14 czerwca 2019

Prezydent Duda w USA, czyli ile kosztuje przyjaźń z Donaldem Trumpem? [OPINIA]

(Fot. Shawn Thew/CNP via ZUMA Wire/FORUM)

Polski patriotyczny elektorat podzielony jest według wielu kluczy. Jednym z nich jest kwestia oceny znaczenia polsko-amerykańskiego sojuszu z perspektywy przyszłości polskiego państwa. Ekstremiści po jednej stronie wprost wiążą przetrwanie polskiej państwowości z amerykańskim sojuszem. Bez wsparcia zza oceanu Polski miałoby nie być. Ekstrema przeciwna na odwrót – dowodzi, jakoby sojusz z USA miał być Polsce zbędny, ba, nawet szkodliwy z perspektywy polskiego bezpieczeństwa w przyszłości. Jak to u nas bywa, osią sporu jest wiara i niewiara. Jedni wierzą, że w razie problemów Amerykanie pomogą, inni nie wierzą. I na takiej wierze bądź niewierze budują swe polityczne narracje.  

 

Dziś w kręgach rządowych w Amerykanów się wierzy. Ściśle mówiąc, wierzy się w to, że im bliżej zwiąże się nasze państwo ze Stanami Zjednoczonymi, im bardziej się je Polską oplącze, tym bardziej naturalny będzie amerykański sukurs w sytuacji dla Warszawy kryzysowej. Tworzymy zatem pieczołowicie kolejne sieci polsko-amerykańskich powiązań, sygnując coraz to nowe umowy o współpracy, wsparciu, wymianie. Sprowadzamy amerykańską technologię, surowce i wojsko. Szczerze staramy się kochać amerykańskich sojuszników, adwersarzom rzucamy odważne fatwy. 

Wesprzyj nas już teraz!

 

Praktyka budowania przez dzisiejsze środowisko rządzące w Polsce sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi przebiega w pewien specyficzny sposób. Strategia rządzącego obozu polega na identyfikacji kluczowych w USA sektorów gospodarczych (czytaj: grup nacisku na polityczne gremia) i finansowe zaspokajanie ich w taki sposób, żeby przekonać je – a w konsekwencji także polityczne elity – że istnienie odległej Polski leży w ich interesie. Owe grupy interesu to, jak się wydaje, amerykańska zbrojeniówka, finansjera, energetyka i lobby żydowskie. W celu przekonania ich o tym, że warto, by Polska istniała (przy okazji, że warto, by na czele istniejącej Polski stała konkretna siła polityczna), każdą z nich należy karmić miliardami dolarów pochodzącymi z kieszeni polskich podatników. 

 

Kupujemy zatem broń. Trudno obronić tezę, byśmy robili to w oparciu o jakiś konkretny, przemyślany plan. Niedawno wszakże kupowaliśmy amerykańskie Blackhawki. Potem baterie Patriot. Dalej wyrzutnie Himars. Teraz kupujemy nowoczesne myśliwce. Wartość każdego z tych projektów liczona jest albo w setkach milionów, albo wręcz w miliardach dolarów. Sprzęt robi wrażenie supernowoczesnego, podczas gdy – jeśli wierzyć prasowym doniesieniom – polskie wojsko wykazuje potrzeby modernizacyjne na każdym, także najbardziej podstawowym poziomie. Wygląda to zatem tak, jakbyśmy budowę naszej tworzonej od podstaw armii zaczynali od rekrutacji zaciężnego oddziału ciężkiej kawalerii. Pięknie, ale drogo i, bez wsparcia piechoty, prawdopodobnie mało skutecznie w polu. 

 

Kupujemy także amerykański skroplony gaz, będący ważnym surowcem w procesie produkcji energii elektrycznej. Podejście polskich władz polega na tym, że lepsze są dostawy bezpieczne, tzn. pochodzące z wielu źródeł (Katar, Norwegia, Rosja, USA + własne złoża) niż tanie. Jeśli bowiem decydujemy się rozdzielić zakupy rzędu 10-15 miliardów metrów sześciennych gazu rocznie na kilku dostawców, to logicznym jest, że od każdego z nich otrzymamy wyższą cenę w przeliczeniu na jednostkę niż miałoby to miejsce, gdybyśmy całość swoich dostaw realizowali u jednego, dwóch dostawców. Prosty efekt skali, spotęgowany jeszcze innymi względami, np. logistyką. Stąd trudno uwierzyć w zapewnienia rządu, gdy twierdzi on, że cena gazu kupowanego w USA jest niższa bądź nawet porównywalna z dotychczasowymi cenami gazu rosyjskiego. 

 

W trakcie wspólnej waszyngtońskiej konferencji prasowej, jaka miała miejsce po niedawnym spotkaniu prezydentów Dudy i Trumpa, amerykański prezydent publicznie podał wartości kontraktów zawartych w przeszłości oraz najnowszego kontraktu na dostawy amerykańskiego LNG do Polski. Z tego, co mówił wynika, że za 2 miliardy m3 gazu Polska płaci dziś 8 miliardów USD. Dotychczas Polska miała kupić 6 mld m3 gazu o łącznej wartości 25 mld USD. Nie wiemy, na ile ścisłe były dane podane na konferencji, nie znamy bliżej warunków podpisanych umów. Wiemy natomiast, że Polska już dziś, przy obowiązującej wciąż umowie na dostawy gazu z Rosji, dodatkowo decyduje się przeznaczać gigantyczne sumy za dostawy gazu ze źródła amerykańskiego. 

 

Za dostawy broni i nośników energii trzeba płacić. Budżet z gumy stworzony nie bywa. W tej sytuacji z pomocą przychodzi trzeci z wymienionych amerykańskich partnerów, czyli nowojorska finansjera. Z jej między innymi wsparcia korzystał rząd polski, kiedy w czasach rekordowej koniunktury, w sytuacji praktycznie pełnego zatrudnienia i solidnego wzrostu ekonomicznego, wobec rekordowo niskich cen surowców i stóp procentowych, osiągnął to, co do osiągnięcia w takich warunkach trudne – czyli wielomiliardowy deficyt budżetowy. Czynienie dodatkowych zobowiązań podobnego rzędu wobec amerykańskiej zbrojeniówki i energetyki w przededniu ekonomicznego spowolnienia i naturalnego kryzysu, którego głębokości i skutków nie jesteśmy w stanie przewidzieć, to więcej niż tylko puszczenie oka w kierunku międzynarodowej finansjery. 

 

Zaspokajanie apetytów kluczowych producentów strategicznego sojusznika w zasadzie jest sensownym i pragmatycznym sposobem postępowania. W polsko-amerykańskiej relacji razi jednak jednostronność układu. Brak jest zachowania choćby podstaw elementu wymiany, wzajemności we wspólnych relacjach. Zupełnie tak, jakby Polska Stanom nie miała do zaproponowania nic. Taka sytuacja to efekt bez wątpienia świetnego przygotowania gruntu pod rokowania przez stronę amerykańską i, niestety, marnych efektów pracy naszych negocjatorów. Strona Polska została mianowicie przekonana, że nie jest specjalnie potrzebna Stanom, ale za to, że sama Stanów potrzebuje bezwzględnie. Naturalnym jest więc, że w takiej sytuacji to Waszyngton dyktuje Polsce warunki. Trudno o bardziej spektakularny sukces negocjacyjny strony amerykańskiej. 

 

Wobec tak zarysowanej postawy polskich władz kolejne amerykańskie gremia włączają się do wyścigu po polskie pieniądze. 9 maja 2018 roku, wskutek podpisania przez prezydenta Trumpa tzw. ustawy 447 JUST, do gry przystąpiły środowiska żydowskie, domagające się od Polski przekazania im majątku odpowiadającego ich zdaniem wartości mienia zmarłych bez spadkobierców polskich żydów, ofiar Holokaustu. Mowa o kwotach rzędu dziesiątek, a nawet setek miliardów dolarów. O samej ustawie i charakterze roszczeń napisano już i powiedziano wiele. Można stwierdzić, że temat przebił się do grona ważnych tematów poruszanych publicznie, także w trakcie ostatniej kampanii wyborczej. Osoby piastujące najważniejsze urzędy w polskim państwie dały jasne deklaracje idące wbrew zapisom ustawy 447 JUST i zakusom amerykańskich organizacji odszkodowawczych. Zaskakujące mogło się zatem wydać głuche milczenie obu prezydentów w tej kwestii. Wszak ustawa 447 JUST nakłada na amerykańską administrację rządową konkretne obowiązki na tym polu. Tym bardziej zaskakujące było nieporuszenie tej kwestii przez któregokolwiek z zaproszonych na konferencję dziennikarzy, zwłaszcza amerykańskich. Jeden z kluczowych tematów polsko-amerykańskich relacji nie został w ogóle wzięty pod uwagę w trakcie finalizacji negocjacji umów wartych co najmniej dziesiątki miliardów dolarów. Nie jest przecież tajemnicą, że ten temat leży na biurku, że powróci. Jeśli nie teraz miał powrócić, to kiedy? 

 

Wysiłek włożony w finansowe obłaskawienie wpływowych w USA gremiów zmierzać miał, jak się wydaje, do jednego kluczowego celu. Chodzi o stworzenie w Polsce stałej amerykańskiej bazy zwanej na medialne potrzeby Fortem Trump. Wybudowanie nad Wisłą bazy militarnej wyposażonej w ciężki sprzęt wojskowy w sile około dywizji. Taką propozycję złożył podczas swojej poprzedniej wizyty w Waszyngtonie prezydent Andrzej Duda. Rzecz nie mogła się powieść z tej przyczyny, że jej realizacja podważyłaby traktatowe podstawy amerykańskiej architektury bezpieczeństwa w Europie. Owa architektura bazuje m.in. na zapisach „Aktu stanowiącego o podstawach wzajemnych stosunków, współpracy i bezpieczeństwie między NATO i Federacją Rosyjską”, podpisanego 27 maja 1997 roku w Paryżu. Z zapisów aktu wynika wprost, że na terenie państw mających wkrótce wejść do NATO nie będą stacjonować dodatkowe „stałe znaczące siły bojowe”. Bez złamania zapisów tego aktu o jakiejkolwiek stałej bazie wojskowej na polskim terytorium mowy być zatem nie może. Nie ma dziś podstaw do tego, by Amerykanie mieli powodować ostry kryzys polityczny w samym środku Europy. Na otarcie łez polska delegacja otrzymała zapewnienie zwiększenia siły stacjonujących w naszym kraju rotacyjnie wojsk amerykańskich o kolejny tysiąc żołnierzy. 

 

Odtrąbiona w mediach wizyta polskiego prezydenta w USA żadnego przełomu nie przyniosła. Stanowiła jedynie przedłużenie trudnej tradycji odbywanych co jakiś czas wizyt kolejnych głów państwa polskiego w stolicy mocarstwa, będącego akurat naszym „strategicznym sojusznikiem”. Zapłacony trybut, kilka haseł bez znaczenia, zdjęcia, uśmiechy, uściski dłoni, świetna sukienka pierwszej damy i powrót do domu. Kampania już za pasem. 

 

 

Ksawery Jankowski

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie