawny skruszony terrorysta nie dokonał żywota w polskim więzieniu. Po 15 latach, we wrześniu 1939 roku, doczekał się oswobodzenia przez Armię Czerwoną. Po II wojnie światowej pędził przykładne życie obywatela Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej. Pozostaje tajemnicą, czy Joda był naprawdę szczęśliwy w „czerwonym raju”, o który walczył i któremu poświęcił najlepsze lata swego życia.

 

Andrzej Solak

 

 

 

 

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie