3 czerwca 2020

Quo vadis, Ameryko?

(Fotograf: Robert Willett/News & Observer, Archiwum: Zuma Press / FORUM)

Krwawe zamieszki na ulicach. Gospodarka w ruinie. Trzydzieści milionów bezrobotnych. Dług publiczny na poziomie tak astronomicznym, że coroczny proces uchwalania budżetu regularnie kończy się kryzysem. Opozycja, która regularnie podważa status prawny rządu, a prezydentowi zarzuca dyktatorskie ciągoty. To nie jest obraz jakiejś republiki bananowej: to jest opis wiodącego światowego supermocarstwa Anno Domini 2020.

 

Czytając taki skrótowy opis obecnej sytuacji Stanów Zjednoczonych, trudno oprzeć się pokusie stwierdzenia: to już koniec. Tyle razy porównywano Stany Zjednoczone do Imperium Romanum – czas więc zacząć wieszczyć koniec Imperium Americanum. Przez dwieście lat cesarski Rzym gwarantował sobie i swoim sąsiadom pax romana, stabilność, ład, i porządek. Cóż, wygląda na to, że pax americana, jeśli liczyć je od końca zimnej wojny, przetrwa zaledwie trzydzieści lat. Chyba że to co obecnie widzimy to nie początki upadku, ale transformacji. Przecież nim powstało Cesarstwo, najpierw była Republika, której przekształcenie w Cesarstwo również było procesem chaotycznym, który momentami też wyglądał jak kompletny upadek: ale motyl Cesarstwa, wyłoniwszy się z kokonu, okazał się nieporównywalnie potężniejszy od poczwarki Republiki. Więc co tu widzimy? Upadek czy transformację?

Wesprzyj nas już teraz!

 

Kryzys gospodarczy

Niewątpliwie, obecna sytuacja Stanów Zjednoczonych jest znacznie poważniejszym kryzysem niż pozornie może się wydawać. W dziedzinach wymiernych problemów, jest chociażby ów kolosalny dług narodowy, który wyrósł do poziomów wcześniej widzianych tylko jeden raz, u szczytu drugiej wojny światowej. Ale wtedy była wojna i ogromne z nią związane wydatki – tymczasem, od wielu lat już, rząd amerykański musi regularnie i dramatycznie zwiększać dług narodowy w sytuacjach zgoła normalnych, aby sfinansować zupełnie normalne budżetowe wydatki. Realne kryzysy, jak wielki krach finansowy z 2008 r. i obecny kryzys związany z pandemicznym lockdownem jeszcze bardziej pogłębiają przepaść budżetową. Nie ma tu znaczenia kto rządzi – wydaje się że niezależnie od głoszonych poglądów, prezydenci Stanów ostatecznie pożegnali się z perspektywą spłaty długów, i interesuje ich tylko odwlekanie kryzysu do następnej kadencji.

 

Innym wymiernym problemem jest obecna fala bezrobocia – ponad 30 milionów ludzi! – oraz nieco mniej zauważany poza Ameryką, a w gruncie rzeczy znacznie większy, problem zadłużenia studenckiego. Ponad 45 milionów Amerykanów finansowało swoją edukację wyższą z pożyczek studenckich. Pożyczki te wprowadzono jako próbę rozszerzenia dostępu do edukacji wyższej, jednak Stany z niebywałym talentem łączą socjalistyczne ciągoty z bezwzględnym oligarchicznym kapitalizmem: ostatecznie okazało się, że w reakcji na dostępność pożyczek, uczelnie szybko zwiększyły opłaty, co zwiększyło zadłużenie. Miliony młodych Amerykanów wybierało studia na kredyt, nie mając nawet pojęcia czy wybierana dyscyplina rokuje zatrudnienie i dobre zarobki. Skończywszy studia, odkrywają, że już na starcie życia zawodowego, bez szczególnych perspektyw, znajdują się w okowach długów, których spłata zajmie im kilkanaście lat, redukując szansę na stabilizację i założenie rodziny.

 

Kryzys kulturowy

Tymczasem, istnieje też oczywiście trudniejszy do zmierzenia problem degrengolady kultury i społeczeństwa. Od lat już rosną wpływy lewicowej ekstremy, nienawidzącej – i wzbudzającej nienawiść wśród rosnących rzesz zwolenników – wszystkiego co konserwatywne, a nawet wszystkiego co normalne. Nienawiść do religii, do tradycji, do patriotyzmu, do rodziny, nawet do naturalnego podziału ludzkości na mężczyzn i kobiety… wszystkie te zjawiska, które w Polsce napotykamy w bądź co bądź łagodnej formie, pochodzą ze Stanów, lub przynajmniej tam znajduje się ich epicentrum.

 

Oprócz narastającej degrengolady społecznej, wojna kulturowa przyczyniła się do dramatycznego wyostrzenia podziałów politycznych. Jeszcze kilkanaście lat temu, rządzące na przemian partie Republikanów i Demokratów potrafiły współpracować w kluczowych dla państwa sprawach. Odwrót od takiej współpracy zaczął narastać podczas kadencji prezydenta Busha młodszego i osiągnął szczyt eskalacji u kresu jego następcy, prezydenta Obamy. Ostrość tego podziału najlepiej oddają badania socjologiczne, wykazujące, że o ile większość Amerykanów byłaby w stanie przyjąć do swej rodziny, drogą małżeństwa, osobę o nawet skrajnie odmiennej przynależności etnicznej lub religijnej, o tyle dla osób odmiennej orientacji politycznej już takiej większościowej akceptacji nie ma. Republikanie i Demokraci, czy szerzej, konserwatyści i liberałowie, stali się odrębnymi plemionami. Inne badania wykazują, że media społeczne, zwłaszcza Facebook i Twitter, zauważalnie przyczyniają się do radykalizacji poglądów po obu stronach. Paradoksalnie, ta radykalizacja wynika nie tyle z wyraźnego zaangażowania tych mediów po lewej stronie polityki, ale z algorytmów wyszukujących i filtrujących treści docierające do użytkowników na podstawie ich wcześniejszej historii, tak aby zaprezentować im to, co ich najbardziej interesuje. Im bardziej więc ktoś staje po jednej stronie polityki, tym mniejsza szansa, że Facebook zaprezentuje mu poglądy drugiej strony – zamiast tego, będzie napotykał coraz radykalniejsze poglądy własnej strony. Już w czasie trwających obecnie zamieszek, pewien afrykański dygnitarz żartobliwie zaproponował na Twitterze iż Stany Zjednoczone powinny zwrócić się na zewnątrz z prośbą o mediację w celu załagodzenia starć plemiennych – ale w tym żarcie ukrywa się bardzo konkretna prawda, gdyż faktycznie, obecne starcia mają znamiona właśnie takiej wojny plemiennej.

 

No, właśnie: obecne zamieszki. Nie są one najgorszymi zamieszkami w historii Stanów Zjednoczonych. Bywało gorzej. Dlaczego więc te obecne zamieszki miałyby wskazywać na głębszy kryzys? Z jednej strony, ze względu na swoją ostrość, a z drugiej – na dramatycznie zły stan gospodarki, jeszcze w znacznej mierze „zamrożonej” na skutek pandemii. Ogromne rzesze bezrobotnych, frustracja na skutek trzech miesięcy ograniczenia wolności i szczera nienawiść do szeroko pojętej drugiej strony. Do tego, spora grupa obywateli i polityki, nawet gubernatorów stanów, która przynajmniej na poziomie retoryki odrzuca władzę obecnego rządu. Jeszcze przed początkiem zamieszek, wielu komentatorów ostrzegało, że kraj coraz bardziej przypomina beczkę prochu, gdzie frustracja bezrobotnych i wściekłość na bezprawny, niekonstytucjonalny lockdown aż kipi. Brakowało tylko iskry. To właśnie sprawia, że można sądzić, iż obecne zamieszki mogą doprowadzić do większej eskalacji, a w każdym razie, jakiegoś przełomu. Nic dziwnego, że sprzedaż broni szybuje pod niebiosa. Badania sprzed paru dni wskazują, że 40 proc. z sześciu milionów sztuk broni sprzedanej w ostatnich dniach trafia do osób, które nigdy wcześniej nie posiadały broni…

 

Upadek – czy transformacja?

Czy to wszystko miałoby doprowadzić Stany Zjednoczone do upadku, jak niegdyś analogiczna degrengolada gospodarczo-kulturowa utorowała drogę barbarzyńskim inwazjom, które obaliły Cesarstwo Rzymskie? Jest możliwe, że widzimy początki takiego procesu, choć pamiętajmy, że jednak upadek Cesarstwa trwał setki lat, i był tak stopniowy, że dla wielu, skala kryzysu stała się jawna dopiero w chwili, gdy barbarzyńcy obalili ostatniego cesarza. Kim jednak mieliby być ci barbarzyńcy, którzy mieliby zalać Stany, pokonując ich armię? Czy przyjdą z Kanady, czy z Meksyku? Tu widzimy podstawowy błąd, a przynajmniej wątpliwość tezy o upadku: nie ma wrogów zewnętrznych którzy zagrażaliby Stanom militarnie. Nawet Chiny, potężny rywal dążący do deklasacji Stanów, bynajmniej nie dąży do ich podboju czy nawet obalenia. Nie po to Chiny kupowały amerykańskie obligacje.

 

Przedwcześnie jest wieszczyć upadek Stanów – zwłaszcza w sytuacji, gdy wojsko amerykańskie jest nadal na tyle potężne, aby stłumić wszelkie rozruchy, i coraz bardziej wygląda na to, że prezydent jest gotów użyć wszelkiej koniecznej siły, aby sytuację unormować. Ale przepaści politycznej zasypać się nie uda. Od lat już, strona liberalna, kontrolując większość mediów i całe media społeczne, dąży do realnej delegitymizacji strony przeciwnej, do dosłownego zaszczucia osób o konserwatywnych poglądach, aby w pełni zdominować kulturę. Jednak strona liberalna nie jest większością społeczeństwa, a ich działania doprowadziły do tego, że w 2016 r. prezydentem Stanów został człowiek wprawdzie grubiański, i wiodący niemoralne życie – ale jedyny który był gotów powiedzieć wprost to, czego inni Republikanie bali się mówić. Trump od początku był znienawidzony przez Demokratów i tylko niechętnie tolerowany przez Republikanów – a jego prezydentura wywołała cztery lata intensywnej medialnej nienawiści. Pomimo tego, i ku wściekłości establishmentu, Trump – o którym, prawdę mówiąc, trudno powiedzieć, że jest dobrym prezydentem – po czterech latach jest bardziej popularny niż był na początku.

 

W obecnej sytuacji, gdy partia Demokratów potężnie naraziła się szerokim rzeszom wyborców, najpierw jako ekstrema polityki lockdownu, a teraz jako ci, którzy wręcz wydają się zachęcać lud do niszczycielskich zamieszek – gdy tymczasem, sondaże wskazują, że większość Amerykanów popiera stłumienie zamieszek siłą, nawet z użyciem wojska – jest wiele powodów, aby sądzić, że wbrew opinii sondażowni, Trump w listopadzie ponownie zostanie prezydentem. Rzecz jasna – o ile w ogóle odbędą się wtedy wybory. Nie ma powodów, żeby sądzić, iż druga kadencja Trumpa zostanie lepiej przywitana niż pierwsza – a pierwsza zaczęła się od zamieszek. Nie ma też powodów, aby sądzić, że w przypadku przegranej Trumpa, Demokraci zakopaliby topór wojenny. Wtedy również mogłyby nastąpić zamieszki – plądrowanie nie z wściekłości, ale z radości i chęci rewanżu za cztery lata urojonych krzywd.

 

Właśnie tak – jako polityka ostrych podziałów – zaczynały się rzymskie wojny domowe które ostatecznie doprowadziły do przejęcia władzy przez Cezara, a po jego śmierci, Oktawiana Augusta.

 

W tym całym impasie, gdzie ostre konflikty sprawiają, że normalna polityka osiąga kres swoich możliwości, w Ameryce, jak w Rzymie, jedna instytucja pozostaje stosunkowo zdrowa. Jest nią oczywiście armia. W Ameryce nie ma tradycji przewrotów wojskowych, i tego raczej się nie należy spodziewać – choć kto wie? Tak czy inaczej jednak, jest inna tradycja: emerytowanych generałów, którzy obejmują prezydenturę by „ratować Republikę.” Ostatnim był Eisenhower, którego kadencja, choć bez fajerwerków, była niemalże tak przełomowa, jak powrót generała de Gaulle’a do władzy we Francji i przebudowa Czwartej Republiki w Piątą. Pytanie tylko: czy wśród obecnych amerykańskich generałów znajdzie się obecnie jakiś Eisenhower?

 

Cóż – przemiana Republiki Rzymskiej w Cesarstwo też nie była procesem krótkim. Wszak, rządy Oktawiana Augusta wieńczyły stulecie niepokojów, zamieszek i wojen domowych zaczynające się mniej więcej za czasu Grakchów. Dziś polityka toczy się znacznie szybciej – ale nie błyskawicznie. Być może ten nowy Eisenhower jeszcze się nie narodził, a Amerykę czekają dalsze długie lata rozdarcia wewnętrznego? Czas pokaże…

 

Jakub Majewski

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie