5 listopada 2019

Wolność bez odpowiedzialności? Minister Gowin i gender studies

(Jarosław Gowin. FOT.Piotr Guzik/FORUM)

Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego Jarosław Gowin na łamach tygodnika „Sieci” niespodziewanie stanął w obronie uczonych-rewolucjonistów. Zapowiedział bowiem, że – niczym Rejtan – sprzeciwi się ewentualnemu ograniczaniu wolności słowa naukowcom popierającym ideologię gender. Podkreślił, że wolno im podejmować badania i prowadzić w tym zakresie zajęcia. Podejście to – na pozór szlachetne – budzi poważne wątpliwości.

 

Niezaznajomiony w sytuacji polskich uczelni czytelnik wywiadu z Jarosławem Gowinem mógłby wręcz odnieść wrażenie, że wykładowcy gender czają się gdzieś po kątach i dopiero bohaterski minister uratuje ich przed prześladowaniami. Tymczasem rzeczywistość wygląda zgoła inaczej. Zresztą sam dr Gowin przyznaje, że na uczelniach dominują osoby o poglądach lewicowo-liberalnych.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Genderyzm – pseudonauka

W tym kontekście warto zauważyć, że gender to ideologia. Dlatego też trudno uznać gender studies za dyscyplinę naukową. Zarzut nienaukowości dotyczy też prac podporządkowanych tej ideologii.

Jasno widać to przy porównaniu gender studies z normalną dziedziną nauk społecznych, na przykład ekonomią. Zgodnie z rozpowszechnioną definicją, ta ostatnia oznacza namysł nad gospodarowaniem w warunkach rzadkości dostępnych zasobów. Jej przedmiotem jest zatem pewien aspekt rzeczywistości, a nie określony światopogląd i jego propagowanie.

 

W powyżej definicji nie znajdziemy nic, co świadczyłoby o założeniach ideologicznych czy doktrynie. Nie oznacza to, że poszczególni ekonomiści nie należą do konkretnych szkół. Oczywiście należą – jedni opowiadają się za wolnym rynkiem (szkoła austriacka, chicagowska); inni za większą interwencją państwa (keynsiści). W ramach ekonomii powyższe nurty toczą ze sobą debaty, której cel stanowi dotarcie do prawdy. Takie przynajmniej są założenia.

 

Z gender studies sprawa wygląda zupełnie inaczej. Już sama ich nazwa wskazuje na konkretny światopogląd. Jak bowiem czytamy na stronie Światowej Organizacji Zdrowia „gender odnosi się do społecznie skonstruowanych charakterystyk kobiet i mężczyzn – takich jak normy, role i relacje grupowe i pomiędzy grupami kobiet i mężczyzn”.

 

WHO podkreśla również, że po urodzeniu ludzie uczą się „[…] właściwych dla nich norm i sposobów zachowania […]. Gdy jednostki lub grupy nie pasują do ustanowionych norm genderowych, często muszą mierzyć się ze stygmatami, praktykami o charakterze dyskryminacyjnym lub wykluczeniem społecznym – co negatywnie wpływa na ich zdrowie. Ważna jest zatem wrażliwość na różnorodne tożsamości, niekoniecznie wpasowujące się w binarne męskie lub żeńskie kategorie płciowe” [who.int].

 

Jakież to jednak tożsamości niebinarne? Czy chodzi o coś w rodzaju twierdzenia o istnieniu 56 płci? Cóż to za nowomowa! Widać wyraźnie, że sama definicja gender, w dodatku opublikowana przez poważną globalną instytucję, zawiera niezwykle mocny ładunek doktrynerski.

 

Zresztą sami zwolennicy studiów gender nie ukrywają swego ideologicznego umotywowania. Jak czytamy na stronie podyplomowych Gender Studies im. Marii Konopnickiej i Marii Dulębianki IBL PAN [genderstudies.pl] „studia dostarczają interdyscyplinarnej wiedzy w zakresie społeczno-kulturowej tożsamości płci, poddają krytycznej analizie dotychczasowe przekonania o naturze człowieka i zwracają uwagę na to, co przemilczane, wypierane czy usuwane z kultury, nauki, społeczeństwa” [genderstudies.pl]. Na stronie widnieje także cytat z „Drugiej płci” Simone de Beauvoir: „Nie rodzimy się kobietami – stajemy się nimi”.

 

Czy ktoś jeszcze żywi wątpliwości? Ktoś nadal uznaje, że chodzi o dążenie do prawdy? Komuś wciąż wydaje się, że na tego typu studiach dąży się do poznania rzeczywistości? Jeśli tak, to się myli! Tam bowiem nie chodzi zasadniczo o poznanie obiektywnego stanu rzeczy z otwartym umysłem. Chodzi natomiast (acz może istnieją wyjątki) o wtłaczanie do głów studentów szaleńczej ideologii przebranej obłudnie za fakty, uzasadnione naukowo teorie czy coś podobnego. Czy to nie trąci manipulacją?

 

Równie dobrze można by wprowadzić „marxist studies” dostarczające „inderdyscyplinarnej wiedzy w zakresie tożsamości klasowej, poddające krytycznej analizie dotychczasowe przekonania o prawie do własności”, z hasłem „proletariusze wszystkich krajów łączcie się”, jako mottem.

 

Wszak czy ktokolwiek przedstawił dowód na fałszywość „dotychczasowych przekonań o naturze ludzkiej”? Czy ktokolwiek obalił ostatecznie twierdzenia, że odmienność między mężczyznami i kobietami wynika w znacznym stopniu z biologii? Odpowiedź brzmi: nie. W związku z tym nie istnieją naukowe powody uzasadniające wykluczanie zwolenników tradycyjnych poglądów z „gender studies”. A jednak wyklucza się ich, gdyż w owej „dyscyplinie” nie chodzi o obiektywne badania, lecz o indoktrynację.

 

Czemu służy swoboda akademicka?

Patetyczny ton ministra uznającego się za konserwatystę budzi w kwestii gender wątpliwości także z innego powodu. Dr Jarosław Gowin twierdzi bowiem, że nie dopuści do ograniczania „wolności słowa” zwolennikom teorii gender i powołuje się na swobodę akademicką.  

 

Tymczasem tę ostatnią można uzasadniać na (co najmniej) dwa sposoby. Zgodnie z pierwszym, skrajnie liberalnym, swobodna ekspresja to wartość sama w sobie. Nieważne czy kierujemy się regułami logiki, zgodności słów z rzeczywistością i trzymania się faktów – ważne, że wyrażamy siebie. „Mam prawo do swojego zdania, a ty do swojego”. Prawda przy takim podejściu staje się nieistotna, a w każdym razie zepchnięta na dalszy plan.

 

Wolność słowa, szczególnie w nauce, można jednak traktować również jako narzędzie służące dojściu do prawdy. Różnorodność opinii służy temu celowi, jednak nie zawsze. Ochrona swobód badawczych należy się tylko uczonym przestrzegającym (a przynajmniej starający się przestrzegać) pewnych powszechnie obowiązujących reguł logiki, uczciwości akademickiej i etyki. Z drugiej strony plagiat, fałszowanie wyników badań, czy oszczerstwa względem innych naukowców nie zasługują na obronę, lecz na represje. 

 

Co więcej, w patetycznej wypowiedzi Gowina brakuje refleksji nad związkiem wolności z odpowiedzialnością – naukowiec nie działa bowiem w społecznej próżni. Jego działania odbijają się na całym społeczeństwie, a w szczególności na młodych studentach. Wolność akademicka nie stanowi usprawiedliwienia dla ich indoktrynacji czy demoralizacji – podobnie jak swoboda artysty nie usprawiedliwia publicznego siania zgorszenia. Ów społeczny kontekst muszą sobie szczególnie zakarbować naukowcy pracujący w uczelniach publicznych. Czy bowiem podatnicy płacą im za indoktrynację?

 

Zresztą w polskim systemie prawnym wolność słowa nie cieszy się absolutną ochroną – za publiczne oszczerstwa grozi wszak sąd. Ponadto Konstytucja RP zakazuje choćby propagowania narodowego socjalizmu. Ideologia gender zaś pozostaje w pewnym sensie podobnie niebezpieczna, co narodowy socjalizm. Jak bowiem zauważył Benedykt XVI w przemówieniu do Kurii Rzymskiej i Gubernatoratu w grudniu 2012 roku: „tam, gdzie wolność działania staje się wolnością czynienia siebie samego, nieuchronnie dochodzi do zanegowania Stwórcy, a przez to ostatecznie dochodzi także do poniżenia człowieka w samej istocie jego bytu, jako stworzenia Bożego, jako obrazu Boga”. [w2.vatican.va].

Dlaczego zatem patetycznie bronić osób głoszących tezy nienaukowe i nieludzkie? Wolter powiedział wprawdzie „nie zgadzam się z tobą, lecz zginę za to, byś mógł głosić swe poglądy”, czy jednak Wolter to autorytet dla konserwatysty?

 

  

Marcin Jendrzejczak

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie