15 stycznia 2018

Po nas choćby potop, czyli demokracja po niemiecku

(Angela Merkel. By European Peoples Party (Angela Merkel) [CC BY 2.0 (http://creativecommons.org/licenses/by/2.0)], via Wikimedia Commons)

Świadome szkodzenie ojczyźnie dla własnej korzyści to nic innego, jak zdrada. We współczesnej demokracji takie postępowanie może jednak ujść płazem, o ile obudowane odpowiednią kłamliwą propagandą i jest zasadniczo zgodne z aktualnymi nastrojami wyborców. Wydana niedawno w Polsce książka o polityce migracyjnej Angeli Merkel bezlitośnie obnaża hipokryzję i tani populizm jej rządów.

 

„Angela Merkel i kryzys migracyjny. Dzień po dniu” – brzmi tytuł wydanej niedawno w Polsce nakładem Teologii Politycznej książki dziennikarza Robina Alexandra, reklamowanej jako praca „o sile dynamitu”. Rzeczywiście, książka przynosi wiele nowych informacji o kulisach polityki migracyjnej, ale o „sile dynamitu” stanowią nie nawet one, ale po prostu znane powszechnie fakty, przez autora zebrane zręcznie w jedną całość. Alexander opisując skrupulatnie kulisy polityki migracyjnej niemieckiego rządu nie musi dodawać wiele od siebie. Rzeczywistość polityczna, którą można najkrócej opisać jako dyktaturę sondaży, jest uderzająca sama w sobie. Bo Angela Merkel, choć zarzucano jej często działanie wbrew woli narodu, w istocie sumiennie wypełniała wolę ludu. Problem w tym, że lud nie do końca rozumiał, czego chce i czym to się skończy. Kanclerz wiedziała, ale zignorowała wszystkie zagrożenia, byle tylko przypodobać się mediom, przemysłowi i tłumom.

Wesprzyj nas już teraz!

 

A latem 2015 roku niemiecki lud chciał otwartych granic. Pokazywały to nie tylko ogólnodostępne sondaże publikowane w prasie, ale według Robina Alexandra także bardzo skrupulatne badania przeprowadzane na wyłączny użytek Urzędu Kanclerskiego. Słupki były jednoznaczne: ewentualna decyzja o zamknięciu granic dla syryjskich uchodźców będzie niepopularna. Dlaczego Niemcy tego chcieli, to rzecz w gruncie rzeczy oczywista. To leczenie traumy bezprecedensowych zbrodni popełnionych w latach 30-tych i 40-tych minionego stulecia, traumy niszczącej życie polityczne i kulturalne kraju. Niemcy przez długie lata bali się być dumnym ze swojego państwa i narodu. Kryzys migracyjny dał im szansę na wypranie sumienia. „Jest powód, by być z Niemiec dumnym – tylko cicho” – obwieściła pod koniec 2015 roku lewicowa „Süddeutsche Zeitung” w jednym z artykułów, o tytule wcześniej wprost nie do pomyślenia. Uchodźcy jako terapia, uchodźcy jako zadośćuczynienie – otwarcie mówili o tym nie tylko dziennikarze i politycy, ale także przedstawiciele wielkiego przemysłu, o czym pisze szeroko Alexander. Pytanie, czy wszyscy szczerze? W mediach musiano przecież rozumieć, z czym wiąże się otwarcie granic. Ludzie chcieli jednak euforii, więc prasa im ją dała. Przemysł? Masowa imigracja to tania siła robocza. Nawet jeżeli znaczna część przybyszów nie garnie się do pracy, część jednak tak – i to wystarcza. Merkel zatem naciskana z tych trzech stron szybko uległa. I zdecydowała najpierw o całkowicie nielegalnym przyjęciu uchodźców z Węgier, a później o zignorowaniu konwencji dublińskiej i przyjmowaniu uchodźców bez żadnych kontroli. Tłumy wiwatowały, a jawne i tajne sondaże potwierdzały słuszność polityki Merkel – słuszność tylko z perspektywy umacniania własnej władzy. Bo kanclerz doskonale wiedziała, że jej decyzja wywoła gigantyczne perturbacje. Jeszcze przed przyjęciem węgierskich migrantów była ostrzegana zarówno przez władze lokalne jak i przez wszystkie możliwe służby: to się nie uda i wpędzi kraj w kłopoty. Zignorowała te głosy; do prasy przedostawały się tylko z rzadka. Nikt nie chciał ich zresztą czytać. Choć Merkel powinna była wziąć odpowiedzialność za przyszłość kraju i wyjaśnić narodowi, że jego oczekiwania będą miały złe skutki, nie zrobiła tego.

 

Wprost przeciwnie. W trosce o własny wizerunek dolała jeszcze oliwy do ognia i rozpętała straszliwą lawinę. Robin Alexander opisuje ostrą krytykę, jaką przez długi czas poddawano Merkel w związku z nieodwiedzaniem przez nią obozów dla uchodźców. Wizerunek kanclerz cierpiał, Niemcy oczekiwali jasnego wyrazu solidarności. I Merkel im go dała, robiąc sobie słynne zdjęcia-selfie z imigrantami, które błyskawicznie rozprzestrzeniły się po całym świecie muzułmańskim, rozsławiając przywódczynię Niemiec i same Niemcy jako gościnny raj, gotów do przyjęcia każdego. Według informacji Alexandra choć wizytę Merkel w berlińskim ośrodku dla imigrantów przygotował Urząd Kanclerski, to na selfie zdecydowała się już osobiście, mając prawdopodobnie nadzieję, że zamknie to usta krytykom. Efekt był, jak wiadomo, piorunujący, ale nie można zrzucać tego na karb błędu. Wystarczyło przecież później choć jedno zdanie od samej kanclerz wskazujące na to, że Niemcy nie są bynajmniej owym „gościnnym rajem”. Niczego takiego nie powiedziała. Dla poprawy swojego wizerunku okazała się być gotowa osobiście zaprosić setki tysięcy muzułmanów do swojej ojczyzny. Gdy masy ruszyły, kanclerz milczała, fetowana przez większość wyborców i wszystkie partie lewicowe.

 

Tak, lewicowe – bo właśnie na ich poklasku szczególnie zależało kanclerz. Alexander zwraca w swojej książce uwagę na poważny problem Merkel z akceptacją… dla własnej partii. Rzeczywiście, jest powszechnie znanym faktem, że wymarzoną koalicją dla kanclerz byłaby koalicja CDU/CSU z Zielonymi. To jak połączenie ognia z wodą, ale w tym właśnie nadzieja Merkel. Szefowa chadecji w swojej partii spotyka się z krytyką głównie z prawej strony. Kierując CDU ku centrum i rzucając konserwatywnych wyborców ku Alternatywie dla Niemiec, zamiast tego sięgając po drobną wszakże, lecz jednak istotną część elektoratu lewicowego, umacnia własną pozycję, marginalizując znaczenie wewnątrzpartyjnych krytyków. Gdyby Merkel stanęła na czele rządu samej CDU/CSU musiałaby w znacznie większej mierze brać pod uwagę opinię swoich przeciwników. Tymczasem przyjęła nowatorską dla chadecji strategię, wbrew jej strategicznej zasadzie pozwalając, by na prawo od CDU wyrosła nowa partia. Merkel związała się na śmierć i życie z „centrum”. Dlatego w kryzysie migracyjnym szukała poklasku na lewicy i by go znaleźć nie wahała się nawet przed bezczelnym kłamstwem.

 

Tym było nie tylko zapewnianie narodu, że wszystko jest pod kontrolą. Szybko okazało się, że bynajmniej nie jest, zgodnie ze znanymi Merkel przestrogami służb. Zamanifestowało się to w słynną noc sylwestrową w Kolonii, kiedy służby porządkowe nie potrafiły poradzić sobie z setkami młodych muzułmanów napastujących kobiety. W mig odwróciły się nastroje ludności. Sondaże pokazały, że czas na zmianę polityki. Merkel i jej zaplecze obwieścili jednak wcześniej, że granic nie da się zamknąć. Była to naturalnie perfidia. Już w marcu szlak bałkański został skutecznie zablokowany. Oficjalnie – przez Austrię. Robin Alexander zwraca jednak uwagę, że zamknięcie tego szlaku, choć rzekomo wbrew woli Niemiec, w istocie było Berlinowi szalenie na rękę. Czy Merkel po cichu nie wspierała więc wysiłków Wiednia celem zablokowania strumienia uchodźców? Rząd Austrii chętnie wziął na siebie rolę protagonisty w „twardym”  rozwiązaniu kryzysu, bo tego oczekiwali od niego wyborcy. Merkel wolała tego nie robić. Stąd oficjalnie postawiła na wypracowanie nieskutecznego i z góry skazanego na porażkę porozumienia z Turcją, w nim upatrując jakoby remedium na kryzys. Porozumienie zawarto i kanclerz obwieściła sukces. Uchodźcy rzeczywiście przestali napływać – ale tylko dlatego, że zamknięto wcześniej szlak bałkański. Bez tego Merkel by się nie powiodło. Co jest bardziej prawdopodobne: że dążyła do nieskutecznego rozwiązania, ale nie była w stanie powstrzymać słabiutkich państw bałkańskich przed zamknięciem szlaku? Czy może to, że świadomie okłamywała wyborców, a wyczuwając zmianę nastrojów razem z Austrią zakulisowo zrealizowała politykę całkowicie sprzeczną z deklarowanymi celami, ale zarazem odpowiadającą aktualnemu zapotrzebowaniu politycznemu? Alexander tego w swojej książce nie rozstrzyga, ale wydaje się, że fakty mówią same za siebie.

 

Pomińmy już to, że Urząd Kanclerski prowadząc politykę migracyjną całkowicie zignorował Bundestag, nie zwracał uwagi na zdanie partyjnych dołów i w gruncie rzeczy porzucił demokrację parlamentarną. Wobec krzyczącego z książki Alexandra zarzutu o podejmowanie całkowicie nieodpowiedzialnych decyzji wyłącznie dla umocnienia popularności sprawy te nie mają większego znaczenia. W Niemczech mamy dziś do czynienia z polityką całkowicie poddaną sondażom. Rząd pod przewodnictwem Merkel jest gotowy zrobić wszystko, czego oczekują w danej chwili wyborcy, bez względu na konsekwencje. Nikt nie myśli długofalowo. Problemy rozwiązuje się tylko w perspektywie bieżącej. Lud chce otwarcia granic, zatem je otwieramy. Lud ma dość, zatem przymykamy. Lud nie myśli o tym, co będzie za kilka lat. Lud słucha mediów, a media są niemal wyłącznie w szerokim sensie liberalne. Więc i rząd nie myśli o przyszłości, a tylko o kolejnych wyborach. Zasada „po nas choćby potop” w przerażającej praktyce politycznej.

 

 

Paweł Chmielewski

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie