28 listopada 2017

Próba sił pod Oliwą

(Stefan Płużański. Bitwa pod Oliwą/ Wikimedia Commons)

Batalia na redzie gdańskiej, znana bardziej jako bitwa pod Oliwą, stoczona 28 listopada 1627 roku nie zachwiała potęgą szwedzką, ale była ważnym sukcesem młodej polskiej floty.

 

Latem 1626 roku, po umocnieniu swych zdobyczy w Inflantach i Kurlandii, Szwedzi wznowili działania wojenne przeciw Rzeczypospolitej. Armia najeźdźcy parła niepowstrzymanie naprzód. Padały kolejne miasta i twierdze. Okręty szwedzkie rozpoczęły blokadę Gdańska. W rezultacie ilość statków zawijających do tamtejszego portu drastycznie spadła, zaś na nabrzeżach w magazynach piętrzyły się stosy nieodebranych towarów.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Tymczasem Rzeczpospolita zgromadziła siły do odparcia agresji. Hetman polny Stanisław Koniecpolski podjął skuteczne działania przeciw najeźdźcy. Zaktywizowała się również nasza flota…

 

Ochoczy na wojnę

Polskie siły morskie długo miały charakter improwizowany. Okręty powoływano do służby doraźnie, w razie palącej potrzeby. Chętnie opierano się na działaniach kaprów (korsarzy) – właścicieli prywatnych jednostek pływających, którzy zaopatrzeni w stosowne upoważnienia królewskie (listy kaperskie) atakowali szlaki żeglugowe nieprzyjaciela. Wszelako stały rozrost i profesjonalizacja flot wojennych w ówczesnym świecie wymusiły stosowną reakcję. W 1621 roku, na zlecenie króla Zygmunta III Wazy, inżynier Jakub Murray, z pochodzenia Szkot, podjął się dzieła rozbudowy polskiej floty. Pięć lat później powołano Komisję Królewską, sprawującą nadzór nad przedsięwzięciem.

 

Miejscem budowy okrętów był Gdańsk. Marynarzy powoływano głównie spośród rybaków kaszubskich i flisaków pańszczyźnianych. Jak pisał pamiętnikarz: „O ludzi w pomorskich krajach nietrudno, ochoczych na wojnę morską”. Wśród oficerów nie brakowało Niemców, Anglików, Szkotów, Holendrów, Duńczyków. Nikogo to nie dziwiło, w siłach zbrojnych ówczesnych państw europejskich werbunek cudzoziemskich najemników i poszukiwaczy przygód był na porządku dziennym (również na okrętach szwedzkich licznie służyli Duńczycy, Szkoci, Holendrzy, Francuzi i Niemcy). Oprócz marynarzy na pokładach jednostek przebywali także żołnierze piechoty morskiej, używani do akcji abordażowych.

 

Niestety, z powodu braku grosiwa król Zygmunt III nie mógł marzyć o zbudowaniu prawdziwej potęgi morskiej. Ustalił więc w porozumieniu z Murrayem, że flota liczyć będzie 10 okrętów wojennych, a ponadto kilkanaście jednostek pomocniczych. Jak skromne były to siły, pokazuje rozwój floty naszego głównego morskiego rywala – Szwecji. Utrzymywała ona wówczas na Bałtyku 49 dużych okrętów wojennych, jak również około 150 transportowych  i pomocniczych. Cała nasza flota stanowiła ekwiwalent zaledwie jednej szwedzkiej eskadry!

 

Mimo to okręty polskie odegrały chwalebną rolę m.in. podczas oblężenia Pucka na wiosnę 1627 roku, gdzie dowoziły zaopatrzenie wojskom hetmana Koniecpolskiego, zaś podczas szturmów wspierały naszych żołnierzy ogniem z dział. Na jesieni postawiono przed nimi jeszcze ambitniejsze zadanie – rozprawienie się z wrogą eskadrą blokującą Gdańsk.

 

O świcie

28 listopada 1627 roku, w pierwszą niedzielę adwentu, od wczesnych godzin rannych na okrętach polskich trwała krzątanina. Dzień rozpoczęto od odmówienie modlitwy oraz odśpiewania psalmów, następnie spożyto posiłek. Potem rozpoczęły się przygotowania do boju.

 

Polacy wyruszyli w dwóch eskadrach, w skład których wchodziły cztery galeony („Rycerz Święty Jerzy”, „Król Dawid”, „Latający Jeleń”, „Wodnik”), trzy małe pinki („Panna Wodna”, „Żółty Lew”, „Arka Noego”) oraz trzy fluity – doraźnie uzbrojone statki handlowe („Czarny Kruk”, „Biały Lew”, „Płomień”). Na ich pokładach znajdowało się razem 390 marynarzy oraz 770 żołnierzy piechoty morskiej. Na admirała zespołu wyznaczono pochodzącego z Niderlandów gdańszczanina, kapitana Arenda Dickmanna (właśc. Dijckmana), który stanął do walki na pokładzie „Rycerza Świętego Jerzego”. Godność wiceadmirała powierzono kapitanowi Hermanowi Wittemu, prowadzącemu galeon „Wodnik” (w onym czasie godności admiralskie nie były stopniami wojskowymi, a jedynie określały funkcje sprawowane podczas konkretnej operacji morskiej).

 

Około godziny szóstej rano od strony Helu przypłynęła eskadra szwedzka – pięć galeonów („Tigern”, „Pelikanen”, „Solen”, „Manem”, „Enhörningen”) oraz pinasa „Papegojan”, obsadzone przez 700 ludzi. Dowodził nimi Nils Göransson Stiernsköld, niedawno mianowany wiceadmirałem szwedzkich sił morskich na Bałtyku.

 

Strona polska miała pozorną przewagę liczebną, ale małe pinki i fluity nie mogły podjąć równorzędnego boju z galeonami nieprzyjaciela. Polakom sprzyjała bryza wiejąca od lądu. Ponoć szwedzki wiceadmirał, doprowadzony do szewskiej pasji przeciwnym wiatrem, miał głośno wezwać na pomoc „sto tysięcy diabłów”. Rzucone w gniewie słowa wywołały zgorszenie wśród jego podkomendnych. Jeden z kapitanów stwierdził proroczo, że wypowiedź ta ściągnie na eskadrę Stiernskölda wielkie nieszczęście.

 

„Święty Jerzy” ujarzmia „Tygrysa”

Admirał Dickmann skierował „Rycerza Świętego Jerzego” wprost na flagowiec wroga, galeon „Tigern”. Na obu okrętach zagrzmiały działa.

 

Polski okręt otrzymał trafienie w dziób; w rewanżu jego puszkarze wpakowali dwa pociski we wrogi kadłub. Po wymianie artyleryjskich „uprzejmości” przyszedł czas bezpośredniego starcia. Oba galeony zwarły się burtami. Polska piechota morska rozpoczęła huraganowy ostrzał wrogiego pokładu z hakownic, muszkietów, garłaczy i działek relingowych. Ciskano też granaty ręczne. Do „Tigerna” podpłynęła od strony rufy polska pinka „Panna Wodna”. Jej piechurzy bili z muszkietów, nie żałując prochu.

 

Wkrótce pokład szwedzkiego flagowca zasłany był ciałami poległych i rannych. Mimo to wiceadmirał Stiernsköld zagrzewał swych ludzi do walki, wymachując rapierem. Nagle pocisk muszkietowy ugodził go w szyję. Szwedzki dowódca zalany krwią, chwiejąc się na nogach ruszył w stronę kajuty. Nim tam dotarł, kolejna kula trafiła go w plecy, a pocisk z działka oderwał mu rękę.

 

Wymiana ognia trwała, Polacy również ponosili straty. W pewnej chwili dowodzący naszymi piechurami kapitan Jan Storch chwycił się oburącz za głowę, usiadł na pokładzie i zastygł przygarbiony. Jeden z żołnierzy podbiegł doń, zajrzał w twarz dowódcy. Storch nie żył, nieprzyjacielski pocisk ugodził go w lewe oko.

 

Polacy rozwścieczeni śmiercią oficera ruszyli do abordażu. Starszy bosman Jakub Otto ciosem rapiera powalił szwedzkiego kapitana. Jeden z naszych marynarzy, rodowity Pomorzanin, wspiął się na maszt „Tigerna” z zamiarem zerwania wrogiej bandery. Któryś z wrogów dźgnął go od dołu piką, trafiając w pośladek. Poszkodowany zawył nieludzkim głosem, potem z wysokości poczęstował swego prześladowcę wiązanką wyzwisk, wreszcie zeskoczył na pokład i zdzielił winowajcę obuchem topora. Wnioskując po kwiecistości wywodu i gwałtownej reakcji Pomorzanina siedzenie paliło go żywym ogniem, wszelako rana chyba nie była poważa, skoro nasz śmiałek ponownie pospieszył do upragnionej bandery.

 

Większość Szwedów zaczęła składać broń, ale niektórzy wciąż kontynuowali opór. Konający wiceadmirał Stiernsköld wydał rozkaz wysadzenia w powietrze „Tigerna”.

 

Zadania podpalenia komory prochowej podjął się chłopiec okrętowy, ale nim dotarł do celu, polska kula urwała mu głowę. Wiceadmirał polecił więc przerwać walkę, jednak z przekazaniem rozkazu był kłopot. Trębacz który miał zagrać stosowny sygnał, padł śmiertelnie ranny. Ordynansowi Stiernskölda pociski armatnie amputowały obie ręce. W końcu Polacy dotarli do kajuty pechowego dowódcy. Ten słabnącym głosem poinformował ich o chęci kapitulacji.

 

Jedyny taki zachód słońca

Tymczasem polski wiceadmiralski „Wodnik” ruszył przeciw najsilniej uzbrojonemu okrętowi nieprzyjaciela, groźnemu „Solenowi”.

 

Zwykła rachuba sił źle wróżyła Polakom. Ich dwustutonowy okręt zbrojny był w 17 dział, zdolnych do całoburtowej salwy o ciężarze 85 funtów. O połowę większy „Solen” mógł wypluć ze swych 38 armatnich gardzieli strugę pocisków o łącznej masie 183 funtów – więcej niż jakikolwiek okręt uczestniczący w tej bitwie. Jednakże Polacy dzielnie natarli na wroga, zasypując go gradem kul artyleryjskich. Chwilę potem „Wodnik” z trzaskiem przywarł burtą do burty „Solena”.

 

Polscy muszkieterowie, zgodnie z rozkazem dowódców, czekali „póki nie ujrzą białek w oczach Szwedów”. Teraz, z minimalnej odległości, rozpoczęli morderczą palbę. W stronę wroga poleciały granaty ręczne – kilka z nich cisnął osobiście nasz wiceadmirał Witte. Następnie do akcji wkroczył polski oddział abordażowy. Witte i tym razem dał przykład żołnierzom, idąc do ataku na ich czele, z halabardą w dłoni. Na pokładzie „Solena” rozgorzał zajadły bój wręcz. Szwedzi nie wytrzymali furii Polaków. Ich mężny początkowo opór zaczął się załamywać. Gromadnie ciskali broń, prosząc zwycięzców o łaskę.

 

Znalazł się jednak nieprzejednany wróg. Szyper „Solena”, widząc klęskę swej załogi, pospieszył do dziobowej komory prochowej, do której cisnął zapalony wieniec smołowy. Wieść o tym rozeszła się błyskawicznie. Większość Polaków wraz z wiceadmirałem Witte, również garść szwedzkich jeńców, zdołała w porę przeskoczyć na pokład „Wodnika”. Zaraz potem powietrzem wstrząsnęła gigantyczna detonacja. Szwedom i Polakom wciąż stojącym na pokładzie „Solena” zdawało się, że spod stóp wystrzelił im wulkan ognia.

 

Wybuch rozrzucił szeroko elementy konstrukcyjne okrętu, jak i szczątki ludzkich ciał. Gdy opadł dym, jedynym śladem po dumnym niegdyś galeonie były unoszące się na falach drewniane rupiecie oraz czepiający się ich rozpaczliwie rozbitkowie, wołający w kilku językach o ratunek.

 

Nazwa „Solen” oznaczała słońce. Powiadano, że oto na gdańskiej redzie słońce zaszło w południe…

 

„Podziękowawszy Bogu…”

Losy bitwy wciąż były nierozstrzygnięte. Oto wrogi galeon „Pelikanen” podszedł skrycie do „Rycerza Świętego Jerzego”, z zamiarem przeprowadzenia abordażu.

 

Szwedzi liczyli na zaabsorbowanie Polaków zdobytym „Tigernem”. Nasi kanonierzy zachowali jednak czujność i przyjęli „Pelikanena” całoburtową salwą. Efekt ogniowej nawały musiał być straszny, skoro do polskiego galeonu dobiegły z oddali krzyki i jęki rannych wrogów. „Pelikanen” wywiesił białą flagę kapitulacyjną, po chwili jednak, wykorzystując pomyślny wiatr, zerwał się do ucieczki, na pożegnanie wypaliwszy jeszcze z dział w stronę Polaków.

 

Admirał Dickmann wizytował właśnie pokład zdobytego „Tigerna”. Wtem w okręt uderzyła armatnia kula, miażdżąc polskiemu dowódcy obie nogi. Jak zapisano w annałach: „W niecałe pół kwadransa, pochwaliwszy i podziękowawszy Bogu, Dickmann zszedł z tego świata”.

Wedle oficjalnej wersji to uchodzący „Pelikanen” wziął odwet na pogromcy szwedzkiej eskadry. Niektórzy uczestnicy bitwy przebąkiwali, że fatalny strzał oddano z polskiego galeonu „Latający Jeleń”, którego puszkarze mylnie ocenili sytuację.

 

Pożegnanie bohaterów

Po stracie „Tigerna” i „Solena” pozostałe okręty szwedzkie salwowały się ucieczką.

Cztery dni później w całym Gdańsku rozległo się bicie w dzwony. Ulicami miasta zmierzał kondukt żałobny. W asyście kompanii piechoty morskiej, z udziałem komisarzy królewskich, przedstawicieli rady miejskiej, rzesz mieszkańców i braci marynarskiej niesiono trumny z ciałami admirała Dickmanna i kapitana Storcha. Na wiekach trumien złożono kapelusze i rapiery obu oficerów. Dickmann i Storch spoczęli w Bazylice Mariackiej. Z należnym szacunkiem pochowano również wodza nieprzyjaciół, wiceadmirała Stiernskölda, zmarłego z odniesionych ran.

 

Utrata dwóch okrętów w bitwie oliwskiej nie mogła zachwiać mocarstwową pozycją Szwecji, ale dla Rzeczypospolitej owa wiktoria była ważnym elementem budowania tradycji morskiej.

 

Andrzej Solak

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie