28 sierpnia 2013

W sidłach oświaty

(fot. ColinBroug / sxc.hu)

W słynnym Folwarku zwierzęcym George’a Orwella jest scena, którą warto przytoczyć: Chciałabym zobaczyć swoje dzieci – mówi do rządzących farmą świń matka szczeniąt. Nie, nie możesz ich zobaczyć – odpowiadają świnie. – Dlaczego, to przecież moje dzieci? – pyta. – Gdybyś właściwie myślała, byłabyś zadowolona ze specjalnej edukacji, jaką im zapewniamy. Na pewno nie chciałabyś działać na niekorzyść własnego dziecka…. ­Dzisiejszy system edukacyjny to nic innego jak przeniesienie do świata realnego sceny z noweli brytyjskiego pisarza. A nawet więcej, życie przerosło wyobrażenia autora.

 

Uczeń w obecnym systemie edukacyjnym jest niczym innym jak królikiem doświadczalnym kolejnych ministrów i urzędników z ministerstwa. Rodzice nie mają niemal żadnego wpływu na to, czego i jakimi metodami są ich dzieci nauczane. Wreszcie, w obecnym systemie edukacyjnym łamane są prawa dzieci, prawa rodziców i zdrowy rozsądek.

Wesprzyj nas już teraz!

Co kadencję rewolucja

Przy okazji każdej zmiany politycznej w systemie szkolnym dochodzi do istnej rewolucji. Niemal z dnia na dzień, uczeń otrzymuje nową „podstawę programową”, nowy „kanon lektur”, dochodzą nowe przedmioty. Politycy wmawiają społeczeństwu, że to wszystko oczywiście dla dobra dziecka, jego przyszłego życia, a pośrednio jest to także korzystne dla rodziców, gdyż państwo zdejmując z nich odpowiedzialność za dzieci, daje dorosłym więcej czasu na załatwianie innych spraw. Tymczasem zepchnięcie rodziców na dalszy plan procesu wychowania i edukowania dzieci jest bez wątpienia jedną z największych tragedii naszych czasów.

Wzrost przestępczości, zwyrodnienie dużej części młodzieży, brak jakichkolwiek wartości, jakimi kierowałaby się w życiu, to tylko niektóre ze skutków państwowego, przymusowego systemu edukacyjnego. Jeśli mamy do czynienia z powszechnym narzekaniem na młodzież, winą za to nie możemy obarczać tylko rodziców, lecz przede wszystkim państwo i urzędników, którzy w swej pysze uznali, że wiedzą lepiej niż rodzice, jak wychować i wykształcić kolejne pokolenia. Temu wszystkiemu towarzyszy radykalne obniżenie poziomu nauczania, prowadzące w zasadzie do sytuacji, w której szkoły masowo opuszczają ludzie niezdolni do samodzielnego myślenia, słowem: umysłowi analfabeci, potrafiący co prawda czytać, ale nierozumiejący, co z tego wynika.

Najważniejszy jest kanon

Każdy nowy minister zaczyna swoje urzędowanie od przejrzenia kanonu lektur. Następują w nim ciągłe przetasowania, media wypisują całe strony czy to dobrze, że jeden autor zastępowany jest kolejnym, czy 15-latek powinien przeczytać całość  czy tylko fragment danego dzieła. Sam kanon jest czymś absurdalnym. Jakim prawem odgórnie ustalane jest, co mają czytać dzieci? Czy gdyby państwo decydowało o tym, jakie książki mają czytać dorośli, potulnie zgodzilibyśmy się na to? O tym, co będą czytać dzieci, decydować winni rodzice oraz nauczyciele i powinna być pełna dowolność wyboru lektur. Kanony powodują, że młodzi ludzie nie znają w zasadzie żadnej literatury poza obowiązkowymi lekturami, których i tak z reguły nie czytają, tylko korzystają z gotowych opracowań dostępnych w Internecie. Co więcej, każda lektura zatwierdzona przez ministerstwo ma z góry ustaloną interpretację i wnioski, jakie mają z niej wypływać, więc uczeń nie ma w zasadzie prawa nawet inaczej rozumieć lektury, niż nakazuje to odgórny przepis. Jest to sytuacja nienormalna, bo nie dość, że pozbawia człowieka możliwości odbierania dzieła literackiego na swój sposób, to jeszcze prowadzi do sytuacji, w której konsekwencją innej interpretacji może być zła ocena…

Aby nie być gołosłownym, twierdząc że współczesny system edukacji prowadzi do zbudowania nowego, lepszego człowieka, weźmy jako przykład zmianę podstawy programowej dla uczniów I klasy szkoły podstawowej, jaka została nie tak dawno ogłoszona. Według planów minister edukacji Katarzyny Hall, dziecko powinno w tym wieku nauczyć się m.in. rozpoznawać hymn Unii Europejskiej, jej flagę, umieć segregować śmieci zgodnie z modnym obecnie fetyszem wychowania „ekologicznych” nowych ludzi, a także postrzegać bogactwo, będące przecież niczym innym jak efektem służenia społeczeństwu, jako coś ohydnego i nikczemnego. Podstawa programowa, podobnie jak obniżenie o rok przymusu szkolnego, to przecież zamach na autonomię rodziny, na wartości domu rodzinnego, a także zamach na wolność sumienia dziecka. Dokonana w zaciszu ministerialnych gabinetów reforma (rewolucja) została dokonana bez jakiejkolwiek konsultacji z rodzicami. Co mają począć rodzice, którzy nie chcą, aby ich dziecko nie zostało małym ekologiem, ani nie chcą, aby było faszerowane propagandą Unii Europejskiej? Odpowiedź jest prosta: w zasadzie nic nie mogą.

Rodzice po części winni

Jak to się stało, że rodzice zgodzili się, aby jacyś anonimowi ludzie decydowali o tym, czego ich dziecko uczy się w szkole, jakie wartości są mu przekazywane podczas lekcji i jakich przedmiotów jest nauczane?

Pisząc najkrócej, państwo zaproponowało rodzicom następującą ofertę: my przejmiemy ciężar edukacji waszych dzieci, wy oczywiście zachowacie nad tym kontrolę, a jakże, dzięki czemu będziecie mogli mieć więcej czasu na własne przyjemności, na robienie kariery, etc. Młodym kobietom, czyli matkom, stworzono zupełnie błędny wzorzec kulturowy, że ich kariera zawodowa, awanse, premie czy będąca kompletnie bezsensownym i jałowym sloganem tak zwana samorealizacja, są najważniejsze, a największą przeszkodą w ich osiągnięciu może być to, że trzeba odebrać dziecko ze szkoły. Rodzicom wydaje się niekiedy, że dziecko nauczy się wszystkiego w szkole, chociaż w rzeczywistości nie wiedzą nawet dokładnie, czego jest tam uczone, a jeśli już się dowiedzą i coś im się nie spodoba, to zmiana jest właściwie niemożliwa. Część rodziców zamiast walki o swoje prawa wybiera politykę świętego spokoju, stwierdzając, że przecież z systemem nikt jeszcze nie wygrał, więc ewentualna walka jest wyłącznie stratą czasu.

Większość rodziców pochłoniętych życiowymi sprawami jednak z przyjemnością przystaje na dominującą rolę państwa w zapewnieniu wykształcenia dzieciom, choć decyzja ta jest ze wszech miar błędna. Państwowa „bezpłatna” edukacja już choćby z perspektywy finansowej jest dla nich o wiele droższa, niż gdyby musieli za edukację płacić. Po drugie, prędzej czy później obecny system prowadzi do zmarginalizowania roli rodzica w procesie edukacyjnym i wychowawczym dziecka. Gdy państwo jeszcze faszeruje młode umysły całymi zestawami haseł, iż praw dziecka broni specjalny rzecznik, że gdyby nie szkoła, dziecko niczego by się nie nauczyło, i temu podobne, początkowy rozdźwięk między dziećmi a rodzicami przeradza się po kilku latach w przepaść… Nic dziwnego, że coraz częściej państwo podburza dzieci, aby występowały przeciw własnym rodzicom.

Państwowi edukatorzy nasilają też presję, aby pod pozorem właściwego rozwoju dziecka, coraz szybciej odbierać dzieci rodzicom. Według różnej maści psychologów, czyli współczesnych kapłanów wszelkiej wiedzy o człowieku, najlepiej byłoby, gdyby dziecko jak najwcześniej opuszczało choć na kilka godzin swoje naturalne miejsce, czyli środowisko rodzinne. Jak tylko stanie na nogi i zostanie nauczone załatwiać najpilniejsze potrzeby do odpowiednich urządzeń, bo przecież wiadomo, że żaden edukator małego dziecka nie ma zamiaru uczyć go tego, a tym bardziej babrać się z pieluchami takiego delikwenta. Tu oczywiście niezastąpieni są, póki co, rodzice. Ale gdy tylko dzieci zaczynają spostrzegać i interesować się otaczającym je światem i zaczyna docierać do nich rozróżnienie dobra i zła, państwowy system edukacyjny stwierdza, że to już odpowiednia pora na przekazanie dziecka do wychowania „specjalistom”.

Współcześni rodzice służą zatem dziś państwu do dostarczenia odchowanego materiału wychowawczego, no i oczywiście zapewnienia im dachu nad głową, pożywienia oraz ubrania. O resztę dba państwo.

Obniżanie wieku poborowego

Artykuł 48. Konstytucji RP mówi, że rodzice mają prawo do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami. Wychowanie to powinno uwzględniać stopień dojrzałości dziecka, a także wolność jego sumienia i wyznania oraz jego przekonania. Jakim zatem prawem urzędnicy ministerstwa i posłowie mogą zamiast rodziców decydować o tak ważnych sprawach, jak moment rozpoczęcia edukacji?

Zarówno obowiązek szkolny, jak i traktowanie wszystkich dzieci w ten sam sposób pokazuje podejście państwa do tej kwestii. Państwo ma za nic dobro dziecka i fakt, że przecież każde dziecko ma inną psychikę, inną dojrzałość, inną wrażliwość, której nikt nie zna lepiej niż rodzice. Dla państwa wszystkie dzieci są takie same, wszystkie są tym samym rocznikiem, który ma rozpocząć w danym roku edukację, i tyle. Przecież pani minister Hall czy jej następcy, nie będą w stanie osobiście sprawdzić, czy wszystkie sześciolatki są gotowe do pójścia do szkoły, czy nie. A nawet gdyby byli w stanie sprawdzić wszystkie dzieci i taką wiedzę posiedli, to i tak nie powinni o tym decydować. Od takich spraw są bowiem rodzice. Tymczasem praw rodziców w obecnym systemie nauczania zwyczajnie nie ma!

Co robić?

Skoro jest tak źle, to co robić, aby dziecku zapewnić prawdziwą edukację i nie dopuścić do zniekształcenia charakteru i wypaczenia wartości? Możliwości jest kilka. Przede wszystkim należy mozolnie kontrolować, czego dziecko uczy się w szkole, i w sytuacji, gdy dostrzeżemy jakiś przekaz niezgodny z naszym światopoglądem, trzeba natychmiast go prostować. Jest to bardzo uciążliwe i trudne, gdyż nie jest rzeczą łatwą przywrócić właściwy porządek rzeczy w umyśle dziecka przebywającego przez niemal jedną trzecią dnia w obcym środowisku. Tym bardziej, że i od dziecka wymaga to później nonkonformizmu wobec kolegów i koleżanek w klasie.

Inną metodą jest zrzeszanie się rodziców i zakładanie szkół prywatnych. Coraz modniejsze stają się w Polsce szkoły katolickie prowadzone głównie przez Kościół bądź fundacje. O renomie tych szkół niech świadczy to, że zazwyczaj miejsc brakuje na kilka lat naprzód, a swoje własne dzieci – w trosce o ich dobrą edukację – posyłają do tego typu szkół nawet ci, którzy najgłośniej domagają się tzw. neutralności światopoglądowej państwa. Szkoły katolickie przeżywają w Polsce prawdziwy renesans i z całą pewnością świadczy to pośrednio również o stanie, w jakim jest państwowy system edukacyjny.

Ostatnią możliwością, jaką może podjąć rodzic, jest rozpoczęcie edukacji domowej. Nie jest to już w Polsce czymś niemożliwym, choć wymaga od rodziców samozaparcia w walce z aparatem biurokratycznym, który przecież nie chce, aby ktokolwiek wyłamywał się z powszechności systemu. W Stanach Zjednoczonych nauczanie domowe święci swoje wielkie dni, a efekty przerastają najśmielsze oczekiwania. Według danych tamtejszego Departamentu Edukacji, homeschooling dotyczy już ok. 2,5 miliona dzieci. Kandydaci na studia wykształceni w domu otrzymują średnio na egzaminach o 30 proc. wyższe noty, aniżeli absolwenci szkół. W Polsce ruch edukacji domowej dopiero się rodzi, choć liczba rodziców, którzy przekonują się do tej alternatywy, z każdym rokiem rośnie. W ostatnich latach powstało nawet Stowarzyszenie Edukacji Domowej.

Dlaczego edukacja domowa, a nie szkolna? – Szkoły działają jak fabryka. Produkują podobne produkty. Uczy się przecież zawsze, zrównując do średniego poziomu. Jeśli masz trochę inne dziecko, system edukacyjny tego nie uwzględnia. Nie uwzględnia ani dzieci autystycznych, ani szczególnie zdolnych – twierdzi Jack Van Noord, Amerykanin, który uczy swoje dzieci w domu i należy do grupy rodziców wspierających ten system edukacji. Warto też w tym miejscu wyraźnie zaznaczyć, że dzieci edukowane domowo nie mają w dorosłym życiu żadnych problemów z nawiązywaniem przyjaźni, wcale nie stają się również odludkami żyjącymi we własnym świecie. Nie są jednak narażone na wiele negatywnych zjawisk, do jakich dochodzi w szkołach.

O co walczyć?

Żyjemy w czasach, gdy niegodziwości i niesprawiedliwości stały się czymś powszednim, a wielu ludziom nie chce się już walczyć z patologiami życia społecznego. Jednak nie można ulec tej niemocy, gdy chodzi o przyszłość własnych dzieci. Rodzice muszą zacząć walczyć o swoje prawa, muszą interesować się, czego dziecko jest uczone, i interweniować, gdy przekazywane wartości nie są zgodne z ich światopoglądem. Musimy też walczyć o zniesienie przymusu szkolnego będącego, po przymusowym poborze dorosłych ludzi do wojska, największą hańbą naszych czasów.

Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie – napisał Jan Zamoyski, założyciel słynnej Akademii Zamoyskiej. Dopóki państwo i politycy mają niemalże monopol na kształcenie naszych dzieci, dopóty Rzeczpospolita będzie w permanentnym zagrożeniu.

Paweł Toboła-Pertkiewicz


Artykuł ukazał się w 4. numerze magazynu „Polonia Christiana”.

mat

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie