9 czerwca 2020

Pięć wniosków z psychopandemii

(Fotograf: Andrzej Hulimka/Archiwum: Forum)

Rząd w zasadzie odwołał epidemię. Liderzy walki z chorobą COVID-19 stanęli niedawno w jednym z pustych szpitali jednoimiennych i podziękowali sobie za wspólny wysiłek. Czy była to wyborcza hucpa, czy też rząd uznał, że zagrożenie epidemią nie jest tak wielkie, jak miało się wcześniej wydawać? Warto podsumować, co tak naprawdę wiemy, albo czego nie wiemy po kilku tygodniach walki z koronawirusem.

 

1. Kłopoty ministra Łukasza Szumowskiego

Wesprzyj nas już teraz!

 

Od zera do bohatera – tak można w wielkim skrócie określić polityczny rollercoster, którym przez ostatnie tygodnie podróżuje minister zdrowia, Łukasz Szumowski. Jeszcze niedawno wielbiony przez większość Polaków, z rumieńcem na twarzy wysłuchiwał komplementów od dziennikarzy na temat swojego poświęcenia i pracowitości, czego dowodem miały być podkrążone oczy i drzemki ucinane niby ukradkiem na sejmowej sali. Niedługo potem okazało się, że ministerstwo zdrowia dokonało kilku niejasnych i nietrafionych zakupów środków ochrony do walki z koronawirusem. Do drzwi resortu, jak ujawniały media, pukali dziwni ludzie ze świeżą dostawą maseczek pod pachą: instruktor narciarstwa czy handlarz bronią. W dodatku natrafiono na konflikt interesów, związany z dotacjami, przyznawanymi przez obecny rząd firmom należącym do brata ministra, których zresztą szef resortu zdrowia do niedawna był współwłaścicielem.

 

Sprawy te nie wyglądają najlepiej, a jednak to wcale nie konflikty interesów czy nawet nietrafione zakupy są największymi grzechami Łukasza Szumowskiego. Tym wszystkim powinny zająć się służby i w efekcie być może prokuratura. Natomiast coraz więcej wskazuje na to, że obecny minister stanie się antybohaterem walki z epidemią w Polsce. Wyraźnie widać bowiem, że Szumowski wcale nie działał metodycznie. W jego poczynaniach więcej było chaosu niż porządku. Doskonale pokazuje to chociażby sposób nakładania obostrzeń: wiele działo się bez ładu i składu oraz bez żadnych podstaw prawnych.

 

Do dzisiaj nie jest też jasne, kto doradzał ministrowi Szumowskiemu w sprawie kolejnych posunięć na polu słynnej już walki z koronawirusem. Resort zdrowia najpierw skrzętnie ukrywał te dane, później głównodowodzący z rozbrajającą szczerością oświadczył, że niczego nie ujawni, bo są to prywatne osoby, do których on wydzwania i dopytuje. Wreszcie ktoś zorientował się, że warto „na odczep się” przygotować jakąś listę i zamieszczono na niej niemal wszystkich ważniejszych pracowników i doradców Głównego Inspektoratu Sanitarnego. Pojawił się tam też sam szef GIS, prof. Jarosław Pinkas, który jeszcze kilka tygodni temu wyśmiewał zagrożenie, jakie może stwarzać wirus, zalecał opozycji, by zamiast domagać się konkretnych działań „włożyła sobie lód do majtek” a wszyscy, którzy chcą ubierać maseczki powinni jego zdaniem zasłaniać sobie twarz… miseczką od biustonosza.

 

Dodajmy jeszcze w tym kontekście, że minister Szumowski zapomniał przedzwonić z prośbą o konsultacje chociażby do szefa Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych, prof. Roberta Flisiaka. Ten zwrócił niedawno uwagę, iż nie widział sensu zamykania sklepów meblarskich czy odzieżowych, przy założeniu, że wprowadzono by w nich odpowiedni rygor sanitarny.

 

Na koniec wspomnijmy jeszcze, że minister Szumowski jak nikt inny w ostatnich tygodniach słynął z zaskakujących wypowiedzi, które – niestety – często obnażały towarzyszący jego działaniom chaos. Moja ulubiona dotyczy otwierania zakładów fryzjerskich. Oto dziennikarka Polskiego Radia dopytywała szefa resortu zdrowia kiedy rząd wreszcie otworzy tak pożądaną wtedy przez Polaków branżę. Ten, w swoim stylu, odparł, że to jeszcze nie czas, bo tam może dojść do ogromnej liczby zakażeń. Na co rezolutna rozmówczyni zwróciła uwagę, że w Austrii zakłady fryzjerskie otwarto wcześniej, a klienci obsługiwani byli za specjalną zasłonką z pleksi. „No tak, to jest jakiś pomysł” – zasromał się minister.

 

Byłoby to pewnie zabawne, gdyby nie konsekwencje gospodarcze, jakich doświadczamy i doświadczymy na skutek antyepidemicznej szarży ministra Szumowskiego.

 

2. Prawo? Nie ma znaczenia

 

„Jestem przekonany, że wszystko odbywa się zgodnie z prawem” – odpowiedział szef kancelarii premiera, minister Michał Dworczyk na pytanie, na jakiej podstawie zlecono druk kart wyborczych, które w pakietach pocztowych miały trafić do Polaków przed 10 maja. „Jestem przekonany” – to sformułowanie można włożyć w usta każdego właściwie przedstawiciela rządu, stawianego wobec pytania o podstawy prawne wielu działań rządu. Sformułowanie „na jakiej podstawie” stało się zresztą bodaj najczęściej powtarzaną frazą w kolejnych pytaniach do władzy.

 

W okresie walki z pandemią daliśmy się zamknąć w domach na cztery spusty, pozwoliliśmy ograniczyć swoje prawa do zgromadzeń i poruszania się, w cudownie naiwny sposób wierząc na słowo, że jak się to wszystko skończy, to wszystko wróci do normy. A niby dlaczego ma wrócić? To tak, jakby dać kluczyki do nowego Ferrari nieznajomemu i pozwolić mu odjechać, w nadziei, że przecież za godzinę wróci, jak tylko nacieszy się przejażdżką.

 

Powiedzmy zatem wprost: rząd wprowadzając liczne obostrzenia ograniczył nasze podstawowe wolności prawem kaduka. Minister zdrowia nie miał prawa zakazywać nam poruszania się, ani gromadzenia się. Premier zaś nie miał prawa rozpoczynać przygotowań do wyborów (słynny druk kart wyborczych na życzenie wicepremiera Jacka Sasina doprowadził do zmarnowania 70 milionów złotych, tylko dlatego że ktoś miał kaprys, by robić wszystko, żeby elekcja odbyła się 10 maja). W tym sensie epidemia stała się prawdziwym pokazem siły ze strony władzy. Informacje o kilku tysiącach zakażonych sprawiły, że godziliśmy się na wszystko, nie pytając o szczegóły.

 

Finał tego przyzwolenia szybko odczuliśmy na własnej skórze: policja ścigająca rowerzystów w parkach czy na skwerze w pobliżu siedziby Polskiego Radia, straż miejska odmawiająca interwencji, bo przecież obecnie głównym celem jest walka ze zwyrodnialcami, którzy narażają na śmierć miliony ludzi, nosząc maseczkę pod nosem. W efekcie tego wszystkiego najpierw sypały się kilkusetzłotowe mandaty, a później grzywny od sanepidu, opiewające już na kilkanaście tysięcy złotych. Jakim prawem? Hm… to teraz o to pytacie?

 

3. Wypłaszczyć i zostawić

 

Tak, proszę Państwa, nie ulega wątpliwości, że wszystkie nasze wyrzeczenia, które podjęliśmy i podejmujemy (a także odczuwamy już w kieszeniach) w czasie pandemii, zmierzały do jednego: wypłaszczenia krzywej zachorowań. Problem tylko w tym, że tak długo wypłaszczaliśmy tę krzywą epidemiczną, że się wypłaszczyła na dobre i już nie chce spaść. Nikt nam nie powiedział wcześniej, że oprócz wypłaszczenia, warto też zadbać o to, żeby krzywa zaczęła spadać. Nie będę się wymądrzał, wszak nie jestem lekarzem, ale trudno odmówić racji epidemiologom, gdy mówią, że skuteczna walka z epidemią uwidacznia się w postaci krzywej dzwonowej. Epidemia pojawia się, liczba zachorowań wzrasta, a następnie po prostu spada. Tak było w wielu krajach, które epidemię wygaszają, jak Niemcy, Austria, Wielka Brytania, Słowacja, Czechy czy Słowenia. Krzywa dzwonowa uwidacznia się także na południu Europy, gdzie zanotowano przecież bardzo stosunkowo wysoką zakażonych.

 

A u nas? Jak pod koniec marca liczba zakażeń przekroczyła 200, tak od tego momentu stale waha się między właśnie 200 a 500. Tak było, gdy obostrzenia dopiero zostały wprowadzone i tak samo stało się po ich zniesieniu. A zatem, warto postawić pytanie, czy naprawdę tak dotkliwe dla gospodarki restrykcje były konieczne?

 

4. Światem rządzi strach

 

Niewątpliwie dla wielu urodzonych w latach 70. i później epidemia korona wirusa stanowi pierwszy moment silnego doświadczenia rozjechania przez walec historii. Na naszych oczach wydarzyło się coś, co nie miało precedensu: pół świata zamknięto w domach z powodu relatywnie wcale niewysokiej liczby zakażonych ludzi w skali świata. Niewykluczone zatem, że mamy do czynienia nie pandemią lecz psychyopandemią.

 

Nie ulega wątpliwości, że powojenne społeczeństwa dobrobytu napędza strach przed tym, czego nie znamy i nie potrafimy nazwać. Znakomicie opisuje to brytyjski filozof węgierskiego pochodzenia, Frank Furedi. Współczesny człowiek stracił naturalną umiejętność przyznawania obiektom kategorii moralnych, co oznacza, że został wykorzeniony. Drenowany z wartości moralnych przy udziale współczesnej, progresywnej edukacji, hołduje tylko jednej naczelnej wartości: „świętemu bezpieczeństwu”. Tak, świętemu, bo Furedi uznaje, że sakralizujemy poczucie bezpieczeństwa. Dlatego pragniemy dóbr materialnych i dlatego też tracimy grunt pod nogami, gdy dzieje się coś, czego nie planowaliśmy. Strach – to on sprawił, że zachowujemy się kompletnie nieracjonalnie. I, dodajmy, ów strach towarzyszy nie tylko zjadaczowi chleba z klasy średniej, ale także przywódcom państw. Szanuję co prawda odwagę premier Norwegii, która przyznała, że decyzje o lockdownie podejmowała w panice, a jednak trzeba przyznać, że głośno powiedziała dokładnie to, co diagnozuje Furedi: boimy się nieustannie. I bać będziemy się w przyszłości. Obecnie oczywiście nawrotu epidemii, ale niebawem także innych, nieracjonalnych z punktu widzenia współczesnego człowieka wydarzeń. Psychopandemia ogarnęła nas zatem bardzo szybko a kolejne psychozy przed nami.

 

Diagnozę „społeczeństwa strachu” w kategoriach religijnych już wiele lat temu diagnozował też genialny apologeta chrześcijański, arcybiskup Fulton Sheen. W swoim stylu opisywał, że współczesny człowiek przypomina wspinacza: widzi na szczycie góry Boga i pragnie do Niego dążyć, ale równocześnie nie może przestać oglądać się w dół. A to wzmaga w nim lęk i powstrzymuje przed wspinaczką.

 

5. Opłakany stan elit politycznych

 

Kryzys epidemiczny pokazał nam jednak coś jeszcze: polskie elity polityczne potwierdziły, że faktycznie nie są zdolne do niczego innego poza panicznymi a co za tym idzie często destrukcyjnymi reakcjami. Wojna o wybory toczona najpierw wewnątrz obozu władzy, a później między władzą a opozycją, zajmowanie się cenzurowaniem piosenek w Polskim Radiu czy rzucanie absurdalnych propozycji pomocy poszczególnym branżom albo gospodarstwom domowym w postaci bonów turystycznych i dopłat do prądu – to tylko niektóre absolutnie nielogiczne i dość prymitywne posunięcia polskich polityków.

 

Miałkość politycznych elit w naszym kraju najlepiej pokazywało rozmrażanie gospodarki. Zajmowała się nim Jadwiga Emilewicz, minister rozwoju. I gdyby nie wojna podjazdowa opozycji z ministrem Szumowskim, właśnie szefowa tego newralgicznego resortu mogłaby stać się kolejnym antybohaterem rządowej walki z koronawirusem. W ministerstwie rozwoju pojawiały się doprawdy niezwykłe pomysły. Jednym z ciekawszych był ten, by kelnerzy w odmrożonych restauracjach uzyskiwali od klientów od klientów ich dane osobowe. Pomysł ostatecznie upadł, ale brzmi, przyznajcie, jak coś nie z tego świata.

 

Emilewicz jest też niezłomna w drenowaniu kieszeni polskich przedsiębiorców. Zamiast zdejmować z nich obciążenia fiskalne, twardo dąży do nakładania kolejnych podatków (utrzymuje zapowiedź wprowadzenia tzw. podatku cukrowego). Rzecz jasna, rząd podtrzymuje, że on żadnych podatków nie nakłada, lecz wprowadza daniny lub opłaty. Brzmi mniej strasznie, ale znaczy to samo. Na marginesie: toporne metody komunikacji to kolejna słabość polskich elit politycznych.

 

Powiedzmy sobie szczerze, iż w niezwykle trudnych dla gospodarki czasach przychodzi nam żyć w kraju rządzonym przez administratorów, a nie przywódców. Sprawny polityk traktuje bowiem kryzys nie jako życiowy dramat, lecz szansę na gruntowną przebudowę państwa. Recesja, w którą już weszliśmy, pokaże nam prawdziwą antykruchość poszczególnych państw. Termin ten ukuł swego czasu Nassim Taleb. Antykruchość to nic innego, jak cecha pozwalająca na wykorzystanie kryzysu na swoją korzyść i wyjście z niego silniejszym. Obecnie w przypadku polityki wewnętrznej naszego kraju antykruchość mogłaby oznaczać radykalne osłabienie administracji na rzecz uwolnienia przedsiębiorczości. Tak stało się w okresie największego kryzysu gospodarczego ostatnich dekad, gdy wprowadzono słynną „ustawę Wilczka” ograniczającą koncesje w komunistycznej gospodarce do zaledwie 11. Dokument powstał na trzech stronach i – paradoksalnie – stanowi jeden z najważniejszych gospodarczych projektów w historii. To nie Balcerowicz zbudował niekomunistyczną gospodarkę, ale zapomniany już dzisiaj Mieczysław Wilczek. Za sprawą jego ustawy, która stanowiła wyraz kompletnej niemocy komunistycznych aparatczyków, niepotrafiących swoimi metodami poradzić sobie ze zrujnowaną polską gospodarką, powstały miliony nowych miejsc pracy, a Polacy dostali do ręki narzędzie, które uwolniło ich przedsiębiorczość. Dzisiaj o podobny dokument apelują chociażby przedsiębiorcy skupieni wokół Centrum im. Adama Smitha.

 

Pozostanę jednak pesymistą. Całkowicie obnażona w ostatnich tygodniach słabość polskich polityków niestety nie wróży najlepiej na kolejne lata. Polak oczywiście potrafi i zapewne dzielnie będzie zmagał się ze skutkami załamania gospodarczego. Ale czy kiedyś doczekamy się, że jakiś polityk wreszcie zechce nam w tych zmaganiach pomóc? Albo chociaż nie będzie przeszkadzał?

 

 

Tomasz Figura

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie