4 maja 2012

Robert Kaczmarek: W III RP normalnie nie było nawet przez moment

(Grazyna Myslinska/FORUM)

 

Rozmowa z Robertem Kaczmarkiem, reżyserem i producentem filmów dokumentalnych, prezesem Film Open Group.

Wesprzyj nas już teraz!

PCh24.pl: W Polsce coraz mocniej do głosu dochodzi tak zwany drugi obieg w sferze medialnej. Jak Pan, jako twórca, ocenia siłę i skalę tego zjawiska?

– Po pierwsze, jestem zaskoczony aż tak szerokim odbiorem naszych filmów. Patrzę na mierniki (co prawda, nie wiem na ile obiektywne), jak np. liczba widzów, którzy chcą oglądać nasze filmy na You Tube, a są to liczby idące już nie w dziesiątki, a setki tysięcy. To, co realizuję, czyli film dokumentalny, nie jest dziełem prostym i przyjemnym jak komediowe gagi, zbierające miliony czy dziesiątki milionów widzów, ale sytuuje się na poziomie widza wymagającego, czyli człowieka odpowiedzialnego. Na przykład film „Solidarni 2010” tylko do pewnego momentu na jednym z kanałów You Tube zanotował 300 tysięcy wejść. Moim zdaniem, jest to imponująca liczba, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę fakt, iż był prezentowany wcześniej w telewizji i uzyskał tam oglądalność ponad 1,5 mln widzów. Trafił też jako insert do dwóch gazet, a pomimo to z powodzeniem wciąż „żyje” w internecie. Na podobnej zasadzie funkcjonuje więcej naszych produkcji, chociaż nie wszystkie są oglądane aż tak masowo. Jednak czy to „Towarzysz generał”, „Defilada zwycięzców”, „Marsz wyzwolicieli” czy „New Poland” – to wszystko są filmy posiadające swoich wiernych widzów i są bardzo wysoko oceniane. Istnieje bowiem realne zapotrzebowanie na problematykę historyczną, na dokumenty odkłamujące praktycznie kompletnie załganą historię ostatniego wieku. Widz takich filmów jest wymagający, inteligentny, ciekawy świata, historii, a przez to sam jak gdyby podejmuje odpowiedzialność za to, co się już wydarzyło, żeby zrozumieć to, co może się zdarzyć w przyszłości.

Nawet nie patrząc w kategoriach politycznych, duży potencjał odbiorców (większość z nich to ludzie, którzy nie głoszą przekonań lewicowo-liberalnych, jak to się dzisiaj określa) nie ma właściwie dzisiaj „swoich” mediów. Szczególnie dotyczy to widzów bardziej wymagających.

Tak naprawdę, naszych „drugoobiegowych” filmów powstaje niewiele i tworzy je dosyć wąskie grono osób. Jednak każdy z filmów jest jakimś wydarzeniem. Ja przynajmniej staram się, aby każdy osiągnął określony poziom artystyczny. Podejmując się nakręcenia opowieści o pewnych zjawiskach, nie kierujemy się motywacją ideologiczną (co prawda, tym co „uruchamia” każdy projekt, jest pewien zestaw wartości, jakie nam przyświecają), natomiast w dalszym ciągu są to wypowiedzi artystyczne i jestem świadomy, że stoją one na bardzo wysokim poziomie. Znam na ich temat relacje pochodzące z wielu stron świata. Gdy pokazywałem w Nowym Jorku swój ostatni film („Betar”), wśród widzów siedział filmowiec, który był ortodoksyjnym Żydem. Podszedł do mnie po projekcji z gratulacjami za stronę artystyczną, za pieczołowitość, drobiazgowość nie tylko tego filmu, ale też i innych.

Mamy odbiorców nie tylko w Polsce, największą oglądalność nasze filmy uzyskują tam, gdzie żyją duże skupiska Polonii, ale notujemy również specyficzne, dość nieoczekiwane miejsca. Jestem na przykład zaskoczony dużą aktywnością widzów z obszaru Rosji.

A skąd w ogóle wziął się „drugi obieg”?

– Tak naprawdę, nikt nie reagował dotychczas na enuncjacje pojawiających się w telewizji kolejnych szefów działów dokumentu w telewizyjnej Jedynce i Dwójce. Gdy pojawiali się w pracy, zawsze oznajmiali na starcie: „Nie interesuje mnie historia, przeszłość, ja chcę pokazać Polskę współczesną”. Praktyka pokazuje, że ta „Polska współczesna” zredukowana jest do tabloidowych opowieści o ćpunach, młodocianych prostytutkach, wywijaniu na rurze i wszystkim tym, co ma szansę przyciągnąć przed telewizory masową publiczność. Myślę, że już wcześniej zrezygnowano z opowieści o świecie, na który można popatrzeć inaczej. Na przykład film Grzegorza Brauna „Eugenika. W imię postępu” to przyjrzenie się korzeniom zjawisk, które dziś dochodzą do głosu i z którymi dzisiaj musimy się jakoś zmierzyć. Niezależnie od tego, jakie mamy poglądy, musimy przyjąć jakiś stosunek wobec nich. Nie znając backgroundu tych zjawisk, nie jesteśmy jednak w stanie tego zrobić. Myślę, że na taki dokument, na tego typu filmy i twórców dzisiaj, w publicznych mediach – bo one są powołane do promowania ambitnej sztuki – nie ma obecnie miejsca.

Jeszcze kilka lat temu filmowcy chcący tworzyć bardziej ambitne produkcje dokumentalne skazani byli na monopol telewizji. Musiał jednak w końcu nastąpić ten przełomowy moment, w którym zdecydowaliście Państwo, że będziecie tworzyć na własną rękę, bo na telewizję nie ma co liczyć. A może proces ten zachodził stopniowo?

– Patrząc od końca, takim przełomowym momentem był 10 kwietnia 2010 roku i film „Solidarni 2010”. Trzy miesiące wcześniej nastąpiła telewizyjna emisja „Towarzysza generała”. To była taka cezura czasowa, wówczas stwierdziłem, że nic więcej z Telewizją nie wskóram. Pokończyły się stare umowy z TVP, nie zdołałem podpisać żadnej nowej. Dla jasności, będę jednak zabiegał o te umowy, telewizja publiczna nie jest bowiem imperium należącym do jakiejś siuchty, koterii rządzącej mediami publicznymi. Jest to w istocie medium, które należy się wszystkim widzom, a ja – ze względu na swój dorobek – mam prawo do uczestniczenia w nim w proporcjonalnej skali. Jeżeli w dziesiątce najlepszych pod względem oglądalności filmów dokumentalnych w historii Telewizji Polskiej jest pięć moich (na pierwszym, trzecim, piątym, siódmym i ósmym miejscu), to myślę, że mój dorobek predestynuje mnie do tego, by ubiegać się o możliwość produkowania następnych programów.

Wracając do pytania: mam za sobą wcześniejszy, pięcioletni cenzorski zapis na nazwisko, za czasów telewizyjnej prezesury Roberta Kwiatkowskiego. Nie wiem, czy miało to związek z faktem, że podczas kolaudacji pięcioodcinkowego, realizowanego wspólnie z prof. Jackiem Bartyzelem, filmu pt. „Symbole polityczne” jedna z kolaudantek wstała i trzaskając drzwiami, krzyknęła: „Kto do tego dopuścił?!”, czy też chodziło może o film o Józefie Mackiewiczu, ale – tak czy inaczej – do wyjątków należały sytuacje, w których coś nam się udawało zrobić, wbić nogę pomiędzy drzwi. Te filmy, kiedy już powstały, nie były nagłaśniane, bardzo długo, na przykład, wiadome medium z wiadomej ulicy w ogóle nie komentowało moich filmów. Wcześniej współpracowałem z Jurkiem Zalewskim, którego filmy też były przemilczane, aż do momentu, w którym przemilczać już się nie dało i trzeba było taki film – mówiąc kolokwialnie – zjechać. Tak było chociażby z dokumentem „Obywatel poeta” o Zbigniewie Herbercie.

Zatem w ciągu całego tego 23-letniego okresu III RP były zaledwie krótkie momenty, kiedy można było coś zrobić. Z reguły pozostawaliśmy poza głównym obiegiem medialnym. Telewizje prywatne w ogóle nie są zainteresowane tego typu produkcją, do tego dochodzi sieć wewnętrznych, towarzyskich powiązań, zarówno w mediach publicznych, jak i niepublicznych oraz systemach dofinansowujących kulturę. Dzisiaj odczuwam to na własnej skórze, może nawet w bardziej bolesny sposób niż kiedyś. Cały ten czas od 1989 roku wydawało nam się, że „za chwilę” będzie już normalnie. Otóż ta normalność nie zaistniała ani przez moment.

Czy decydujący udział w utrwalaniu takiego stanu rzeczy miały słynne telewizyjne „dynastie”?

– Patologiczna sytuacja utrwalała się poprzez ciągłość rządów w telewizji ludzi podejmujących decyzje. To są te same osoby, które na przykład decydowały o finansowaniu kultury w latach 70., 80. Gdy wezwano mnie kiedyś przed komisję etyki telewizji publicznej, jedna z pań użyła argumentu, który miał mnie zmiażdżyć: Proszę pana, ja wiem, co mówię, ja tu pracuję 40 lat. Szybko policzyłem, że ona tkwi w TVP od czasów propagandy sukcesu w latach 70. To są cały czas ci sami ludzie i nie chodzi mi o nazwiska prezesów, dyrektorów kanałów, ale o tak zwany średni szczebel, odporny na jakiekolwiek zmiany czy na przykład na konieczną reformę telewizji.

Mimo to nakłaniałbym do obrony mediów publicznych, bo mówi się często, że Woroniczą należałoby zaorać i zbudować od początku. To nie byłoby takie proste, na początku przyniosłoby całkowitą zapaść w kulturze, trwającą przynajmniej przez pokolenie. Tak wynika z doświadczeń innych krajów, które redukowały w swoim czasie znaczenie mediów publicznych: Nowej Zelandii, Wielkiej Brytanii, Węgier, gdzie komuniści sprywatyzowali wszystko poza jednym, zasilanym z budżetu kanałem telewizyjnym o minimalnej oglądalności. Telewizja, niestety, jest takim ustrojstwem, które w tym systemie odpowiada za całą kulturę polską. Jeśli powstanie wolny rynek, a na nim okaże się, że jest producent, który zrobi za własne pieniądze film, dajmy na to „Krzyżacy”, odniesie sukces finansowy, będzie dysponował własną siecią dystrybucji, to owszem będzie można media publiczne z odpowiedzialności za polską kulturę zwolnić. Póki co, takiej sytuacji nie mamy, trzeba więc walczyć o tę instytucję, reformować ją, zachować w niej pluralizm.

Nie chciałbym, żeby telewizja na Woronicza miała tylko jedną twarz, bo władza demoralizuje, a władza absolutna demoralizuje absolutnie. Dla mnie więc powinien tam istnieć pluralizm, którego wspólnym mianownikiem jest odpowiedzialność za Polskę. Racje powinny się tam ścierać. Nie ma takiej ustawy, przepisów, które zaordynują obiektywność, równy parytet poglądów. To jest kwestia odpowiedzialności ludzi, którzy zarządzają mediami. A obecnie oni nie ponoszą żadnej odpowiedzialności, nie są rozliczani. Nie chodzi o prokuratorów, sądy, ale o wymiar publiczny, że zostają „trupami”, jeśli zrobią coś ewidentnie złego. Teraz są w przecudowny sposób ratowani przez swoich liderów politycznych.

Gdyby miał Pan wymienić pięć tematów, o których chciałby nakręcić filmy?

– Tylko pięć? Musiałbym się bardzo ograniczać, powiem nad czym już pracujemy. Chcemy zrobić film o Powstaniu Styczniowym, którego 150. rocznica się zbliża. Historia tego wydarzenia przez cały okres po II wojnie światowej nie została uczciwie opowiedziana. Do tego doszło mnóstwo bardzo atrakcyjnych materiałów, które pozwalają w zupełnie inny sposób spojrzeć na to, co stało się tak dawno temu. Jakie były przyczyny wybuchu powstania, a jakie jego konsekwencje, zarówno na poziomie tkanki narodowej, aparatu represji, w tym wypadku carskiego? Jakie konsekwencje przyniosło powstanie w sensie zmiany struktury własnościowej? Co się stało z polskim ziemiaństwem, co się stało z polskimi miastami, kto przejął ich majątek? Osobą, która będzie osią tego filmu, jest niejaki Kronenberg.

Chcę zrobić wszystko, by powstał cykl filmów zapoczątkowanych przez „Eugenikę”. W tym filmie zostało zaledwie zarysowane kilka obszarów, które musiały być ściśnięte w zakresie 50 minut, a każdy z tych bloków stanowi zaczyn do powstania nowego filmu. Myślę choćby o historii polskiego ruchu eugenicznego albo o kwestii największej w historii skarbnicy medycyny, z której czerpiemy do dzisiaj, czyli Auschwitz. Jak do tego doszło, kto sponsorował doktora Mengele, z którego dorobku korzystają do dzisiaj wielkie koncerny farmaceutyczne? Jak to się stało, że eugenika przerodziła się w pewien rodzaj inżynierii społecznej? Skąd się wzięły i kto finansuje olbrzymie kombinaty aborcyjne? Jak – poprzez różnego rodzaju szwindle medialno-statystyczne – uzyskano społeczną akceptację dla tego przemysłu? Jak to się dzieje, że ludzie w Holandii i innych krajach spokojnie zgadzają się na uśmiercanie starszych, jak na elementarnym poziomie niszczy się rodzinę, kwestionując już rolę mężczyzny i kobiety, snując plany pierwotnej hordy, w której jest wiele dzieci, mężczyzn i kobiet. Wydaje nam się, że to wszystko to jest bajka z okresu hippisowskiego, ale do tego się realnie dąży, czego przykładem jest chociażby Szwecja i postulaty Zielonych.

Takich, wartych opowiedzenia obszarów jest mnóstwo.

Chcemy zrobić też dokument o mediach jako o soli ostatnich 30 lat, a także inny od dotychczasowych film o ks. Jerzym Popiełuszce. Film, którego główną myślą jest to, iż każda ofiara przynosi owoce. Nie zagłębiając się w to, co bez dokumentów GRU jest nierozwiązywalne, chcemy ukazać owoce męczeńskiej śmierci księdza Jerzego.

Planujemy nakręcić drugą część filmu Anny Ferens „Co mogą martwi jeńcy” o „anty-Katyniu”, o losie polskich jeńców w sowieckiej niewoli. Namówiliśmy już do udziału w tym filmie kilka osób.

Myślimy też o kontynuowaniu „Erraty do biografii”, ale na razie projekt ten nie zyskał uznania ani w telewizji, ani w instytucjach kultury mogących sfinansować takie przedsięwzięcie.

Ambitne plany, jak znaleźć środki na ich finansowanie, skoro normalnie powołane do tego instytucje nie są zainteresowane współpracą?

– Szukamy sponsorów, pism, mediów, które opublikują płyty z naszymi filmami w formie insertów, umieszczą nasze dokumenty na swoich stronach. Buduję serwer on-line, by można było oglądać filmy za odpłatnością, a zgromadzone pieniądze pozwoliłyby nam pisać następne scenariusze i produkować kolejne dokumenty. Zgłasza się do mnie coraz więcej młodych osób z różnych profesji filmowych i okołofilmowych, na przykład graficy, ludzie multimediów. Praktykują u nas, mają możliwość współpracy z ludźmi wybitnymi w fachu filmowym, takimi jak Grzegorz Braun, Anna Ferens, Ewa Stankiewicz, Tadeusz Śmiarowski… Jestem otwarty na tych młodych ludzi i zachęcam do kontaktu ze mną.

Jakie projekty filmowe udało się Państwu sfinalizować w ostatnim czasie?

– Zakończyliśmy pracę nad filmem Grzegorza Brauna o Jarosławie Marku Rymkiewiczu pt. „Poeta pozwany”. Jest to przekrojowy dokument o wybitnym poecie. Rozgrywa się na przestrzeni czterech pór roku w ogrodzie w Milanówku, a dotyczy spraw absolutu i spraw miejscowych kotów. W filmie znalazło się osiem wierszy, w większości dotychczas niepublikowanych. Jedynym narratorem filmu jest Mistrz, a jedną z osi – toczący się przez ostatni rok proces sądowy, wytoczony Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi przez spółkę Agora. Arcyciekawe jest to, czym zajmuje się w swojej twórczości poeta, czyli książka o Reytanie, połączona z analizą końcówki XVIII wieku. Ten okres, ten kontekst zderzony z naszymi czasami i sytuacją sądową w III RP buduje nową wartość, czytelną, jak myślę, dla każdego, nawet przeciętnie inteligentnego widza. Zawarta w filmie diagnoza przeszłości jest równocześnie diagnozą współczesności.

Grzegorz Braun kończy również pierwszą część sześcioodcinkowego cyklu pod wspólnym tytułem „Transformacja”. Jest to opowieść o początkach i rozwoju idei komunistycznej w Europie, od rewolucji bolszewickiej w 1917 roku do dzisiaj. Pierwsza część opowiada o powstaniu tej idei, jak do tego doszło, jakie były cele rewolucji, kto ją finansował poprzez operacje typu „Trust” i wszelkie inne działania Sowietów, aż do wybuchu II wojny światowej.

Muszę też wspomnieć o jeszcze jednym pomyśle, który bardzo chcę zrealizować. Jest opowieść o amerykańskich uniwersytetach jako kuźniach marksizmu. To, co w nich uderza, już od wejścia, już w czysto wizualnej sferze, to portrety Che Guevary, Stalina, Lenina, poprzez program postępactwa podniesiony do kwadratu i do rangi nadnauki. Dalej mamy zmiany obyczajowe i mentalne tych studentów. To wszystko zderza się z utrwalonym wśród nas – ludzi zza żelaznej kurtyny – przekonaniem, że te uniwersytety są oazą wolności. Na tak zacnych uczelniach – Cambridge czy Oxford – funkcjonują takie idiotyzmy, jak parytety wśród matematyków czy fizyków powodujące dymisje najbardziej znanych naukowców! Myślę, że przyjrzenie się tym miejscom, gdzie wykuwają się elity przyszłego świata, byłoby czymś fascynującym.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: RoM

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie