9 października 2014

Bliskowschodni dylemat Obamy

(fot. Forum)

Islamski kalifat od chwili swego pojawienia się na światowej scenie politycznej porównywany jest z Al-Kaidą. Mówi się o nim „odłam”, „nowa twarz”, „inkarnacja Al-Kaidy”, lecz wszystkie te określenia są z gruntu fałszywe. Być może te błędne opisy rzeczywistości mają swe źródła w obsesyjnej próbie udowodnienia, że kalifat jest tylko „wypaczeniem” umiarkowanego w gruncie rzeczy islamu, być może w niewiedzy, czy lekceważącym stosunku do opinii publicznej, lecz nie zmienia to faktu, iż Państwo Islamskie jest próbą zbudowania struktur państwowych w oparciu o zasady opisane w Koranie, czym Al-Kaida nastawiona wyłącznie na działalność terrorystyczną nigdy nie była.

 

Choć w zachodnich środkach przekazu co rusz pojawiają się sensacje o planach dżihadystów ISIS wymierzonych w europejskie cele, jak dotąd żaden z takich newsów nie znalazł potwierdzenia. Wręcz przeciwnie, od dnia ogłoszenia powstania nowej struktury, kalif al-Baghdadi wzywa potencjalnych zamachowców do opuszczania swych miejsc zamieszkania i poddania się jego rozkazom w dziele budowania zjednoczonego państwa muzułmanów. To jest priorytet kalifatu i trzeba przyznać, że islamiści podchodzą do konsolidacji swej władzy na zdobytych terenach nadzwyczaj poważnie. Dla sprawnego zarządzania rodzącym się państwem al-Baghdadi wyznaczył dwóch gubernatorów – odpowiedzialnego za Irak Abu Muslim al-Turkmaniego oraz władającego Syrią Abu Ali al Anabariego. Oczywiście oba nazwiska są pseudonimami, pod którymi kryją się byli oficerowie armii Saddama Husajna (Turkmani vel al-Hiyali był nawet pułkownikiem wywiadu dawnego reżymu). Ludzie ci stoją na czele regionalnych rządów, w których zasiada po 12 ministrów odpowiedzialnych za działania militarne, transport, handel ropą i więziennictwo. Oprócz tych struktur administracyjnych ważną rolę w kalifacie odgrywa Rada Szury, podległe kalifowi ciało doradcze złożone z 10 osób. To z ich pomocą al-Baghdadi wytycza kierunki swej polityki.

Wesprzyj nas już teraz!

Celem Państwa Islamskiego jest konsolidacja władzy na zajętych już terytoriach i dalszy rozrost zgodny z zawartymi w hadisach wytycznymi proroka Mahometa. „Dabiq”, oficjalny magazyn propagandowy kalifatu, nawiązujący swą nazwą do eschatologii islamskiej i zapowiadanej w niej inwazji chrześcijan w syryjskim Dabiq, tak cytuje wspomniane hadisy: Dokonacie inwazji Półwyspu Arabskiego i Allah umożliwi wam jego zdobycie. Następnie najedziecie Persję i Allah umożliwi wam jej zdobycie. Potem najedziecie Rzym i Allah umożliwi wam jego zdobycie. Wtedy będziecie walczyć z Dadżal i Allah umożliwi wam pokonanie go. Kolejność jest zatem zupełnie odwrotna od tej przyjętej przez awanturniczą Al-Kaidę. Najpierw Półwysep Arabski, później podporządkowanie sobie szyitów, po czym nastąpić ma wspólny marsz wszystkich muzułmanów na Europę i jej podbój. Nie jest zatem w interesie al-Baghdadiego przystępować już teraz do wojny z Zachodem, nie tylko nie jest to opłacalne, przede wszystkim nie jest to w jego rozumieniu ortodoksyjne.

W swych wystąpieniach publicznych, począwszy od pierwszego w lipcu, po zdobyciu Mosulu, al-Baghdadi kładzie nacisk na obowiązek hidżra, czyli natychmiastowej emigracji muzułmanów do Państwa Islamskiego oraz baj’ah, czyli złożenia przysięgi wierności kalifowi, jako najwyższemu przywódcy wszystkich muzułmanów. Jako trzeci składnik nowo tworzonego państwa kalif mówi o szariacie, który jest w trybie natychmiastowym wprowadzany na zajmowanych terytoriach. W jego słowach nie ma natomiast żadnych odniesień do dżihadu, nie ma też rytualnych wśród islamistów odwołań do kwestii palestyńskiej, czy problemu państwa żydowskiego. Dżihadystów z ISIS te kwestie kompletnie nie interesują, a przynajmniej na tym etapie działań nie interesują, co świadczy tylko o dużym realizmie i mocnym dążeniu do celu, jakim jest faktyczna restytucja kalifatu.

Nie chcę w tym artykule poruszać kwestii sporów o to czy kalifat ten jest legalny, czy też nie? Czy stanowi emanację samej istoty islamu, czy też jego wynaturzenie? Tym niech się zajmują muzułmańscy uczeni i prezydent Obama. Dla geopolityki ich najczęściej absurdalne wynurzenia i tak nie mają żadnego znaczenia, bo kalifat już jest faktem politycznym. Al-Baghdadiemu udało się opanować spore terytorium zamieszkałe przez 4 miliony ludzi, na których już nałożono pęta szariatu. Pod rozkazami kalifa służy już dziś 30-50 tysięcy całkiem nieźle uzbrojonych i fachowo dowodzonych żołnierzy, a kierownictwa tego państwa nie stanowią zaślepieni wizją dżihadu fanatycy, lecz raczej sprawni menadżerowie. To wszystko nakazuje traktować ten twór z całą powagą, na jaką zasługuje.

Dość niskie usytuowanie bezpośredniego zagrożenia dla Zachodu na liście priorytetów kalifatu sprawiło, że prezydent Obama stanął przed sporych rozmiarów dylematem; angażować się w walkę z IS, ryzykując odwet, czy też pozostawić ją islamskim sąsiadom kalifatu, najbardziej zagrożonym ekspansją fundamentalistów. Obama wybrał to pierwsze rozwiązanie wychodząc z założenia, że brak reakcji mógłby się skończyć zbyt dużym wzmocnieniem rywali Zachodu a osłabieniem głównego sojusznika – Arabii Saudyjskiej. Należy jednak zauważyć, że sama decyzja podjęcia akcji militarnej i prowadzenie jej w taki sposób jak czyni to Zachód, bynajmniej nie oddala tego zagrożenia, jedynie je ogranicza.

Wbrew temu co piszą media, koalicja wymierzona w kalifat nie jest jakimś wielkim sukcesem dyplomacji amerykańskiej. Zamiast zapowiadanych przez Kerry`ego 40 uczestników, w walkę zaangażowało się oprócz USA tylko 8 państw, w tym 5 skupionych w obozie Saudyjskim, co jest w pełni zrozumiałe w świetle cytowanych wcześniej hadis. Trudno też sobie przypomnieć, by jakakolwiek z wcześniejszych interwencji militarnych na Bliskim Wschodzie wzbudzała tak jawny sprzeciw wojskowych. W krytyce tej podkreśla się, że wykluczenie z góry operacji lądowej skazuje ataki powietrzne na fiasko, które może chwilowo zahamować postępy islamistów, ale na pewno nie zniszczy ich państwa. Nawet zawsze przychylny Obamie, New York Times pisze ze zdziwieniem, że nie bardzo wiadomo, o co chodzi Ameryce w tej wojnie. Deklaratywnie mamy wojnę z Państwem Islamskim, faktycznie bombardowane są pozycje i infrastruktura należące do Chorasanu, ugrupowania powiązanego z Al-Kaidą i jak dotąd rywalizującego z al-Baghdadim, a które dzięki nalotom zbliżyło się do kalifatu. Z kolei wykorzystanie po raz pierwszy w walce samolotów F-22 Raptor, każe przypuszczać, że USA wykorzystały pretekst do przetestowania nie tylko swojego sprzętu, ale także skonfrontowania go z rosyjskimi systemami p-lot, w które wyposażona jest armia syryjska.  Można zatem stwierdzić, że choć w mediach czytamy o wojnie Zachodu z kalifatem, w gruncie rzeczy lotnictwo USA pełni na niej jedynie rolę harcownika, prawdziwymi graczami pozostają Arabia Saudyjska, Iran i Turcja.

Najwięcej pytań rodzi postawa Turcji, podejrzewanej o ciche wspieranie IS. Jeżeli kalifat mógł osiągać dzienne przychody ze sprzedaży ropy w wysokości 2-3 mln. dolarów, to tylko dlatego, że Turcja pozostawiła otwartą jedyną drogę dla jej transportu prowadzącą przez jej terytorium. Jeżeli IS wzmocniło w ostatnim czasie ok. 2 tysięcy bojowników z zachodniej Europy to tylko dzięki ignorowaniu przez Ankarę  postulatów uszczelnienia granicy. Ankarze bardzo odpowiada schemat budowy państwa przyjęty przez kalifa Ibrahima, a osłabiający jej głównych konkurentów do kontroli nad Bliskim Wschodem. Niewykluczone, że Erdogan traktuje Państwo Islamskie, jako swoisty „proto-kalifat” torujący drogę temu właściwemu, który powstanie nad Bosforem. Ankara ma zatem najwygodniejszą pozycję, nie musi nic robić, wystarczy czekać i kontrolować rozwój wypadków.

Także pozycja Iranu jest dość komfortowa, na co zwraca uwagę na szczycie ONZ, premier Izraela, B.Netanjahu, głosząc, że to nie IS a Teheran jest największym problemem regionu. Iran w przeciwieństwie do Arabii Saudyjskiej dysponuje siłą zdolną do zdławienia kalifatu i już w walce z nim uczestniczy, wysyłając sprzęt i specjalistów z Gwardii Rewolucyjnej do pomocy Kurdom. To w rękach Iranu a nie Amerykanów leży przyszłość kalifa a reżym ajatollahów może tylko wybierać moment, w którym uprzedzi atak na swój kraj, pozwalając wcześniej zadać cios swemu największemu rywalowi i zarazem głównemu sojusznikowi USA, monarchii Saudów.

Pojawienie się Państwa Islamskiego na geopolitycznej mapie świata, nie jest być może rewolucją, nie jest też czymś trwałym, niesie jednak wraz z sobą niesamowity potencjał dalszych zmian i przewartościowań. Ich pierwszym skutkiem powinno być jak najszybsze odejście od zaczadzenia Zachodu ideą „demokratyzacji świata islamu”, która de facto doprowadziła do obecnej sytuacji. Amerykanie jeśli chcą pozostać w grze muszą się pogodzić z autorytarnymi reżymami w Syrii i Iranie i zacząć umiejętnie balansować pomiędzy wspieraniem sunnitów i szyitów, czyli powrócić do polityki uprawianej z dobrym skutkiem 700 lat temu przez templariuszy.

Piotr Górka

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie