18 listopada 2020

„Strata i zysk” św. Jana H. Newmana dostępna w języku polskim. Przeczytaj fragment

(Źródło: Instytut Globalizacji/ Wikimedia Commons)

„Strata i zysk”. Powieść św. Jana H. Newmana teraz dostępna także w języku polskim. Jak podkreśla Wydawca książki, jest to polska prapremiera wielkiego dzieła konwertyty i kardynała Kościoła Katolickiego. Poniżej prezentujemy fragment tej wyjątkowej powieści.

 

Święty Jan Henryk Newman (1810-1890), kanonizowany w 2019 roku,  pochodził z zamożnej rodziny londyńskiej. Po studiach w Oksfordzie w okresie fascynacji ewangelikalnym, kalwinistycznym protestantyzmem został w 1825 roku duchownym anglikańskim. Kilka lat później zupełnie porzucił przywiązanie do doktryny usprawiedliwienia z samej tylko wiary i uczuciowości ewangelikalnego protestantyzmu. Wokół niego i Edwarda Bouverie Puseya uformował się Ruch Oksfordzki, który pragnął w anglikanizmie powrotu do katolickiej wiary i praktyk sprzed XVI-wiecznej reformy. Tymczasem w 1829 roku parlament Zjednoczonego Królestwa obejmującego katolicką Irlandię uchwalił akt emancypacji katolików. Przesączony wolnomularstwem i rozbity na wiele nurtów Kościół Anglii zatracił od dawna religijny ferwor. Powróciwszy z podróży po południowej Europie Newman współtworzył serię dziewięćdziesięciu publikacji pod tytułem „Tracts for the Times“ (1833-1841).

Wesprzyj nas już teraz!

 

Krok za krokiem tracił przekonanie o apostolskim charakterze Kościoła Anglii. Odszedł też z anglikańskiego uniwersytetu. 9 października 1845 przyjęty został na łono Kościoła przez pasjonistę Dominika Barbieriego, którego sportretował dyskretnie w powieści „Strata i zysk“. Dzień 9 października jest obecnie jego wspomnieniem w kalendarzu katolickim. W roku 1846 w Rzymie przyjął święcenia kapłańskie i został doktorem teologii. Po powrocie do ojczyzny został oratorianinem Świętego Filipa Nereusza i osiadł na rezydencjonalnym ówcześnie przedmieściu Birminghamu Edgbaston, gdzie stworzył miejscowe oratorium. Żył tam po kres swych dni. Przez wiele lat zajmował się teologią, historią, kaznodziejstwem, katolicką edukacją (także w Dublinie) i apologetyką w środowisku anglikańsko-protestanckim znajdując uznanie nie tylko katolików jako bojownik przeciw liberalizmowi religijnemu wiodącemu do nihilizmu. W 1878 roku został honorowym członkiem swego dawnego kolegium w Oksfordzie. 12 maja 1879 roku Leon XIII kreował go kardynałem. 11 sierpnia 1890 roku kardynał Newman zmarł na zapalenie płuc.

 

Wśród licznych dzieł Newmana jest niniejsza powieść wydana w 1848 roku i jest prosta powieść dydaktyczna o starożytnym Kościele „Kalista“ z 1855 roku. „Strata i zysk“ jest relacją o drodze młodego anglikanina do religii katolickiej, ale też przenikliwą obserwacją wiktoriańskiego społeczeństwa, a nawet satyrą na anglikanów i rozliczne prądy protestanckie. Humor Newmana jest zawarty w realistycznie zobrazowanych sytuacjach, tyleż cięty, co dyskretny i elegancki. Powieść zawiera obserwacje zapisane później w „Apologia pro vita sua“ (1864), ale nie jest powieścią autobiograficzną. Chociaż akcja powieści toczy się w okresie konwersji Newmana, bohater powieści jest znacznie młodszy od niego. Powieść ma charakter Bildungsroman i ujęta jest w platońską formę dialogową. W dialogach zawarte są dobitne i głębokie refleksje na najważniejsze tematy religijne aktualne dziś w nie mniejszym stopniu niż sto siedemdziesiąt lat temu. Opisane postawy religijne mimo przemian historycznych również znane są doskonale w naszej epoce.

 

***

 

Poniżej fragment książki

 

Rozdział 13

Willis zostaje katolikiem

 

WRESZCIE przyszedł październik, a myśli Karola powróciły do Oksfordu. Minęło trochę czasu. Jeszcze parę dni i trzeba się było pakować. Ojciec bardziej przeżywał rozstanie się z nim, niż wtedy, gdy syn po raz pierwszy szedł do szkoły. Chociaż dokuczała mu podagra, sam go odwiózł faetonem do sąsiedniego miasteczka, skąd omnibus kursował na stację kolejową. Kiedy nadszedł moment pożegnania, nie był w stanie wypuścić dłoni syna, jak gdyby miał do powiedzenia coś, czego nie umie sobie przypomnieć lub poskładać w słowa.

 

– Już niebawem Boże Narodzenie – rzekł. – Musimy się rozstać. Nie da się tego odsunąć. Napisz czym prędzej, chłopcze drogi, donieś o sobie i swoich sprawach. Opowiedz o przyjaciołach. Wyglądają na miłych ludzi. Mam wielkie zaufanie do twej roztropności. Masz jej więcej niż niektórzy z nich. Twój tutor wydaje się wartościowym człowiekiem z tego, co mi opowiadasz.

Tak ciągnął po raz kolejny, jak wiele razy wcześniej:

 

– To rozsądny człowiek, ten pan Vincent. Sheffield jest zbyt przebiegły. Jest młody. Ty masz bardziej dorosłą głowę. Nie powinienem już tyle gadać. Już to mówiłem. Możesz się spóźnić na pociąg. Więc niech cię Bóg błogosławi, najdroższy Karolku, i ty bądź błogosławieństwem. Bądź szczęśliwszy i lepszy od swojego ojca! Zawsze doznawałem błogosławieństwa przez całe życie, cudownych łask. Spływały na mnie od młodości, znacznie ponad moje zasługi. Ty dwakroć tyle ich dostąp! Do widzenia, ukochany Karolu, do widzenia!

 

Kilka dni Karol miał spędzić w domu u powinowatego nieopodal Londynu. Tam dotarł do niego list, który go już nie zastał w domu. List był od Willisa, nadany w Londynie. Donosił, że autor powziął bardzo poważną decyzję i nie wraca już do Oksfordu. Karol znowu trafił do świata, w wir wydarzeń i opinii. Co za kontrast z domowym zaciszem! List nie pozostawiał dwuznaczności. Karol natychmiast wyruszył, by zastać nadawcę pod adresem podanym w liście. Było to mieszkanie na zachodnim krańcu Londynu. Dotarł do przyjaciela około południa.

 

Zastał Willisa w towarzystwie kogoś na oko o dwa-trzy lata starszego. Willis zaczął mu się przyglądać.

 

– Kto by pomyślał! Co cię sprowadza? – zawołał na powitanie. – Myślałem, że jesteś na wsi.

A do towarzysza zwrócił się:

– To właśnie przyjaciel, o którym ci mówiłem, Morleyu. Co za szczęśliwe spotkanie. Siadaj, drogi Redingu. Mam ci dużo do opowiedzenia.

Karol usiadł w napięciu spoglądając na Willisa z taką niecierpliwością, że trzeba mu było wyłożyć sprawę najkrócej.

 

– Redingu, jestem katolikiem.

Karol osiadł głębiej w krześle i pobladł.

– Drogi Redingu, co z tobą? Czemu do mnie nie mówisz?

Karol milczał i milczał. W końcu pochylając się naprzód, z łokciami na kolanach odezwał się cicho:

– Och,  Willisie, coś ty takiego zrobił!

– Zrobił? – rzekł Willis. – To ty winieneś zrobić i jeszcze pół Oksfordu. Och, Redingu, taki jestem szczęśliwy!

 

– Niestety, niestety – odpowiedział Karol. – Ale cóż tu po mnie? Wszystkiego dobrego, Willisie, żegnaj.

– Nie, zacny Redingu. nie odejdziesz tak prędko, tak niespodzianie mnie odnalazłszy. Śmiem zauważyć, że długa droga za tobą. Siadaj. Jest z nami niezgorszy kompan. Zaraz zjemy drugie śniadanie. Nie możesz wyjść, dopóki z nami nie zjesz.

Mówiąc to zabrał od Karola kapelusz, a Karol targany emcjami nie sprzeciwiał się.

– Willisie, w ten sposób na zawsze się od nas oddzieliłeś! – rzekł. – Poszedłeś  w swoją stronę. My idziemy w swoją. To są dwie różne drogi.

– Wcale nie – odparł Willis. – Musisz iść za mną, a wtedy wciąż będziemy razem.

Karol niemal się obraził.

 

– Naprawdę muszę iść – powiedział wstając. – Nie powinieneś mówić w taki sposób.

– Wybacz, proszę – odparł Willis. – To się już nie powtórzy. Ale nie mogłem się powściągnąć. Nie jestem w takim stanie, jak zawsze. Taki jestem szczęśliwy.

Redingowi coś przyszło do głowy.

– Powiedz mi, Willisie – zagadnął – jakie jest twoje stanowisko, ale ściśle. W jakim sensie jesteś katolikiem? Co nie pozwala ci wrócić ze mną do Oksfordu?

Towarzysz wtrącił się:

– Zapewne nadużywam teraz swobody, ale pan Willis został formalnie przyjęty do Kościoła Katolickiego.

– Zaniedbałem prezentacji – przpomniał sobie Willis. – Reding, pozwól, że przedstawię ci pana Morleya. Morleyu, to jest pan Reding. Tak, Redingu, to jemu zawdzięczam, że jestem katolikiem. Byłem z nim na zagranicznej wycieczce. Spotkaliśmy znakomitego kapłana we Francji, który zgodził się przyjąć moją abiurację .

– Sądzę, że korzystnie byłoby przebadać twój stan ducha, zanim wysłuchał wyrzeczenia się przekonań – rzekł Reding. – Nie nadajesz się na katolika, Willisie.

 

– Co masz na myśli?

– Bo jesteś bardziej dysydentem niż katolikiem. Wybacz – rzekł wpatrując się przenikliwie w Willisa – ale będę z tobą szczery, proszę wybacz. Przywiązałeś się do Rzymskiego Kościoła nie jak syn do matki, tylko przez przekorę, pożądanie nowinek, kaprys, albo – jeszcze raz wybacz – żądzę przyjemności. Dopiąłeś tego wzgardziwszy zwierzchnością.

Willis ledwie to zdzierżył. Rzekł, że przypomina sobie tekst: „Trzeba bardziej słuchać Boga niż ludzi“ .

– Widzę, że okazałeś nieposłuszeństwo ludziom – odparował Karol. – Wierzę, że słuchałeś Boga.

Willis uznał, że to niestosowne i nie zareagował.

 

Zaczął więc mówić pan Morley:

– Gdyby pan lepiej znał okoliczności, z pewnością inaczej by pan to osądził. Uważam, że pan Willis był właśnie tym, kto powinien był przystąpić do Kościoła i będzie z niego świetny katolik. Musi pan obwinić nie wielebnego kapłana, który go przyjął, lecz mnie. Zacny mąż dojrzał w nim pobożność, łzy, pokorę, najgłębsze pragnienie. Stan jego umysłu poznał jednak przeze mnie. Znam francuski lepiej niż pan Willis. Ale i tak dużo się z nim narozmawiał po francusku i łacinie. Nie mógł odepchnąć kogoś przychodzącego po zbawienie. To było niemożliwe. Gdyby pan był nim, byłby pan to samo uczynił.

– W porządku, proszę pana, być może byłem niesprawiedliwy wobec niego i pana – odpowiedział Karol. – Nie umiem jednak wróżyć nic dobrego.

 

– Pozwolę sobie rzec, że wypowiada pan sądy – odrzekł pan Morley – o rzeczach zupełnie panu nieznanych. Nie wie pan, czym jest religia katolicka. Nie wie pan, co to jest łaska, co to jest dar wiary.

 

Mówił to świecki człowiek. Był niezmiernie poważny i spokojny. Karol czuł w tym naganę. Dobry smak sugerował mu, że zachował się zbyt gwałtownie w obecności nieznajomego. Lecz wcale z tej racji nie czuł do niego więcej zaufania. Zrobił przerwę i odpowiedział. Krótko wyjaśnił, że świadom jest swej niewiedzy o religii rzymskokatolickiej, lecz zna pana Willisa. Nie mógł się powstrzymać od opinii, że nic dobrego z tego nie będzie.

 

– Ja byłem katolikiem zawsze – powiedział pan Morley. – Nie mogę oceniać członków Kościoła Anglii. Tyle jednak wiem, że Kościół Katolicki jest jedynym prawdziwym Kościołem. W wielu sprawach mogę się mylić. W tej nie. Wiem także, że jest jedna wiara katolicka i że żaden inny Kościół nie ma wiary. Kościół Anglii nie ma wiary. Drogi panie, pan nie ma wiary.

To było zbyt wiele. Przez głowę przefrunęły Redingowi wszystkie oksfordzkie spory. Ale po chwili zebrał się w sobie.

 

– Nie może pan oczekiwać – uśmiechnął się – że będąc młokosem zdołam podjąć z panem debatę albo bronić wobec pana mojego Kościoła czy też objaśniać jego wiarę. Cieszę się, że trzymam się jej, że wierzę w to, w co ona głosi nie pretendując do teologii. Takiej doktryny uczono mnie w Oksfordzie. Jestem tu na nauce. Jeszcze się nie wyuczyłem. Proszę mi więc wybaczyć, jeśli odmawiam sporu. Naturalne jest natomiast, że winienem spierać się z panem Willisem. Jesteśmy sobie równi i rozumiemy się. Ale ja nie jestem teologiem.

 

W tym miejscu Willis zakrzyknął:

– Och, drogi Redingu, a ja powiadam: „Chodźcie i zobaczcie“ . Nie dyskutuj w drzwiach, tylko wejdź do wielkiego gmachu duszy, wejdź i uwielbiaj.

– Tylko że – powiedział Reding – Bóg z pewnością chce, byśmy kierowali się rozumem. Nie chcę twierdzić, jakoby rozum był wszystkim, ale jest przynajmniej czymś. Z całą pewnością nie powinniśmy działać bez niego, przeciwko niemu.

 

– Czyż wątpienie nie jest stanem straszliwym? – rzekł Willis. – Stanem najgroźniejszym? Tylko stan wiary jest bezpieczny, pewny. Czy może być jakaś pewność w braku wiary? A więc, czy masz wiarę w swój Kościół? Za dobrze cię znam, żeby nie wiedzieć: nie masz. Gdzie zatem jesteś?

– Willisie, w najwyższym stopniu mnie nie rozumiesz – odparł Karol. – Po głowie chodzą miriady myśli. Jeśli bezpieczne jest zanotowanie i wydobycie po czasie przeciwko człowiekowi jego błądzących myśli, nie sądzę, żeby było coś, o co nie da się go oskarżyć. Zapewne nawiązujesz do jakiegoś napomknienia, o którym sam już zapomniałem, bo to wcale nie był faktyczny wyraz moich uczuć. Czy sądzisz, że nie ma we mnie kultu? Czy kult nie zakłada wiary? Dużo się muszę nauczyć. Wiem o tym. Chcę się tego jednak uczyć od Kościoła, którego cień od zawsze spowija moje losy, a ja jestem z niego zadowolony. 

 

– Wyznaje – rzekł Willis – że nie ma wiary. Wyznaje, że tkwi w wątpliwościach. Mój drogi Redingu, czy możesz szczerze bronić tezy, że tkwisz w nieprzezwyciężonej niewiedzy po tym, co zaszło między nami? Wyobraź sobie na chwilę, że katolicyzm jest prawdziwy. Skoro tak, to czy nie jest pewne, że teraz masz okazję go przyjąć? A skoro nie, to czy jesteś w stanie, w którym mógłbyś umrzeć?

 

Reding miał kłopot z odpowiedzią. To znaczy nie potrafił dostatecznie prędko dokonać analizy i oblec w słowa odpowiedzi na indagowanie, którą podpowiadał rozum. Pan Morley zachowywał milczenie, żeby Karol nie znalazł się sam wobec dwóch. Willis jednak odpuścił, a Karol nie odpowiadał, więc się wtrącił. Powiedział, że wszystkie powołania w Piśmie spotkały się z ochoczym posłuszeństwem wezwanych. Że nasz Pan nie tolerował nawet tego, żeby człowiek poszedł pogrzebać swego ojca. Reding odpowiedział, że w takich razach wezwani fizycznie słyszeli głos Chrystusa. On chodził po ziemi, był cieleśnie obecny. Teraz mamy inny kłopot. Co jest głosem Chrystusa? I czy Kościół Rzymski przemawia, czy też nie przemawia głosem Chrystusa? Że na pewno winniśmy postępować roztropnie. Że Chrystus nie mógłby sobie inaczej życzyć. On sam nie miał wątpliwości,  że jest tam, gdzie tego chce Opatrzność. Gdyby jednak Willis nawet miał wątpliwości, czy Chrystus go dokądś powołuje (nie miał takowych), ale gdyby jednak miał je, powinien na pewno pomyśleć, iż Chrystus wezwał go metodą starannego badania. A roztropność jest teologicznie zatwierdzonym sposobem dochodzenia do prawdy.

 

– Roztropność! – podniósł głos Willis. – Przypuszczam, że taka roztropność jak u Świętego Tomasza, gdy orzekał, żeby widzieć, zanim się uwierzy.

 

Karol wahał się z odpowiedzią.

– Widzę – ciągnął Willis i zerwawszy się chwycił jego ramię. – Chodź, drogi towarzyszu, chodź ze mną prosto do zacnego kapłana, który mieszka dwie ulice stąd. Przyjmie cię od razu. Bierz kapelusz i naprzód.

Zanim Karol zdołał stawić opór, był już w pół drogi do wyjścia. Mimo przeżywanej udręki nie mógł powstrzymać śmiechu. Wyzwolił swoją rękę i z rozmysłem usiadł.

– Nie tak szybko – powiedział – my nie jesteśmy tą kategorią osób.

 

Willis bezradnie spojrzał na niego i powiedział:

– Ale w każdym razie musisz przynajmniej iść na rekolekcje. Musisz natychmiast. Morleyu, nie wiesz, kiedy pan De Mowbray lub ojciec Agostino głosi najbliższe rekolekcje? Redingu, tego właśnie potrzebujesz. Tego właśnie potrzebują wszyscy oksfordczycy. Myślę, że mi nie odmówisz.

Karol wzniósł oczy na jego twarz i uśmiechnął się.

 

– To nie mój kierunek – rzekł wreszcie. – Jestem w drodze do Oksfordu. Muszę iść. Przyszedłem, żeby ci się na coś przydać. Nie przydam się, więc muszę iść. Chciałbym być w stanie coś pomóc. Ale to beznadziejne. Serce mnie boli!

Musnął rękawiczką kapelusz, jak gdyby miał wstać, ale nie miał ochoty wstawać.

Morley zaatakował. Mówił jak dżentelmen i człowiek autentycznej pobożności, lecz z wielką nieznajomością protestantów i niewiedzą, jak do nich podchodzić.

 

– Proszę mi wybaczyć, panie Reding – zaczął – jeśli powiem słówko, zanim pan sobie pójdzie. Bardzo współczuję zmagania, które rozgrywa się w pańskim umyśle. Na pewno tacy jak ja nie powinni zwracać się do pana prostacko i nieuprzejmie. Nieraz długo trwa walka przekonania z pobudkami tego świata. Oby w pańskim przypadku szczęśliwie się zakończyła! Proszę się nie obrażać, jeśli zasugeruję, że najtkliwsze i najpoufalsze więzy, jak więź łącząca pana z Kościołem Protestanckim, mogą być czasem po stronie świata. To rodzaj męczeństwa mieć takie łańcuchy do skruszenia. Kto jednak na to się zdobędzie, ten otrzyma nagrodę męczennika. Na uniwersytecie ma pan wiele pokus, żeby dopasować się do przeważającego sposobu myślenia. Perspektywy, życiowy sukces, dobra opinia u przyjaciół. Wszystko to jest przeciwko panu. Chcą zagłuszyć dobre ziarno. Mógłbym sobie marzyć, że od razu zdoła pan pójść za nakazem sumienia. Lecz konflikt musi trwać przez naznaczony czas. Miejmy nadzieję, że wszystko się dobrze skończy.

 

– Nie przekonam tych dobrych ludzi – pomyślał Karol zamknąwszy drzwi za sobą. – Nie jestem w stanie walki z przekonaniem. Co za nonsens! Oto przybywam upomnieć się o zbiega, a tam dopadają mnie, wręcz fizycznie mnie chwytają. I wbrew mojej woli poganiają do wyznania wiary. Czy coś takiego zdarza się ludziom na co dzień? Czy to jakieś szczególne fatum, które mnie rzuca w religijne spory, które mnie przerastają? Ja rzymskim katolikiem! Cóż za kontrast ze spokojnym Hartley!

 

Tu wspomniał nazwę swej miejscowości. Myśląc nadal o tym, co go spotkało, coraz mniej był zadowolony zarówno z tych zdarzeń, jak z siebie. Sugerował, że poszukuje prawdy religijnej. Ale każdy protestant poszukuje. Nie byłby protestantem, gdyby nie poszukiwał. To jasne, że szuka prawdy. To jego obowiązek. Wyraźnie przypominał sobie, jak jego tutor przy pewnej okazji wykładał o powinności prywatnego sądu. To jest istota różnicy między protestantami i katolikami. Katolicy zaczynają od wiary. Protestanci – od dociekania. I to należy powiedzieć Willisowi. Nie powiedział tego. To byłoby uprościło sytuację i pokazało, jak mu daleko do wewnętrznego zmagania. Z tym zmaganiem – to dopiero ekstrawagancja! Podrażniło go to podczas rozmowy, ale teraz sprowadziło ulgę. Poczuł jedność ze swoim stanowiskiem.

 

 

Materiały dzięki uprzejmości Instytutu Globalizacji

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie