5 marca 2019

Piątka Kaczyńskiego. Wiatr w żagle czy odgrzewany kotlet?

(Fot. Andrzej Hulimka/ Forum )

Od kilku miesięcy można dostrzec narastające zagubienie Prawa i Sprawiedliwości. Rząd Mateusza Morawieckiego miał jawić się jako niekonfliktowa ekipa technokratów, ale od zmiany na stanowisku premiera liczba wewnętrznych i zewnętrznych sporów nie zmalała. Zmalała za to wyrazistość przekazu. Coraz trudniej dostrzec kierunek, w jakim PiS chce prowadzić Polskę. Co więcej, niedawny szczyt bliskowschodni okazał się szczytem nieporadności. Czy więc w trakcie wyborczego maratonu jedyną nadzieją na sukces będą dla ekipy „dobrej zmiany” kolejne obietnice socjalne?

 

2015. O włos od klęski

Wesprzyj nas już teraz!

Ciężko precyzyjnie stwierdzić, jak wielki wpływ na zwycięstwo wyborcze PiS-u w roku 2015 miała zapowiedź wprowadzenia programu „Rodzina 500 plus”. Bez wątpienia tamta jesień obfitowała w polityce w silne emocje, wśród których najwyraźniejszą była obawa przed zalewem Polski przez imigrantów z krajów islamskich. „Dobra zmiana” zyskała wielu sympatyków deklarując chęć obrony Rzeczypospolitej przed unijnymi „kwotami”.

 

Czy to więc imigranci – a nie „500 plus” – dali partii Jarosława Kaczyńskiego zwycięstwo? Niewątpliwie bez zaistnienia w debacie publicznej tego tematu wynik wyborczy byłby inny, a socjalne obietnice mogłyby nie wystarczyć do zwycięstwa.

 

Niewiele zresztą zabrakło, aby PiS potrzebował w parlamencie koalicjanta, a nawet, by wygrywając wybory mógł nie rządzić. Gdyby partia KORWiN uzyskała zaledwie 50 tys. głosów więcej, to znalazłaby się w Sejmie. Wtedy Zjednoczona Prawica nie mogłaby się cieszyć z posiadania nieznacznej, ale jednak, samodzielnej większości. Co więcej, gdyby Zjednoczona Lewica uzyskała 0,5 punktów procentowych głosów więcej, to także znalazłaby się w Sejmie rujnując marzenia Prawa i Sprawiedliwości o rządzeniu. Do takiego scenariusza wystarczyło niewiele – gdyby socjaliści nie mieli chrapki na subwencje i startowali jako Komitet Wyborczy Wyborców lub gdyby poszli do wyborów pod szyldem jednej z partii, to wystarczyłoby im przekroczyć 5 proc. próg wyborczy. Startując jako koalicja sami zgodzili się na podniesienie progu do poziomu 8 proc. i na tym progu polegli.

 

To krótkie wspomnienie roku 2015 w polityce pokazuje, jak nieznaczna była wtedy – wbrew pozorom – przewaga Prawa i Sprawiedliwości nad konkurentami. Z drugiej jednak strony partii Jarosława Kaczyńskiego należy bezsprzecznie oddać, że w bezpośredniej rywalizacji, gdy Polacy mieli do wyboru jednego z dwóch kandydatów wrogich obozów politycznych, gdy należało podjąć decyzję „albo-albo”, wtedy zwyciężył polityk PiS – Andrzej Duda. Nigdy jednak nie dowiemy się, czy odniósłby sukces, gdyby przyszło mu się mierzyć z kimś innym niż kompromitujący się niemal każdą wypowiedzią Bronisław Komorowski.

 

Więcej szczęścia niż rozumu?

Aktualne sondaże pokazują, że rządy „dobrej zmiany” cieszą się poparciem sporej grupy Polaków. Czy jednak jest to przewaga pozwalająca politykom PiS spać spokojnie? Badania opinii publicznej z ostatnich miesięcy sugerują, że pojawienie się nowych inicjatyw politycznych może zagrozić władzy partii Jarosława Kaczyńskiego. Na sukces roku 2015 złożyło się bowiem kilka czynników niezależnych od działań i decyzji liderów Prawa i Sprawiedliwości. Nie ma jednak pewności, że podobne szczęście przytrafi się formacji i w roku 2019, a przeciwnicy polityczni bez wątpienia zrobią wszystko, by tym razem było inaczej.

 

Opozycja lewicowo-liberalna nie ma co prawda szczęścia do liderów i postulatów, jednak konsekwentna retoryka obarczająca PiS winą za całe zło współczesnego świata w połączeniu z jednoczeniem się wokół Grzegorza Schetyny partii i środowisk może zaowocować poprawieniem wyborczego rezultatu. Oczywiście nie ma mowy o prostym, matematycznym dodawaniu społecznego poparcia, jakim cieszyły się podmioty tworzące Koalicję Europejską zanim weszły w skład tworu, jednak sygnał płynący w stronę wyborców ze środowiska lewicowo-liberalnego jest coraz jaśniejszy: zarzucamy spory i odsuwamy na bok różnice – wszystko po to, by pokonać Kaczyńskiego. Ponadto wybory do Parlamentu Europejskiego są dla postępowych fanatyków Unii Europejskiej łatwiejsze niż dla PiSu, który jest „za a nawet przeciw” wspólnocie.

 

PiS może jednak bardziej ucierpieć w wyniku ciosów wyprowadzanych z prawej strony. O ile bowiem – za sprawą politycznej i medialnej polaryzacji – liczba wyborców wahających się między „totalną opozycją” a partią Jarosława Kaczyńskiego nie jest wielka, a obozy wzajemnie oskarżające się o najgorsze motywacje cementują swój elektorat wokół konfliktu, o tyle uderzanie w dwie największe partie z pozycji prawicowych (vide: Konfederacja narodowców, Brauna i Korwina atakująca PiS) lub lewicowych (vide: Razem lub Wiosna Biedronia atakujące PO) ułatwia zadanie mniejszym graczom.

 

Oczywiście szansa, by środowiska umiejscowione na scenie politycznej na prawo od PiS zagarnęły większość elektoratu partii rządzącej jest nieznaczna, jednak posługując się podobną narracją i odwołując się do zbliżonych, a często tych samych wartości, „mali” prawicowcy mogą z łatwością punktować błędy, niedociągnięcia, a nawet zdrady „dobrej zmiany”. Gdy zaś przypomnimy sobie sytuację z jesieni roku 2015 okaże się, że konsolidacja małych, ale ideowych środowisk, stanowi dla PiS-u śmiertelne niebezpieczeństwo. Wtedy bowiem kilkanaście tysięcy głosów mogło całkowicie zmienić obraz krajowego parlamentu. Co więcej, wybory uznawane za najważniejsze – do Sejmu i Senatu – zostaną poprzedzone przez eurowybory. Te zaś są (pod względem mobilizacji elektoratu) łatwiejsze dla eurosceptyków, niż dla niejasnego w przekazie PiS-u, a ewentualna przegrana lub wynik zaledwie przeciętny może doprowadzić do psychologicznego pęknięcia, co utwierdzi ludzi w przekonaniu o możliwości pokonania formacji Jarosława Kaczyńskiego (taki pogląd zrodził się po wyborach samorządowych, które były dla „dobrej zmiany” remisem ze wskazaniem).

 

PiS wystawiony na strzał

Prawicowa opozycja ma wiele powodów, by punktować rządzących i rozliczać ich z realizacji obietnic. Największą hańbą Prawa i Sprawiedliwości jest – i zapewne już na zawsze pozostanie – brak poprawy ochrony życia. Co więcej, rządzący nie tylko nie zakazali aborcji, ale też sabotowali i sabotują inicjatywy obrońców życia – i to pomimo faktu, że ledwie kilka tygodni przed wyborami z jesieni roku 2015 Prawo i Sprawiedliwość poparło obywatelską inicjatywę w pełni zakazującą aborcji, co mogło elektoratowi wskazywać, jak dużą wagę „dobra zmiana” przywiązuje do ochrony życia.

 

To jednak nie wszystko, bowiem – wbrew jasnym deklaracjom liderów – formacja nie wypowiedziała groźnego dokumentu o charakterze ideologicznym: genderowej konwencji „antyprzemocowej”.

 

Partia zawiodła również w polityce międzynarodowej, a atrakcyjna w epoce rządów PO-PSL zapowiedź wstawania z kolan okazała się jedynie korektą kursu, zmianą „pana” z Niemca na Amerykanina. Gdy po odwołaniu nowelizacji ustawy o IPN wydawało się, że podległość wobec USA i uległość względem Izraela nie może być większa, nasz kraj zorganizował konferencję poświęconą problemom Bliskiego Wschodu, podczas której Polska nic nie zyskała, a była przez „sojuszników” obrażana. Nie lepiej jest zresztą w relacjach z Unią Europejską, a początkowo twarda postawa względem Brukseli została w ostatnich miesiącach zarzucona.

 

Wszystkie miliardy na pokład?

Wobec wielu kompromitacji i braku realizacji postulatów istotnych dla katolickich wyborców ekipa „dobrej zmiany” nie ma wielkiego wyboru. Aby zabłysnąć w tegorocznych kampaniach musi podkreślać sukcesy, przypominać zrealizowane obietnice, ale też pójść dalej, gdyż samo mówienie o „500 plus” może już nie wystarczyć. Dlatego też partia postanowiła jeszcze mocniej uderzyć w socjalne tony i przelicytować samą siebie. Ogłoszony w ramach „piątki Kaczyńskiego” lifting programu finansowego wspierania rodzin ma jednak więcej wspólnego z kiełbasą wyborczą niż z polityką prorodzinną.

 

O ile bowiem pierwsze rozdanie programu „Rodzina 500 plus” było odczytywane jako działanie wspierające polską demografię, a więc coś potrzebnego, dobrego, a nawet sprawiedliwego, o tyle wprowadzaną w sezonie wyborczym „korektę” należy rozumieć odmiennie. Blisko trzy lata funkcjonowania programu w dotychczasowej formie pokazały, że swoją najbardziej pożądaną funkcję – wzrost liczby urodzeń – spełnia on w stopniu niezadowalającym. Polska demografia nadal znajduje się w fatalnym stanie, a wsparcie finansowe nie zachęciło wielu ludzi do zwiększenia liczby potomstwa. Inne pozytywy programu – przynajmniej częściowa możliwość poświęcenia się przez kobiety pociechom zamiast pracy zarobkowej, ograniczenie ubóstwa i umożliwienie dzieciom wyjazdu na wakacje (czasami nawet po raz pierwszy) – są chwalebne i warte odnotowania, jednak w obliczu realnej groźby biologicznej śmierci narodu polskiego rząd powinien skupiać się na działaniach prourodzeniowych, zamiast poszerzać dostępność do świadczeń socjalnych, które nie wpływają na głębokie zmiany demograficzne. A właśnie takich zmian potrzebuje Polska!

 

Dlatego też – w obliczu braku wyraźnego wzrostu liczby urodzeń po wprowadzeniu programu „Rodzina 500 plus” – zapowiedź wypłacania świadczenia na każde dziecko uznać należy za typową kiełbasę wyborczą, szczególnie, że jeszcze nie tak dawno Elżbieta Rafalska (a więc minister „od 500 plus”) wykluczała wprowadzenie świadczenia dla rodzin posiadających jedno dziecko, co tłumaczyła brakami budżetowymi. Widocznie jednak na Nowogrodzkiej zrozumiano, że konsolidacja zarówno po stronie lewicowo-liberalnej, jak i narodowo-katolickiej oraz akceptacja dla „500 plus” przez niemal wszystkich uczestników życia politycznego grozi PiSowi poważnym uszczerbkiem politycznych wpływów. Grunt pali się pod nogami, „coś” trzeba zrobić, ale świeżych pomysłów ewidentnie brakuje. Stąd „piątka Kaczyńskiego” – kurs na socjal i cała naprzód (a gdyby jeszcze prawdą okazały się doniesienia „Super Expressu” o skumulowaniu świadczenia z trzech miesięcy i wypłaceniu 1500 zł tuż przed wyborami parlamentarnymi, to „przekupywanie” wyborców byłoby jeszcze bardziej ordynarne). „500 plus” na każde dziecko nie zamyka jednak licytacji.

 

Znamiona „przekupywania” wyborców w roku dwóch elekcji mają bowiem także inne elementy ogłoszonego niedawno programu: podatkowe zwolnienia dla osób poniżej 26. roku życia (które nie dotyczą jednak prowadzących działalność gospodarczą) oraz trzynasta wypłata emerytury. Ten ostatni postulat to zresztą systemowa i psychologiczna rewolucja. Dotąd bowiem emerytura była wypłacaniem obywatelowi pieniędzy, które zebrał w trakcie swojej pracy. Teraz – zarówno za sprawą „trzynastki” jak i świadczenia dla kobiet, które nie pracowały, ale urodziły i wychowały co najmniej czwórkę dzieci – emerytura staje się w pewien sposób kolejnym zasiłkiem. Zasiłek ma jednak to do siebie, że można go uzyskać, a potem… stracić.

 

Krótkowzroczność takich praktyk niestety nie obchodzi ani przedstawicieli różnych odcieni polskiej kasty politycznej, ani wyborców (a może należałoby powiedzieć: podatników). Dla polityków koszty nie grają roli. Idzie przecież o władzę. Poza tym wydają nie swoje pieniądze – zadłużają cały naród, a nie siebie osobiście. Nieważna jest też dla nich konsekwencja. Politycy lewicowo-liberalnej opozycji potrafią z jednej strony krzyczeć o rujnującym gospodarkę programie „500 plus”, by po chwili samemu żądać wprowadzenia świadczenia na pierwsze dziecko. Z kolei politycy PiS mogą mówić, że nie ma pieniędzy, by płacić każdemu, by po chwili zapowiedzieć wprowadzenie powszechnego świadczenia. Z kolei mało który polski podatnik oburza się, że politycy tak naprawdę kupują jego głos jego pieniędzmi. A demografia leży i kwiczy. Kwiczy jednak zbyt cicho, by przekrzyczeć socjalną licytację.

 

 

Michał Wałach

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie