29 maja 2012

Realpolitik jednak rządzi

(Fot. yirsh/sxc)

Walka o ustalenie wysokości unijnego budżetu na lata 2014 – 2020 pokazuje jak w soczewce, o co tak naprawdę chodzi w Unii Europejskiej i jak bardzo europejscy ideolodzy fałszują prawdziwy obraz integracji państw Europy. Na tym tle widać też jasno, że nasi rodzimi dyplomaci nie przedstawiają żadnej strategii dla polskiej polityki zagranicznej.

 

Jak można mówić o spójnej strategii, skoro z różnych stron wysyłane są rozmaite, w wielu przypadkach wzajemnie sprzeczne komunikaty? Jeszcze niedawno minister Radosław Sikorski pomaszerował do Niemiec, by złożyć huczną deklarację: „Ich bin ein Berliner”. Oczywiście miała ona zupełnie inny charakter niż ta, którą blisko pół wieku temu składał prezydent USA John Kennedy, ale od tego momentu Europa miała podobno „mówić Sikorskim”, a usłużni wobec rządu dziennikarze i autorytety zasypali nas propagandą głoszącą, że pogłębianie politycznej integracji było najlepszym lekarstwem na kryzys.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Tymczasem bój o to, jakiej wysokości będzie budżet Unii Europejskiej w latach 2014 – 2020, czy sprawa paktu fiskalnego zdają się być impulsem dla, częściowej choćby, zmiany języka polskiej dyplomacji. I tak Janusz Lewandowski wprost mówi, że Europę trzeba obronić przed Francją i Niemcami. Bez najmniejszego zażenowania opisuje również ostrą walkę płatników netto dążących do ograniczenia wydatków na tzw. fundusz spójnościowy (na czym poważnie straciłyby właśnie kraje takie, jak Polska). Czyżby Europa przestała poczuwać się do szczytnej idei solidarności?

 

Gdyby wsłuchiwać się w głos maszerujących dotąd na oślep ku unijnej jutrzence elit III RP, ciężko byłoby odpowiedzieć no to pytanie. Oto bowiem Danuta Huebner podczas konferencji organizowanej niedawno przez Instytut Spraw Publicznych i Fundację im. Fredricha Eberta perorowała we właściwym sobie stylu, że przy negocjacjach w sprawie nowego budżetu Unii Europejskiej nie istnieje temat wąsko rozumianych interesów narodowych, a spór zasadniczy toczy się o wsparcie dla tych krajów, które potrzebują wzrostu i chcą wykorzystać do jego pobudzenia środki europejskie. Chwilę potem jednak tłumaczyła już, że w sprawie budżetu „ścierają się” dwie grupy państw.

 

Taki galimatias można tłumaczyć w najlepszym razie przemęczeniem, a w najgorszym – rozdwojeniem jaźni. Można też postarać się o zgoła bardziej racjonalne wytłumaczenia.

 

Nie da się ukryć, że w Polsce naprawdę ciężko o wytrawnych dyplomatów. Ci, których mainstream określa mianem autorytetów czy wybitnych polityków, uczyli się politycznej gry w czasach, gdy jedynym wyzwaniem polskiej dyplomacji było pojechać na Kreml i w miarę elegancko dygać tam przed pierwszym sekretarzem. Nic więc dziwnego, że dla kształtowanych w takich warunkach kadr dyplomacji pojęcie polskiego interesu narodowego to coś zupełnie obcego, a wyznacznikiem sukcesu jest zacytowanie polityków rządzącej partii przez jakieś podrzędne zagraniczne gazety. Niedawno minister Sikorski chwalił się sukcesami polskiej dyplomacji. Dowodem, że takowe Polska odnosi są – zdaniem szefa MSZ – wizyty składane nam przez przywódców innych krajów!

 

Jeśli wyznacznikiem sukcesów lub porażek polskiej polityki zewnętrznej są opinie zagranicznych dziennikarzy i polityków, to znaczy, że w gorzkim żarcie o tym, że Moskwę zastąpiła Bruksela (lub Berlin) jest sporo prawdy. Nie dziwne więc, że nauczeni spolegliwości na międzynarodowych salonach, polscy dyplomaci w mig przejęli propagandową nowomowę Zachodu, która głosi liberalny paradygmat stosunków międzynarodowych. Zgodnie z tą propagandą racjonalne działanie ma miejsce wyłącznie wtedy, gdy państwa działają razem na rzecz wspólnego interesu.

 

Takie rozumienie relacji międzynarodowych w wydaniu Polski sprawia, że nasz rząd wchodzi w rolę naiwniaka, który ostatni będzie gasił światło, czego najlepszym dowodem był pakt fiskalny, uznany przez Donalda Tuska za sukces polskiej dyplomacji.

 

Jednak starcie o unijny budżet i lekka, acz zauważalna zmiana języka niektórych polskich dyplomatów pokazuje, jak żywy jest w stosunkach międzynarodowych tradycyjny paradygmat realizmu zakładający, że aktorzy na zanarchizowanej arenie międzynarodowej są skoncentrowani na określonym celu i uzyskaniu poczucia bezpieczeństwa, co daje im zdolność do efektywnej rywalizacji.

 

Przyjęcie optyki realizmu w stosunkach międzynarodowych sprawia, że jasne stają się procesy zachodzące w relacjach między państwami, a także pozwala sformułować jasne cele i skuteczną strategię na przyszłość.

 

Jak inaczej wytłumaczyć bowiem pogłębianie w latach 90. politycznej integracji państw Europy, jeśli nie strategią obliczoną na osłabienie twardej polityki monetarnej Niemiec przez inne kraje. Polityka ta polegała na tym, że niemiecki bank centralny (Bundesbank) nie dopuszczał do finansowania długu państwowego i nie pozwalał na przyrost inflacji. Było to sprzeczne z interesem innych krajów (jak np. Francji), które nie chciały osłabienia własnej waluty względem niemieckiej marki i zmuszone były do ograniczenia tempa finansowania długu. Pogłębianie integracji politycznej, które poprzedziło implementację wspólnej waluty w krajach Unii, było więc środkiem do osłabienia roli niemieckiego banku centralnego.

 

Paradygmat realizmu w stosunkach międzynarodowych świetnie tłumaczy również zamieszanie wokół Grecji, która stojąc nad przepaścią bankructwa śmiało robi krok naprzód. Otóż nie jest tak, jak głosi medialna propaganda, że zadłużenie Greków to bolączką Unii Europejskiej. Gdyby bowiem unijni liderzy (jak Niemcy czy Francja) kierowali się paradygmatem liberalnym i dążyli do osiągnięcia celów będących zarazem interesem całej eurowspólnoty, po prostu wykupiliby część greckiego długu, który stanowi niewielki procent PKB krajów strefy euro. Tym samym zaufanie rynków finansowych do europejskiej waluty znacznie by wzrosło. Nie ma jednak politycznej woli, by wykonać taki ruch. Jego skutkiem byłaby bowiem beztroska innych, znacznie silniejszych gospodarek Unii Europejskiej. Decydenci w Hiszpanii, Portugalii czy Włoszech machnęliby ręką na rysujące się przed nimi widmo bankructwa w nadziei, że Angela Merkel sięgnie do portfela po raz wtóry. Gdyby do tego doszło, dominujące w Europie Niemcy utraciłyby pozycję hegemona.

 

Cieszy więc, że w przypadku sporu o unijny budżet polscy dyplomaci mówią językiem politycznego realizmu. Co prawda, jest to głos niepewny, zawoalowany, ale warto odnotować nawet taką częściową zmianę retoryki. Problem polega jednak na tym, że realistyczne podejście do walki o budżet nie przekłada się na żadną strategię polskiej dyplomacji wobec kolejnych pomysłów integracyjnych. Nasze „elity” polityczne i intelektualne jak mantrę powtarzają bowiem propagandowy postulat dalszej integracji politycznej w ramach Unii. A przecież obecny kryzys to jedynie namiastka tego, jak mogą się skończyć takie działania w dłuższej perspektywie.

 

Lekcję realizmu w stosunkach międzynarodowych daje nam lektura Wojny peloponeskiej Tukidydesa. Znajdujemy tam dialog między agresorem, jakim są Ateńczycy, a stawiającymi opór Melijczykami. Ci pierwsi tak pouczają swoich przeciwników: „Sprawiedliwość w stosunkach międzynarodowych jest tylko wtedy momentem rozstrzygającym, jeśli po obu stronach siły mogą ją zabezpieczyć; jeśli idzie o zakres możliwości, to silniejsi osiągają swe cele, a słabsi ustępują”. Słowa te i fakt, że słabi Melijczycy zostali przez Ateńczyków pokonani, po czym zwycięzcy wymordowali mężczyzn, a kobiety sprzedali w niewolę, powinny stanowić memento nie tylko dla dyplomatów, ale także dla nas wszystkich. Niepodległość nie jest nam dana raz na zawsze, a świadomość tego, czym jest faktycznie polska racja stanu, pomoże nam uniknąć dramatycznego losu nieszczęsnych mieszkańców Melos.

 


Krzysztof Gędłek

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie