16 października 2020

Permanentny lockdown. Czy to prawdziwy cel rządu?

(Adam Chelstowski/ Forum)

Lockdown, którego doświadczyliśmy kilka miesięcy temu był bez sensu. Rząd nie kiwnął nawet palcem, by przygotować nas na tzw. drugą falę epidemii. Nieudolność rządu plus tragiczne skutki szerzonej do wielu miesięcy paniki, powinny przekonać nas do jednego: nie ma żadnego genialnego sposobu na walkę z chorobą COVID-19.

 

Drugiego lockdownu nie będzie – powtarzali jeszcze niedawno przedstawiciele rządu, choć młody podsekretarz stanu w ministerstwie finansów chyba przez pomyłkę ujawnił kilka tygodni temu, że ponownego zamknięcie gospodarki jest brane pod uwagę. Wówczas jednak nikt rozsądny w to nie wierzył, wszak – słusznie ocenialiśmy – koszty lockdownu nie są już możliwe do udźwignięcia. Zawsze, naturalnie, można dodrukować pieniądze, ale trzeba pamiętać, że grozi to tym, co w latach 90. stało się istnym koszmarem Polaków: wysoką inflacją. Mówią prościej: zarabiać będziemy niby tyle samo, ale tak naprawdę mniej, bo nasze portfele szybko będą pustoszeć podczas kolejnych zakupów. Co najlepsze, osłabienie wartości złotego przy wysokim zadłużeniu może być dla rządu korzystne, stąd władza nie tylko nie podejmuje żadnych działań antyinflacyjnych, ale też takowych nie zobaczymy w dającej się przewidzieć przyszłości.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Podczas czwartkowej konferencji prasowej premier Mateusz Morawicki z wielkim trudem czarował jednak rzeczywistość. Pokazywał wykresy, usiłował niezdarnie jednoczyć społeczeństwo do walki z pandemią, a wreszcie, niczym grzeczny uczeń, przypomniał założenia jesiennej strategii walki z koronawirusem. Na czym ona polega? Chodzi o to, by ograniczyć transmisję wirusa, chronić życie i zdrowie ludzie, a także gospodarkę. Przyznacie państwo, że pomysłodawcą tego wszystkiego musiał być jakiś geniusz. Któż inny bowiem wymyśliłby jeszcze w czerwcu lub lipcu, że strategia walki z pandemią powinna zakładać ochronę ludzkiego życia i gospodarki? No nikt!

 

Żarty jednak na bok. Wiadomo już bowiem, że rząd przespał pół roku. Wiemy także, że dwa lub trzy miesiące, które wielu z nas spędzało w izolacji wiosną tego roku, możemy potraktować jedynie jako niezbyt miłe wspomnienie. I nic więcej. Ówczesny minister zdrowia Łukasz Szumowski – kto miał wątpliwości, ten powinien już wiedzieć na pewno, iż był to jeden z najgorszych ministrów w III RP – zbyt wiele czasu poświęcał na stosowanie wobec nas psychologii strachu, a zbyt mało systematycznie pracował, by odpowiednio przygotować służbę zdrowia na wzrost zachorowań. Łatwiej jednak było biegać po mediach i gardłować o czekającym nas „Bergamo”, egoistach bez maseczki czy straszyć umierającymi ludźmi niż odciąć się od medialnej wrzawy, powściągnąć nieco temperament i usiąść przy biurku. Dobre interesy lubią ciszę, nic dziwnego zatem, że rozwrzeszczany Szumowski nie wymyślił przez pół roku niczego mądrego w ramach tzw. jesiennej strategii. A warunki mu sprzyjały, bo Polacy przez długie tygodnie pozostawali karni wobec obostrzeń. Szumowskiego niosła jednak sława, sympatia dziennikarzy – jeszcze nieco ponad miesiąc temu na specjalną prośbę Roberta Mazurka grał jakieś piosenki na antenie RMF FM (sic!) – a dzisiaj po prostu zniknął, schował się po prostu, wszak teki już nie ma, a zatem żadnej odpowiedzialności za jesienną porażkę w walce z pandemią nie ponosi.

 

Niedzielski jak maszyna

Z tego punktu widzenia nawet trochę mi szkoda ministra Adama Niedzielskiego. Zwykle nowy szef resortu potrzebuje co najmniej  kilku miesięcy, by w ogóle zorientować się w realiach podlegającego mu ministerstwa. Niedzielski został natomiast rzucony na głęboką wodę. Czy tego chciał, czy też został na ten stołek „wciśnięty” – trudno powiedzieć. Na samym początku z pewnością sprawniej się komunikował niż poprzednik, podjął też kilka racjonalnych decyzji, z których najważniejszą była ta, dotycząca skróceniu okresu kwarantanny. Dzięki temu nazajutrz od dnia, gdy rozporządzenie weszło w życie – dodajmy, że minister zrezygnował z vacatio legis – bodaj jakieś trzydzieści tysięcy ludzi wyszło na wolność.

 

Niedzielski jednak szybko został wepchnięty w buty Szumowskiego. Istotna bowiem była nie sama zmiana ministra, ale to, jaką ostatecznie strategię przyjął rząd. Albo raczej: co takiego naprędce ów rząd wymyślił. A ta jest gorsza niż wszyscy początkowo sądziliśmy: spodziewaliśmy się bowiem jakiejś formy powtórki „medycynizmu” Szumowskiego, ale jednak w łagodniejszej formie, a otrzymaliśmy pomysły pełne chaosu i totalnej paniki. Niedzielski natomiast stał się po prostu maszyną, przymuszoną do zaprowadzania porządków, których nie zaplanował. Więcej nawet: porządków, których nikt nie zaplanował.

 

Szuflada Morawieckiego

To dlatego jesteśmy w ostatnich dniach świadkami powielania schematów z wiosny tego roku, gdy podobno o wirusie nie widzieliśmy nic. Teraz niby wiemy więcej, ale wszystkie absurdy tamtego lockdownu wracają jak bumerang. Całość sprawia wrażenie, jak gdyby zachwycony odwrotem wirusa premier, nagle dostał dane o radykalnym wzroście liczby zachorować i wpadłszy w popłoch wydobył z dna szuflady zakurzony już papier z marca tego roku ze spisanymi pomysłami na to, co i kiedy zamykamy i jął owe pomysły ponownie wprowadzać w życie.

 

 A gdzie ewaluacja, korekta i wprowadzanie nowych schematów działania? Wydaje się, że to elementarz menedżerskiej pracy. A jednak nie. Znów ograniczana jest liczba ludzi w sklepach w zależności od ilości kas i znów przedstawiciele branży protestują, że to pomysł, który nie zdaje egzaminu. Kolejny raz wprowadzono godziny dla seniorów i kolejny raz ci sami przedstawiciele tej samej branży przypominają, że w praktyce regulacja nie ma znaczenia, a jej efektem są po prostu puste sklepy. Pomysł zasłaniania ust w otwartej przestrzeni publicznej powrócił jako jeden z pierwszych, choć w jego skuteczność wątpią także niektórzy lekarze. Podobnie jest z siłowniami i basenami. Premier użył zgrabnego sformułowania o „zawieszeniu” działalność klubów fitness, ale każdy kto z nich korzysta wie, że de facto od kilku miesięcy liczba ćwiczących raczej zmalała – lęk przed zakażeniem – a obecne restrykcje to w istocie lockdown, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Czekają nas zatem najprawdopodobniej upadłości wielu firm z tej branży. A trzeba dodać, że siłownie i baseny to miejsca, gdzie wysokie standardy w przestrzeganiu higieny osobistej obowiązywały „zanim to stało się modne”.

 

Oczywiście najbardziej katastrofalnym z nałożonych obostrzeń jest apel NFZ o odłożenie zabiegów medycznych w dobie pandemii. A zatem nowy lockdown służby zdrowia stał się faktem. Oczywiście głównym powodem takiej decyzji ma być zabezpieczenie wystarczającej ilości miejsc w szpitalach oraz – jak wiadomo – minimalizacji ryzyka zakażenia wśród pacjentów. Oczywiście wszystko zgodnie z założeniem „genialnej” rządowej strategii, by ograniczyć ilość ofiar. Resort zdrowia nie liczy jednak ofiar zamknięcia służby zdrowia, ludzi, którzy nie mogą być leczeni lub którzy świadomie z leczenia rezygnują, nakręceni narastającą atmosferą paniki.

 

To, co dzieje się obecnie w służbie zdrowia jest bombą z opóźnionym zapłonem. Skutki bezczynności rządu w tej sprawie zobaczymy dopiero za kilka miesięcy. Co stanie się z nieleczonymi pacjentami onkologicznymi? Kiedy w związku z narastającą ilością kolejnych planowanych zabiegów w służbie zdrowia powstanie kilkumiesięczny zator, skutkujący poważnymi problemami zdrowotnymi Polaków? To wszystko jest kwestią czasu. I warto, byśmy pamiętali, kto konkretnie odpowiada za ten bałagan. Bo nawet jeśli koronaszaleństwo skończy się za – powiedzmy – kilka miesięcy, nadal będziemy liczyć ofiary tego bajzlu.

 

Ani lockdown, ani odporność?

Premier Morawiecki, poszukując ze specjalistami jakiejś złotej metody na komunikowanie obostrzeń, postanowił uplasować się jako zgrabny centrysta, który odrzuca szkodliwy rzekomo pomysł, by społeczeństwo osiągnęło odporność stadną, równocześnie rezygnując z „twardego lockdownu”. Jest to jednak czarowanie rzeczywistości. W istocie mamy już do czynienia z lockdownem, właśnie dlatego, że rząd obawia się strategii obliczonej na nabranie odporności stadnej. A zatem droga została wybrana: w najbliższych miesiącach będziemy żyć w warunkach permanentnego nakładania i poluzowywania restrykcji. Taka strategia zakłada jednak masowe testowanie, śledzenie kontaktów oraz izolowanie chorych i osób z kontaktu. Kłopot jednak w tym, że… Polska nie dysponuje odpowiednimi zasobami, by prowadzić tego typu działania. Sanepid jest niewydolny, służba zdrowia ledwo zipie, a testów robimy od 20-30 tysięcy dziennie. W ten sposób trudno kontrolować, w jaki sposób wirus krąży w społeczeństwie i jak powstrzymać jego transmisję. Skoro zatem nie ma zasobów, by realizować tę strategię, czemu jej po prostu nie zmienić i dostosować do naszych warunków?

 

Od kilku dni trwa intensywna polemika naukowców w sprawie metod walki z koronawirusem. Opublikowany niedawno tzw. konsensus medyczny (nazwa pomylona, wszak nie jest to ani konsensus, ani medyczny, bo opracowanie dotyka projektów społeczno-politycznych) w prestiżowym czasopiśmie „The Lancet” jednoznacznie proponuje drogę działania przyjęta niezdarnie przez polski rząd, a także przez liczne państwa Europy. Z kolei inni badacze w tzw. deklaracji z Great Barrington zaproponowali działania obliczone na osiągnięcie odporności stadnej przy założeniu, że społeczeństwa otaczają opieką starszych i chorych.

 

Zapewne autorzy jednej i drugiej strategii mają swoje racje, ale jednak przewagą propozycji z Great Barrington jest jasny jej jasno wyznaczone cel, wskazujący moment końca pandemii: osiągnięcie odporności, pozwalającej na stopniową eliminację wirusa. Z kolei pomysł, by poprzestać na kontroli zachorowań nie jest żadną strategią, ale tymczasowym rozwiązaniem. Nie zakłada de facto jej końca, raczej proponuje, by przywracać w miarę normalne funkcjonowanie przy jednoczesnym utrzymywaniu społeczeństwa w stanie stałego zagrożenia. To z kolei grozi trwałym kryzysem gospodarczym i w efekcie zapaścią służby zdrowia.

 

Premier Morawiecki pokusił się jednak, by wskazać cel naszych działań: to szczepionka lub lekarstwo. Kłopot w tym, że jedno i drugie może w ogóle nie powstać. I co wówczas? Czy nie żyjemy w pułapce bezkrytycznej wiary w postęp? Nie jest to zatem realistyczne podejście, ale naiwne przekonanie, że medycyna jest tak genialna, iż na pewno niebawem zaproponuje jakieś rozwiązanie. Być może jednak pora przyznać, że nie jesteśmy w stanie opanować tej pandemii ludzkimi siłami i obliczyć wreszcie działania na minimalizację kosztów w zakresie nie tylko zdrowotnym, ale także gospodarczym, ponieważ obydwie te sfery to system naczyń połączonych?

 

Warto zrozumieć, że człowiek jest śmiertelny, a ryzyko utraty zdrowia i życia jest wpisane w nasze tu i teraz. Żadna maseczka, żadna izolacja nie uchronią nas przed nieuniknionym. Należy oczywiście dbać o siebie i innych, ale lekarstwo nie może być gorsze od choroby. Dzisiaj chyba nikt nie ma wątpliwości, że stosowane w walce z wirusem środki w długookresowej perspektywie okażą się opłakane. Gwałtowna erozja wiary, nieleczone choroby, depresje, utrata pracy, upadki kolejnych firm, a wreszcie także głęboki podział w społeczeństwie – to tylko niektóre skutki obecnej strategii, które zobaczymy dopiero za kilka miesięcy. Często nie zdajemy sobie nawet sprawy, jak bardzo „walka z wirusem” dotyka rodziny, ludzi żyjących samotnie w DPS-ach czy umierających w szpitalach bez bliskich.

  

Rząd nie zajmuje się szacowaniem ryzyka ani wyważaniem kosztów oraz zysków stosowanych działań. Zdaję sobie sprawę, że takie działania nigdy nie będą popularne i nie wygrają z emocjonalnym przekazem z filmiku od osoby, która przeszła COVID. Mimo to nie mamy wyjścia – bądźmy realistyczni. Stosowanie wielkich kwantyfikatorów już w historii przerabialiśmy. Przerost ambicji nad możliwościami również. I zwykle nie wychodziło nam to na dobre.

 

Tomasz Figura

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie