31 stycznia 2017

Ciekawe, czy Michalina Wisłocka smaży się w piekle? Nie oceniam jej i nie osądzam, ani tym bardziej jej tego nie życzę – po prostu jestem ciekaw. Najzupełniej obiektywnie. Czyż bowiem nie taki właśnie los został zapowiedziany dla gorszycieli?

 

„Kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą we Mnie, temu byłoby lepiej kamień młyński zawiesić u szyi i utopić go w głębi morza. Biada światu z powodu zgorszeń (…) biada człowiekowi, przez którego dokonuje się zgorszenie. Jeśli więc twoja ręka lub noga jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją i odrzuć od siebie! Lepiej jest dla ciebie wejść do życia ułomnym lub chromym, niż z dwiema rękami lub dwiema nogami być wrzuconym w ogień wieczny. I jeśli twoje oko jest dla ciebie powodem grzechu, wyłup je i odrzuć od siebie! Lepiej jest dla ciebie jednookim wejść do życia, niż z dwojgiem oczu być wrzuconym do piekła ognistego” (Mt 18, 6-9).

Wesprzyj nas już teraz!

Wedle powyższych kryteriów Michalina Wisłocka bez pudła kwalifikowała się do piekła ognistego – była wszak megagorszycielką. Siedem milionów sprzedanych egzemplarzy „Sztuki kochania” to co najmniej czternaście milionów zgorszonych. Mało?

Mało tego, jej książka podobno przebiła swym nakładem „Trylogię” Sienkiewicza oraz mickiewiczowskiego „Pana Tadeusza”. A już z całą pewnością więcej „Polaków-katolików” przeczytało „Sztukę kochania” niż Pismo Święte. W Peerelu wszystkie wydania schodziły jak ciepłe bułeczki, i to niemal wyłącznie spod lady. Powiedzieć, że Wisłocka była wówczas w modzie, to nic nie powiedzieć – na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego stulecia panował prawdziwy szał na nią. Ludziska masowo rzucili się wdrażać zawartą w „Sztuce kochania” metodologię. I filozofię.

 

Manifest „wolnej miłości”

Myli się bowiem grubo ten, kto postrzega opus vitae Wisłockiej jako li tylko poradnik techniczny. Jest to bowiem coś nieporównanie większego, a mianowicie: napisany z werwą i niekłamaną pasją manifest „wolnej miłości” (która ani wolna nie jest, ani w istocie z miłością nie ma nic wspólnego – ale to temat na odrębne rozważanie). Michalina Wisłocka przekonała kilka pokoleń Polaków, że seks to potężne bóstwo, któremu warto złożyć ofiarę z całego życia, za co ono wynagrodzi swych wyznawców nieziemską rozkoszą – zarówno na poziomie somatycznym, jak i psychicznym.

Jak zaś uczy Stary Testament, nierząd z bożkami zawsze prowadzi do krzywdy, łez i śmierci, przeto nic dziwnego, że „kochanie” à la Wisłocka przyniosło co niemiara konfliktów małżeńskich, zdrad, niechcianych ciąż i aborcji.

Pierwsza Gorszycielka Rzeczypospolitej na nice wywróciła moralność seksualną Polaków. Była w te klocki najlepsza – swoich kolegów po fachu biła na głowę zaangażowaniem i praktyką (liczne związki, eksperymenty z antykoncepcją, trzy aborcje). Skutki jej popularyzatorskiego, by nie rzec wręcz misjonarskiego zapału odczuwamy zresztą po dziś dzień, o czym najwyraźniej świadczy powszechne oburzenie kampanią bilbordową „Konkubinat to grzech” czy fiasko ustawodawczego projektu „Stop aborcji”.

Stuprocentowo słusznie więc deklaruje filmowa Miśka Wisłocka ustami Magdaleny Boczarskiej: „Rewolucja seksualna to ja!” (nawiasem mówiąc: Boczarskiej należy się Oskar za tę rolę).

A sam film? No cóż, jak każdy pornos składa się z serii naturalistycznie ukazanych czynności rozrodczych człowieka, pomiędzy które wpleciono sceny neutralne mające symulować fabułę. Problem w tym, że owa neutralna część „Sztuki kochania” to kawał rzetelnie zrobionego kina – zupełnie wbrew artystycznej nędzy ostatniego ćwierćwiecza dla celów dezinformacyjnych zwanej polską kinematografią!

 

Wow! Chciałabym żyć w PRL!

Scenariusz spójny – pomimo akcji rozgrywającej się na kilku planach czasowych zawsze wiadomo, na którym z nich się znajdujemy; postacie wyraziście i przekonująco zagrane; żywe dialogi i znakomicie dobrana muzyka; bajeczna wręcz dbałość o szczegóły scenografii i rekwizyty (bistor i anilana, łyżeczka w szklance, włosy pod pachami, żółte zęby…). Peerel w całej krasie – ale ukazany z tak wielką dozą nostalgii, aby pokoleniu ówczesnych nastolatków, które z wypiekami na twarzy czytało pod kołdrą zwędzone z rodzicielskiej półki pierwsze wydanie „Sztuki kochania”, zakręciła się w oku łezka tęsknoty.

Nie tylko zresztą tamtemu pokoleniu. Oto w pewnej internetowej recenzji filmu spłodzonej przez dziewczę wiekiem wskazujące na możliwość zaistnienia z inspiracji twórczością Wisłockiej czytam, iż w obrazie Marii Sadowskiej (rówieśnicy książkowego bestselleru) „Polska Ludowa jawi się nie jako smutna i szarobura kraina z kronik filmowych, ale pełen życia i kolorów świat. Po raz pierwszy w życiu, oglądając dzieło osadzone w realiach, w których żyli moi rodzice i dziadkowie, a o których nasłuchałam się miliona niesamowitych i przedziwnych historii, miałam ochotę powiedzieć: Wow, chciałabym żyć wtedy w Polsce”.

Zgroza! Ale czyż nie temu właśnie ma służyć odpowiednio zaprogramowana, z góry sterowana nędza artystyczna dla celów dezinformacyjnych zwana polską kinematografią? Pilnowaniu, aby Polacy nigdy, przenigdy nie wykroczyli mentalnie, duchowo, cywilizacyjnie poza horyzont Peerelu?

„Sztuka kochania” Sadowskiej jedynie to potwierdza, pokazując jednocześnie, że w tej nędzy jest potencjał, który tylko czeka, aby we właściwym momencie właściwy funkcjonariusz wcisnął właściwy guzik. A wtedy nędza da z siebie wszystko: nobilituje pornosa, stworzy męczennicę odwiecznego zmagania z tradycyjnym polskim ciemnogrodem, immanentnie zbrodniczy system „zły w samej swej istocie” (Pius XI) ukaże jako uroczy grajdołek kolorowych dzieci-kwiatów, którym do pełni szczęścia brakuje tylko większego luzu w „tych sprawach”. (A dlaczego im tego brakuje? Ponieważ – tu propaganda puszcza oko do ynteligienta – rządząca partia strzegła surowości obyczajów ze strachu przed Kościołem, bo Kościół to przecież wiadomo: wszystkich najchętniej spaliłby na stosie).

Absurd? Pewnie że absurd, cóż jednak z tego, skoro Polacy – zwłaszcza coraz liczniejsza z roku na rok rzesza nie pamiętających czasów realnego socjalizmu – święcie w to wierzą. I nie przeszkadza im, że w istocie wciąż żyją w Peerelu, bo mając zapewnioną nieskrępowaną swobodę grzechu czują się pełną gębą Europejczykami. Zapominają tylko nieszczęśni (a właściwie to chyba wcale nie wiedzą, bo z czytaniem u nich coraz słabiej), że – jak już dawno ostrzegał Gombrowicz – „nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę. Przed pupą nie ma zaś w ogóle ucieczki”.

 

 

Jerzy Wolak

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie

Udostępnij przez

Cel na 2024 rok

Skutecznie demaskujemy liberalną i antychrześcijańską hipokryzję. Wspieraj naszą misję!

mamy: 127 904 zł cel: 300 000 zł
43%
wybierz kwotę:
Wspieram