2 maja 2012

Wielu ludziom zależało, by ten film nie trafił na ekrany polskich kin. Wielu wciąż nie może się z tym pogodzić – świadczą o tym reakcje polskojęzycznych mediów mainstreamowych.

 

Jedne zaledwie raczą rzecz zauważyć kątem oka, inne przypuszczają na nią szaleńczy atak. Ciekawe, że czytając te wszystkie recenzje odnosi się wrażenie, jakby stanowiły one rozwinięcie jednej kilkupunktowej instrukcji. Na „Pięć dni wojny” spada więc chłosta krytyki przede wszystkim z pozycji formalnych: że film słaby, że nudny, że propagandowy, że fatalny scenariusz, sztampowe postaci i fatalne dialogi; że skoro taki reżyser bierze się za tak skomplikowany temat, to można się spodziewać najgorszego. Krótko mówiąc, że ten obraz to dwie godziny męki. Człowiek przeciera oczy ze zdumienia, bo przecież doskonale pamięta, jak w tych samych publikatorach nie raz rozpływano się w zachwytach nad filmami, które z formalnego punktu widzenia (o treści nawet nie wspominając) nie dorastały najnowszemu obrazowi Renny’ego Harlina do pięt.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Recenzenci autorytatywnie domagają się wyważenia racji – odmawiając twórcom osobistego punktu widzenia. Ciekawe, że nigdy nie domagają się tego w przypadku filmów traktujących o wojnie domowej w Hiszpanii, kolonizacji Nowego Świata czy wypraw krzyżowych…

 

Bo w istocie wcale nie o kwestie formalne chodzi. „Pięć dni wojny” całkowicie mieści się w kanonach dobrego filmu wojennego, i wszyscy jego krytycy doskonale to wiedzą. Niczym nie różni się, na przykład, od nagrodzonego dwa lata temu sześcioma Oskarami „The Hurt Locker” – nie jest odeń ani gorszy ani lepszy – jest dokładnie taki sam. Pod względem formalnym. Jeżeli bowiem chodzi o treść i wymowę, dwa te obrazy diametralnie różni stopień politycznej poprawności, w przypadku „Pięciu dni wojny” dramatycznie niski.

 

Ale faryzejscy recenzenci tego wprost nie powiedzą – wyjątek stanowi redaktor „GW”, niedbałym skinięciem dłoni spuszczający cały temat po brzytwie. Dla niego wszak „wszystko jasne”: i to, że Gruzja zdradziecko napadła na Rosję, i to, że film jest o „pewnym polityku”. Tylko pogratulować temu panu przenikliwości: on o tym filmie wiedział wszystko, zanim jeszcze pomysł jego nakręcenia zaświtał w głowach twórców.

 

Podobne wrażenie odnosi się czytając liczne komentarze na internetowych forach (nie tylko mainstreamowych, ale również niszowoprawicowych). Okazuje się, że mamy w Polsce całą rzeszę ekspertów w dziedzinie stosunków międzynarodowych, potrafiących w duszoszczipatielny sposób przekonywać o niespotykanej złożoności sytuacji na Zakaukaziu, podobnie jak znawców psychosocjologii szeroko rozwodzących się nad przewagą wrażliwej duszy rosyjskiej nad wrednym charakterem narodowym tych gruzińskich prymitywów, a także bezwzględnych arbitrów prawdy otwarcie zarzucających twórcom filmów celowe kłamstwo.

 

Szczęściem na internetowych forach przeważa jeszcze zdrowy rozsądek i wolność wypowiedzi, przeto internauci w zdecydowanej większości postrzegają ten film takim, jaki w istocie jest.

 

„Pięć dni wojny” to, powtórzmy, całkiem przyzwoity, z odpowiednim rozmachem nakręcony i trafnie ukazujący realia film wojenny – nie pierwszy i nie ostatni obraz o reporterach starających się opowiadać zupełnie tym nie zainteresowanemu światu o ludzkich dramatach rozgrywających się w miejscach, których wskazanie na mapie przekracza możliwości przeciętnego przeżuwacza telewizyjnej pulpy. „Pięć dni wojny” to nie pierwszy i nie ostatni obraz afirmujący patriotyzm, poczucie obowiązku, poświęcenie i miłość bliźniego, zwłaszcza w godzinie najtrudniejszej próby. Dlaczego więc wywołuje tak nagatywne reakcje? Kisiel w takich sytuacjach odpowiadał: „Zgadnij, koteczku”.

 

Polacy odbierają „Pięć dni wojny” w sposób szczególny, ze względu na własne doświadczenia dziejowe: wszak „nieraz widziałem garstkę naszych, walczącą, z Moskali nawałem” – jak pisze nasz Arcypoeta. Obraz przelewającej się przez wsie niedbale umundurowanej tłuszczy, wrzeszczącej, strzelającej do kogo popadnie, wyciągającej z obejść dobytek, rzucającej się na kobiety i dziewczęta, dokonującej natychmiastowych egzekucji wszystkich, którzy jej się nie spodobają, doskonale wrył się w powszechną pamięć naszego narodu. Polacy pamiętają takie wojsko z roku 1920 i 1944. Pamiętają podobne zachowania z roku 1794, 1831 i 1863. Ba, nawet z roku 1657 – czyż scena, w której Kozak rozkłada przed przywiązanym do krzesła reporterem narzędzia kaźni, nie przywodzi na myśl ostatnich chwil św. Andrzeja Boboli, zwłaszcza że przecież zarówno amerykański kamerzysta jak i polski jezuita, każdy na swój sposób, służyli prawdzie?

 

Film Renny’ego Harlina otwierają słowa amerykańskiego senatora z początku ubiegłego stulecia Hirama Johnsona: „Pierwszą ofiarą wojny jest prawda”. Święte słowa – warto się nad tym na chwilę pochylić, albowiem prawda w rzeczonym filmie faktycznie ucierpiała. Chodzi mianowicie o usunięcie wszystkich scen związanych z Polską i Polakami. Kiedy prezydent Micheil Saakaszwili, wymienia narody, które stawiły czoło Rosji, wspomina Węgrów, Czechów i Finów – o Polakach ani słowa. Sceny z prezydentem Lechem Kaczyńskim (w tej roli Marshall Manesh) zostały wycięte w pień. Niewiele tu pomoże wstawienie przez polskiego dystrybutora (czyli wyłącznie na polski rynek) fragmentów materiału dokumentalnego z wystąpienia polskiego prezydenta przed parlamentem w Tbilisi w gorących dniach sierpnia 2008 roku. W świat poszedł bowiem komunikat, w którym rola Polski w wojnie rosyjsko-gruzińskiej została praktycznie wyzerowana. Świat nie pozna więc prawdy, iż Polska (w osobie swego prezydenta) odegrała w niej rolę kluczową – Lech Kaczyński był prawdziwym spiritus movens wydarzeń, które ocaliły Gruzję. Polskiemu prezydentowi udało się w sytuacji kryzysowej zawiązać efektywną koalicję pięciu państw środkowoeuropejskich: Polski, Ukrainy, Litwy, Łotwy i Estonii, której wspólna deklaracja pobudziła Zachód do przyjęcia zdecydowanego kursu wobec Rosji. To szczytowe osiągnięcie prezydentury Lecha Kaczyńskiego i praktycznie jedyny nasz sukces na arenie międzynarodowej w ciągu ostatnich dwudziestu (a w istocie siedemdziesięciu) lat. Ale Zachód się o tym nie dowie. Ofiarą jakich działań padła tutaj prawda?

 

Jerzy Wolak

 

Pięć dni wojny (Five Days of War), reż. Renny Harlin, scen. Miko Alanne, David Battle; wyst. Rupert Friend, Emmanuelle Chriqui, Richard Coyle, Andy Garcia, Val Kilmer; USA 2011, 120 min.

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie

Udostępnij przez

Cel na 2024 rok

Skutecznie demaskujemy liberalną i antychrześcijańską hipokryzję. Wspieraj naszą misję!

mamy: 104 675 zł cel: 300 000 zł
35%
wybierz kwotę:
Wspieram