24 czerwca 2019

Ojciec doktor Norkowski: Prawa Szymonka i jego rodziców zostały naruszone

(fot. I.Viacheslav/Shutterstock.com)

W przypadku małego Szymona zgłaszali się lekarze, zgłaszały szpitale chcące podjąć się terapii chłopca. Czyli nie podzielały zdania, że sprawa jest definitywne stracona. W takim przypadku należy rokować na korzyść rodziny i rodziców, a nie arbitralnie decydować za nich – mówi doktor nauk medycznych, filozof i bioetyk o. Jacek Norkowski OP, autor m.in. książek: „Medycyna na krawędzi” oraz „Człowiek umiera tylko raz”.

 

Przy okazji batalii o życie małego pacjenta warszawskiego szpitala – Szymonka z Radomia – odżywa temat kresu życia człowieka i metod orzekania śmierci, a także kwestia praw bliskich chorego do decydowania o sposobie jego leczenia. Co sądzi Ojciec o tej sprawie?

Wesprzyj nas już teraz!

W tym przypadku dochodzi jeszcze trzeci problem, mianowicie kwestia szczepień, które wywołały obrzęk mózgu u Szymonka oraz zagadnienie wolności również w tej dziedzinie – to znaczy żeby rodzice mieli prawo decydować o szczepieniach, tak jak mają na przykład w Niemczech, gdzie zasadniczo szczepienia są dobrowolne, poza pewnymi wyjątkami.

 

Chodzi również o to, kto ma władzę nad dziećmi – rodzice czy instytucje i urzędnicy państwowi –  i kto odpowiada za ich dobro, ale także, kto odpowiada za takie zdarzenia, jakie miały miejsce w warszawskim szpitalu. Koniec końców możemy powiedzieć, że Szymonek zmarł w wyniku powikłań związanych ze szczepieniem, odległych w czasie wobec momentu śmierci, ale nie od chwili zaszczepienia. Pierwsze symptomy choroby pojawiły się bardzo szybko, były leczone nieskutecznie, a na końcu stwierdzono śmierć w oparciu o kryteria tzw. śmierci mózgowej. Są to kryteria nowe, wprowadzone do prawa polskiego formalnie dopiero w latach 90. Nigdy nie doszło do szerszej konsultacji społecznej związanej z ich wprowadzeniem. Są to kryteria narzucone nam przez nieznaną nikomu, niewielką grupę ludzi, którzy uznali te przesłanki za właściwe. To bardzo dziwne.

 

Na czym polegają najważniejsze wątpliwości dotyczące tej metody orzekania o końcu życia człowieka?

Żaden spośród jej zwolenników nie potrafił przekonująco udowodnić, dlaczego śpiączka połączona z bezdechem ma oznaczać śmierć człowieka. W istocie jest to zespół chorobowy, taki jak wiele innych zespołów chorobowych. Komisja Harwardzka uznała go jednak za objaw śmierci człowieka, nie podając przy tym żadnego wyjaśnienia, poza czysto utylitarnym uzasadnieniem, że dzięki przyjęciu takiej definicji będziemy mogli opróżnić szpitale z chorych, którzy długotrwale tam przebywają, zaś pobieranie narządów nie będzie już wzbudzało kontrowersji. Krótko mówiąc: wprowadzamy pojęcie śmierci mózgowej dlatego, że jest to dla nas korzystne, a nie dlatego, że to naprawdę jest śmierć. Tak pojawiły się „zwłoki z bijącym sercem”. Podobnego sformułowania („nie będziemy wentylować zwłok”) użyła zresztą pani z personelu szpitala, w którym leżał mały Szymon. Dlaczego mówiła tak do rodziców, wywołując zresztą u nich kolejny szok? Dlatego, że dokładnie takiego języka używa Poltransplant, w ślad za Załącznikiem do Obwieszczenia Ministra Zdrowia na temat stwierdzania śmierci pnia mózgu. Mówi się, że w momencie gdy komisja złoży stosowne podpisy, następuje śmierć człowieka. To również jest ciekawe zjawisko, bowiem wygląda to jak przejaw magii: dziecko „umiera” po złożeniu podpisów i od tej pory respirator wentyluje zwłoki, chociaż sekundę wcześniej wspomagał żyjącego człowieka. Kto kazał wierzyć ludziom naszych czasów, że to solidna medycyna? No cóż, to wszystko zostało po prostu zmyślone, to nie jest rzeczywista śmierć człowieka.

 

Jak doszło do tego, że definicja sformułowana przez Komisję Harwardzką stała się swego rodzaju dogmatem w świecie medycyny?

W Stanach Zjednoczonych działa strona internetowa notująca kolejne ujawnione przypadki osób z orzeczoną śmiercią mózgową, powracające do życia, a często też do pełnej sprawności. Jedna z nich to Zachary Dunlop. Słyszał on jak komisja orzeka o jego śmierci. Człowiek ten wspomina, że chciał w tamtym momencie wyrzucić tę komisję przez okno, ale był wtedy sparaliżowany i nie mógł nic zrobić. Takie to były „zwłoki”… Miało miejsce także wiele innych, podobnych przypadków. Na przykład, ojciec z pistoletem w ręku obronił syna przed medykami, którzy mieli pobrać choremu narządy. Młody człowiek przeżył, a później wspólnie udzielali wywiadów, czekając na rozprawę sądową ojca.

 

Wracając do pytania – w pewnym momencie sądy zaczęły przychylać się do opinii biegłych twierdzących, że nieodwracalna śpiączka połączona z bezdechem może być uznana za kryterium śmierci. Skąd wzięło się takie postępowanie sądów w Stanach Zjednoczonych, w poszczególnych stanach, nie wiem, ale to fakt.

 

Podobnie decydowały ciała ustawodawcze w krajach europejskich, także w Polsce. Uznały, że nieodwracalne ustanie czynności mózgu (albo serca) może być uznane za wskaźnik śmierci człowieka przed pobraniem narządów. Mamy więc nowe kryteria śmierci człowieka przed pobraniem narządów, różniące się od kryteriów śmierci człowieka w normalnej sytuacji. Widać tutaj związek, ale ciągle jest to publicznie negowane. Dyskusji nad tym nie ma zaś dlatego, że posłowie, którzy tę ustawę przegłosowali, uznali za wiarygodne usłyszane formułki. Zagłosowali za wprowadzeniem tych kryteriów. Prawdopodobnie niewiele więcej wiedzieli albo niewiele więcej chcieli wiedzieć na ten temat. W każdym razie nie było żadnej dyskusji na komisji sejmowej, nie było debaty podczas plenarnych obrad Sejmu, podobnie zresztą w mediach i wyższych uczelniach. Wprowadzono nową, można powiedzieć dziwaczną koncepcję śmierci, bez żadnej konsultacji społecznej. Naród się na to zgodził, protestów nie słychać.

 

Dlaczego nie było i nie ma dyskusji na ten temat?

Jeśli lekarze wypowiadają się przeciwko tym kryteriom, mogą utracić prawo wykonywania zawodu. Takim groźbom był poddawany wielokrotnie profesor Jan Talar, który jako jeden z nielicznych w świecie oraz bodaj jedyny bądź jeden z bardzo niewielu pośród lekarzy w Polsce, publicznie wypowiadał się o tej metodzie krytycznie.

 

Lekarze milczą o tym temacie jak zaklęci. Wiele razy pytałem moich kolegów, również z uczelni – a także innych lekarzy, prywatnie zapewniających mnie, że nie wierzą w prawdziwość tych kryteriów – czy wypowiedzieliby się publicznie na ten temat. Zawsze odpowiadają, że nie. Nawet nie warto pytać, dlaczego. Oczywistym jest, że chcą spokojnie pracować, a nie stawać przed sądami, komisjami lekarskimi, rzecznikami odpowiedzialności zawodowej i być poddawanymi szykanom, które mogą zakończyć się utratą prawa wykonywania swojej profesji. Tak wygląda sytuacja w Polsce.

 

Jak jest pod tym względem w innych krajach?

Wyróżniły się pod tym względem na korzyść tylko Japonia oraz jeden z amerykańskich stanów – New Jersey. Przyczyniły się do tego dwa środowiska. W Japonii byli to wierni tradycyjnego wyznania tego kraju, shintoizmu. Oni uznali, że nie można ludziom narzucać definicji śmierci, z którą się nie zgadzają. Chodzi tu o samych chorych bądź ich bliskich. Jeżeli widzą żywe ciało kogoś ze swej rodziny albo sam pacjent jeszcze będąc przytomnym zadeklarował, że nie zgadza się z takimi kryteriami orzekania śmierci za prawdziwe, nie można orzekać jego śmierci w ten sposób. W New Jersey do podobnego stanowiska przyczynił się opór konserwatywnych Żydów. Jest ich tam wielu i to oni zablokowali ustawę przyjmującą kryteria śmierci mózgowej za obowiązujące. W moim przekonaniu są one zupełnie nienaukowe, niedobre od strony etycznej. Wielu ludzi wobec których orzeczono w ten sposób śmierć mózgową można by uratować, wyleczyć, doprowadzić do sprawności. To są ludzie zabijani podczas pobrania narządów.

 

Jednym z kryteriów, o których Ojciec mówi, jest metoda bezdechu, czyli odłączenia chorego na 10 minut od respiratora. Dlaczego kwestionuje się ją jako sposób diagnozowania stanu pacjenta?

Jest to letalna [powodująca śmierć – red.] metoda „diagnostyczna”. Krótko mówiąc, równie dobrze można by nazwać metodą diagnostyczną zmuszenie człowieka z zawałem serca aby przebiegł sto metrów. Jeśli przewróci się i upadnie, można będzie powiedzieć: „O, miał zawał serca!”. Jeśliby jednak dobiegł, to może nie miał. W przypadku, o którym mówimy: wiemy, że ktoś prawdopodobnie ma uszkodzony mózg, który dodatkowo uszkadzamy, pozbawiając go tlenu, żeby stwierdzić, że jest on uszkodzony. Taka właśnie jest logika tego badania. Jest niepojęta, podobnie jak cała definicja śmierci mózgowej. Sprowadza się do tego, co wyraził nowojorski lekarz, profesor Zissfein z Nowego Jorku, który przyznał kiedyś publicznie, że gdyby chory zaczął samodzielnie oddychać podczas pobierania narządów, nastąpiłaby katastrofa, bo okazałoby się, że jedno z kryteriów śmierci zniknęło (uznaje się, że dla stwierdzenia zgonu musi równocześnie zachodzić brak odruchów pniowych mózgu oraz bezdech). Żeby zatem to nie nastąpiło, trzeba dodatkowo uszkodzić mózg poprzez badanie bezdechu i wtedy mamy już spokój. Najprawdopodobniej podczas pobierania narządów chory nie zacznie już samodzielnie oddychać.

 

Takie właśnie metody stwierdzania śmierci zastosowano również wobec Szymonka, który miał już uszkodzony mózg przez podanie szczepionki zawierającej dawkę aluminium być może nawet 1 700 razy przekraczającą dawkę toksyczną. Inna sprawa, że niektóre osoby potrafią przetrwać nawet takie zniszczenia i nie wolno takiego dziecka zabijać tylko dlatego, że już raz zostało poszkodowane przez inne postępowanie lekarskie. A tak właśnie się stało.

 

Podobnie dość powszechna w świecie medycznym zgoda jak w przypadku kryterium tzw. śmierci mózgowej, dotyczy przymusu szczepionkowego – czy dzieje się tak z podobnych, to znaczy utylitarystycznych przyczyn?

Mam wrażenie, że opór wobec przymusu szczepionkowego jest silniejszy i że ta sprawa jest bardziej rozeznana w środowisku medycznym. Formułowanych jest więcej głosów przeciwko, ale również ci, którzy je formułują, poddawani są ostracyzmowi. Jednak wolności w tym względzie ogółem jest więcej w Stanach Zjednoczonych niż w Europie. Bardzo wielu lekarzy publicznie, podając swoje tytuły naukowe, imiona i nazwiska mówi o tym, głosi tam wykłady i publikuje materiały świadczące o szkodliwości szczepionek, domagając się zmian w tym względzie.

 

Te dwie kwestie – szczepionki oraz sposób orzekania o śmierci w połączeniu z problemem transplantologii – zostały narzucone społeczeństwom de facto bez konsultacji. Brak dyskusji, rzekoma zgoda wynika z tych przyczyn, o których mówiłem wcześniej.

 

Czy w medycynie utylitaryzm zaczyna w naszych czasach przeważać?

Utylitaryzm narzucony. Gdyby uznać głosy znaczącej części społeczeństwa to nie wszyscy myślą w ten sposób. Na przykład, 20 – 40 procent osób pytanych w różnych krajach o to, czy uznają kryteria neurologiczne (tzw. śmierć mózgowa) orzekania o zgonie człowieka za wiarygodne, odpowiedziało przecząco. Tak znaczny procent badanych nie mógł dobić się jednak uznania swoich poglądów na ten temat w prawie obowiązującym w tych krajach.

 

W Polsce mamy sytuację bardzo daleką od stanu, jaki zaobserwować możemy w Japonii czy New Jersey. Obowiązuje zasada domniemanej zgody dawców na pobranie narządów. Większość ludzi nie wie, że jeśli są już dorosłymi osobami to, o ile nie zgłosiły swojego sprzeciwu w Centralnym Rejestrze Sprzeciwów, i to na piśmie, uznaje się, że zgadzają się na to, że mogą zostać dawcami. Domniemać można bardzo wiele rzeczy i to jest, moim zdaniem, delikt prawny. Taka sytuacja nie powinna zaistnieć.

 

Gdzie przebiega granica pomiędzy moralnym obowiązkiem podtrzymywania życia człowieka a tak zwaną uporczywą terapią?

Jako uporczywą terapię określa się leczenie, które nie może przynieść choremu korzyści, z reguły pociąga za sobą również kolejne obciążenia, czyli powoduje dodatkowy dyskomfort, cierpienie i może być też kuracją kosztowną. Przede wszystkim chodzi jednak o brak spodziewanych korzyści dla chorego.

 

W przypadku małego Szymona zgłaszali się lekarze, zgłaszały szpitale (rzymska placówka Dzieciątka Jezus) chcące podjąć się terapii chłopca. Czyli nie podzielały zdania, że sprawa jest definitywne stracona. W takim przypadku należy rokować na korzyść rodziny i rodziców, a nie arbitralnie decydować za nich, przy czym rodziców wprowadzono w błąd i odłączono dziecko od respiratora po zastosowaniu badania bezdechu, czyli de facto dodatkowo uszkodzono mózg dziecku, dziecko zmarło a rodzicom w ogóle nie powiedziano, że cała procedura właśnie się odbywa. Oni czekali dopiero na konsylium, które miało decydować o dalszych losach małego pacjenta. Wszystko odbyło się zatem w sposób, który narusza prawa i godność rodziców i prawa samego dziecka.

 

Wiem jedno: wspomniany już tu wcześniej profesor Talar w swojej klinice w Iławie ma bardzo wielu pacjentów i miał ich już w swojej karierze setki. Jego doświadczenie mówi, że często uszkodzenia mózgu są ogromne i wydawałoby się, że ci ludzie nie mają szans, a jednak dobrze rehabilitowani wychodzą ze swego stanu. Mózg, o czym wcześniej nie wiedziano, ma pewną plastyczność, może się przebudować co przy dobrym stymulowaniu, odpowiednim leczeniu wyniki są czasami lepsze niż ktokolwiek się spodziewał. Dopóki nie leczymy, nie wiemy, jak chory zareaguje; dopóki nie rehabilitujemy, nie stymulujemy pacjenta, nie wiemy, co się może stać.

 

Według mnie, w przypadku Szymonka takiej próby zabrakło. Dopiero gdybyśmy go poddali dobrej rehabilitacji, moglibyśmy stwierdzić, czy zrobiliśmy dla niego naprawdę wszystko, czy też nie. Natomiast jeśli chodzi o ukrywanie wszystkiego za klauzulą tajemnicy lekarskiej, jak ma to miejsce w tym przypadku, na przykład wyników badań, wyników testów – o ile rodzice chcą je upublicznić, nikt nie ma prawa im tego zabronić. Tajemnica lekarska ma służyć dobru pacjenta i dobru jego rodziny. Istotne dla życia dane nie powinny być przed nimi ukrywane bo to jest opaczne rozumienie tajemnicy lekarskiej. 

 

Dziękuję za rozmowę

Roman Motoła

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie