17 października 2017

Separatyzm – sposób na dobicie Europy

(REUTERS / FORUM)

Samozwańcze katalońskie referendum niepodległościowe wywołało medialną (i nie tylko) burzę. Świat zachodni generalnie opowiedział się po stronie Hiszpanii, a rosyjskie media rozpoczęły akcję propagandową w swoim stylu. Mieszając prawdę z fałszem zajęły się inkryminowaniem Hiszpanów. Tymczasem problem separatyzmu nie ogranicza się do ziem hiszpańskich i stanowi przejaw głębszego kryzysu, w tym także – co nie jest takie oczywiste – duchowego.

 

Przypomnijmy: 1 października 2017 roku ponad 91 procent jego uczestników opowiedziało się za niepodległością Katalonii. Frekwencja wyniosła jednak jedynie około 42.58 procent. Tyle dane katalońskie. Według lokalnych władz mandat ten okazał się wystarczający do uczynienia Katalonii niepodległą republiką. Rząd hiszpański nie uznał jednak ważności referendum. Wszak – jak argumentował – zgodnie z prawem Królestwa Hiszpanii mógł je ogłosić jedynie rząd. W ostrym tonie przeciwko plebiscytowi wypowiedział się hiszpański król. Doszło do walk z hiszpańską policją. 10 października Carles Puigdemont potwierdził, że Katalonia powinna stać się niepodległa, jednak realizacja tego została zawieszona.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Spór wokół Katalonii narastał już od dłuższego czasu. W 2010 roku hiszpański Trybunał Konstytucyjny odmówił przyznania Katalonii w pełni autonomicznego statusu, w tym autonomii fiskalnej, jaką cieszą się Nawarra i Kraj Basków. Okazuje się to dotkliwe dla portfela mieszkańców regionu. Szacuje się, że mieszkańcy dotują centralny budżet równowartością około 12 miliardów dolarów rocznie. Niektórzy zwracają uwagę, że wiąże się to z lepszą etyką pracy Katalończyków, charakterystyczną raczej dla północy Europy.

 

Jednak względy ekonomiczne nie wydają się jedyne. Przedstawianie Katalończyków jako przedsiębiorczego Atlasa, dźwigającego na swych barkach leniwą resztę Hiszpanii byłoby znacznym uproszczeniem. Warto wspomnieć choćby o zaszłościach historycznych. Nie cofając się zbyt daleko, należy zauważyć, że region próbował uzyskać autonomię w latach 30-tych XX wieku. Stało się to jedną z przyczyn Hiszpańskiej Wojny Domowej (1936-39). Pod rządami Francisco Franco o jakiejkolwiek autonomii nie było mowy. Zapewne to także przyczyniło się do przesunięcia bardzo na lewo i tak niezbyt prawicowych sympatii Katalończyków.

 

Obecnie nakłada się na to problem islamski. Katalonia stanowi jedno z największych w Hiszpanii skupisk islamskich (i innych) imigrantów. Dlatego też część znawców tematu, jak profesor Jacek Bartyzel, zwraca uwagę, że ewentualna niepodległość Katalonii oznaczać może nie tylko zmianę terytorialną, ustrojową (z monarchii na republikę), ale także powstanie islamskiego państwa wyznaniowego.

 

Problem (nie tylko) hiszpański

Sprowadzenie sporu wokół Katalonii do wyłącznie hiszpańskiej perspektywy byłoby jednak błędem. Wszak wywołał on ożywione reakcje na całym świecie, w tym w Polsce. W sprawie wypowiedział się między innymi Ruch Autonomii Śląska. Winą za katalońskie referendum niepodległościowe obarczył madryckie władze. Zdaniem RAŚ Katalonia nie dysponuje poziomem autonomii porównywalnym do tego, jakim cieszy się Kraj Basków. „Hiszpański rząd na próbę realizowania prawa do samostanowienia przez społeczność katalońską w drodze demokratycznego głosowania zastosował wobec niej szereg represji niedopuszczalnych we współczesnych państwach demokratycznych. Wysłanie do regionu sił policyjnych potwierdza brak woli dialogu i wejście na drogę konfrontacji” – czytamy w opublikowanym na Facebooku oświadczeniu organizacji z 1 października 2017 roku. Z kolei 11 października RAŚ poparł wstrzymanie decyzji o ogłoszeniu niepodległości przez premiera katalońskiego rządu Carlesa Puidgemonta. Jednocześnie jednak podkreślił swoją solidarność „z Katalończykami w nadziei, że przyjęte w sposób demokratyczny rozwiązania będą solidną podstawą rozwoju ich autonomicznej wspólnoty i wzorem dla innych regionów Europy”.

 

To, co dla Ruchu Autonomii Śląska jest nadzieją, stanowi raczej powód do obaw. Fragmentaryzacja państw Europy czy – szerzej – świata zachodniego stanowi bowiem prezent dla jego wrogów. Divide et impera – głosi stara mądrość. Jak bowiem zauważa David Alandete z „El Pais” w swojej analizie z 25 września „Rosyjskie sieci informacyjne używają Katalonii do zdestabilizowania Europy”. 

Relacje rosyjskich mediów takich jak „Wzgljad”, „Prawda” czy „Russia Today” to inteligentna mieszanka prawdy i błędu. To nie siermiężna propaganda w stylu sowieckim, lecz bardziej subtelna manipulacja. Jednak sympatie tych środków masowego przekazu nie ulegają wątpliwości: popierają one kataloński secesjonizm. Pojawiały się oskarżenia o wysyłaniu przez Hiszpanię organizacji paramilitarnych, a także o widmie wojny domowej. Rosyjskie media starały się przedstawić kryzys kataloński jako problem równie poważny, co kryzys na Krymie czy w Kurdystanie. Pikanterii dodają podejrzenia katalońskich polityków o powiązania z Rosjanami. Enric Folch, sekretarz do spraw międzynarodowych Katalońskiego Sojuszu na Rzecz Niepodległości dwukrotnie bawił na konferencjach anty-globalistów w Moskwie. Częściowo finansował je rosyjski budżet.

 

Jak ponadto zauważają Lidia Gibadło i Jakub Palowski z portalu Defense 24, kryzys w Katalonii to zagrożenie dla spójności NATO. Wszak Hiszpania to jego ważny, chroniący zachodniej flanki członek. Nie oznacza to, że Rosjanie interesują się szczególnie Katalonią. Wszak według „Alliance for Securing Democracy” Rosjanie popierają nie tylko separatyzm w Katalonii, ale także na przykład w Kurdystanie.

 

Separaryzm i terroryzm

Historia XX wieku pokazuje, że destabilizacyjny potencjał ruchów separatystycznych obejmuje także zamachy terrorystyczne. Dziś utożsamiamy je z islamizmem i słusznie. Z drugiej jednak strony jeszcze w latach 70 tych i 80-tych XX wieku liczba ofiar zamachów terrorystycznych w Europie zachodniej była większa lub porównywalna z obecną. Działo się tak w znacznej mierze, choć nie tylko, za sprawą ugrupowań separatystycznych, takich jak IRA, ETA lub organizacji korsykańskich. Nie oznacza to, że każdy zwolennik secesji czy choćby każda organizacja zamierza uciekać się do zamachów. Jednak w sytuacji asymetrii pod względem tradycyjnej potęgi militarnej (regularna armia istniejącego państwa kontra zbuntowani obywatele), zamachy jawią się jako jedna z najbardziej skutecznych metod walki o swoje cele. Nie bez znaczenia jest też fakt, że umożliwiają one zaistnienie w mediach.

 

Niewykluczone z resztą, że nasilenie nastrojów separatystycznych doprowadzi do sojuszu tradycyjnych ruchów walczących o niepodległość (czy większą autonomię swoich prowincji) z islamistami. Sojusz ten nie zawsze musi wynikać z jakiejś głębszej ideologicznej zbieżności, lecz z posiadania wspólnego wroga. 

 

Głębsze źródło separatyzmu

Wzrost popularności separatyzmu to przejaw znużenia stabilnym postzimnowojennym ładem. Hobbesowski Lewiatan umiera na naszych oczach. Na jego miejsce rodzi się świat sfragmentaryzowany, świat wielu niezależnych narracji. Wiążą się one nawet nie z narodem czy państwem, ale z płcią, orientacją seksualną, a często też ze społecznością lokalną. Upada wiara nie tylko w chrześcijańskiego Boga, ale także w oświeceniowe próby nadania sensu życiu politycznemu i nie tylko: w prawa człowieka, we wszelkie obiektywne normy, w tym normy moralne. W tym sensie cofamy się więc do czasów pogaństwa, choć przecież nawet co światlejsi poganie uznawali istnienie prawa naturalnego.

 

Owej fragmentaryzacji sprzyja, choć w bardziej subtelny sposób, Internet.  Umożliwia on bowiem zamknięcie się na innych, ograniczenie do osób głoszących podzielane przez nas poglądy. Jak zauważyli Matthew Gentzkow i Jesse M. Shapiro w artykule „Ideological Segregation Online and Offline”, opublikowanym na łamach „The Quarterly Journal of Economics” (2011 rok) to ograniczanie się do źródeł potwierdzających własne poglądy jest częstsze wśród internautów, niż korzystających z mediów tradycyjnych. Z kolei Itai Himelboim Stephen McCreery’ego i Marca Smith wykazali, że korzystający z „Twittera” dobierają się w swego rodzaju wirtualne „klastry” zrzeszające osoby o tych samych poglądach politycznych. („Journal of Computer-Mediated Communication” 2013 rok).

 

Zjawisko to, co ciekawe, popierają osoby o poglądach libertariańskich. Jakub Bożydar Wiśniewski, jeden z polskich libertarian, uznaje, że wobec istnienia mnóstwa „przekonań tak głupich, niedorzecznych lub kuriozalnych, że nie da się z nimi dyskutować, nie warto z nimi walczyć i nie sposób ich tolerować” najlepszym rozwiązaniem staje się ograniczenie do prywatnych przestrzeni. Tam też „każdy może głosić choćby i najgłupsze, najniedorzeczniejsze i najbardziej kuriozalne przekonania bez szkody dla innych”, ale też „ każdy może być od tego rodzaju przekonań wolny” (jakubw.com). Owa skrajna prywatyzacja przestrzeni winna być według libertarianina wdrażana zarówno „w wymiarze wirtualnym, jak i fizycznym”. O tym drugim wiele pisał Hans Hermann Hoppe, w książce „Demokracja-bóg który zawiódł”. Zalecał on tam masową secesję, doprowadzenie do powstania Europy składającej się z ogromnej liczby państw-miast, a docelowo z prywatnych gospodarstw domowych.

 

Pozornie ideał ten wydaje się piękny niczym wielobarwna tęcza. Przy bliższym wejrzeniu prowadzi jednak do powstania społeczeństw monolitycznych, monotonnych, zamkniętych na innych. Nie ma w nich miejsca na polepszającą proces decyzyjny różnorodność poznawczą (cognitive diversity). Ta wymaga bowiem istnienia różnych perspektyw i poglądów. Separatyzm nader często okazuje się ucieczką od różnorodności świata i ludzi. Nie potrafiąc żyć z bliźnimi, secesjoniści uciekają od nich.

 

 

 

Marcin Jendrzejczak

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie