29 listopada 2013

Sny o UEkrainie

(REUTERS / FORUM)

W błędnym kole szukania winnych fiaska rozmów o stowarzyszeniu Ukrainy z Unią Europejską większość komentatorów pozostaje ślepych na fakt, że nie zawinił czynnik ludzki. Nie można bowiem powiedzieć, że odpowiedzialność spoczywa na grającym na dwa fronty prezydencie Janukowyczu, albo też, że to Aleksander Kwaśniewski nie wywiązał się z zadań jakie postawiła przed nim Bruksela. W rzeczywistości zachowania poszczególnych bohaterów były bez znaczenia wobec uwarunkowań strukturalnych, zaś przyczyną tak brutalnego przebudzenia się ze snów o UEkrainie jest jednokierunkowość politycznego myślenia Europy pomieszana z jej polityczną krótkowzrocznością. W pewnym sensie można powiedzieć, że Europa po raz kolejny rozbija się o skaliste brzegi Rosji i po raz kolejny jest tym faktem niepomiernie zadziwiona. Jak gdyby Rosji miało nie być tam, gdzie się od wieków znajduje i jak gdyby miałaby być inna, niż od wieków jest. W tym względzie klęska komisarzy unijnych nie różni się niczym od doświadczeń wojsk napoleońskich nad Berezyną, ani od tego, co na wchodzie przeżyli Niemcy w czasie drugiej wojny światowej.

Jednokierunkowość polityczna Europy wnosi poniekąd nową jakość do tego, co można umownie nazwać orientacją imperialną. Unia Europejska, jak każdy twór supranarodowy opiera się na wchłanianiu innych podmiotów stosunków międzynarodowych, w odróżnieniu jednak od imperiów znanych z historii, w swoich strategiach politycznych zamiast kierować imperatywem podboju, kieruje się imperatywem poddania. W czym tkwi różnica? Rzymianie maszerujący na Gallów nie kroczyli w oczekiwaniu, że Wercyngetoryks, rzuci im się do stóp z wdzięcznością za to, że legiony zechciały w ten zakątek świata przynieść rzymskie wersje autostrad (viae Romanae) i ciepłej wody w kranach (akwedukty) nie wspominając nawet o rzymskim prawie. Brytyjczycy, tworząc swoje imperium nad którym nie zachodziło słońce, dzielili być może z brukselskimi eurokratami przekonanie o swojej absolutnej wyższości nad resztą świata, ale już nie zabierali się do panowania nad tym światem w przekonaniu, że ludy Afryki, Indii, czy Australii same rzucą im się do stóp prosząc z pokorą o przyjęcie do grona ucywilizowanych. Generał (czy też, jak niektórzy wolą, baron) Robert Clive, człowiek, który zdobył dla Anglików „klejnot w koronie”, czyli Indie, nie wątpił, że wejście w skład Imperium Brytyjskiego jest zaszczytem, niemającym sobie równych, ale nie przypuszczam, by zakładał, że Hindusi o tym wiedzieli. Misją Juliusza Cezara i zadaniem Clive’a były zatem najpierw podboje, dopiero potem przyjmowanie hołdów. W Unii Europejskiej jest dokładnie odwrotnie.

Wesprzyj nas już teraz!

Dla długiego szeregu imiennych i bezimiennych unijnych odpowiedników dawnych przywódców militarnych, negocjujących z różnymi państwami warunki przystąpienia do Unii Europejskiej (obecnie jest 7 krajów uznanych za oficjalnych kandydatów i takich, które złożyły wniosek o członkostwo), taki właśnie punkt widzenia jest punktem wyjścia. Unijna perspektywa polityczna przypomina ulicę jednokierunkową i kształtuje się w oparciu o głęboką wiarę w to, że każdy szanujący się naród na kontynencie… nie, chwila – po prostu każdy naród na kontynencie chce i pragnie wstąpić w szeregi elitarnego klubu spod znaku dwunastu żółtych gwiazd. To właśnie przekonanie określa i determinuje unijną politykę negocjacyjną. Słowa „nie, dziękuję” nie mieszczą się ani we wspólnotowym słowniku rozszerzenia, ani w sposobie postrzegania świata. Polityczna ontologia UE oparta jest na casusie Turcji, która od roku 1964 ma status państwa stowarzyszonego i która od 50 lat kornie czeka w unijnej poczekalni. Przez te wszystkie lata jaśnie panujący eurokraci czasem zmarszczą czoło na łamanie praw człowieka, czasem pogrożą palcem, że nie dość szybko się Turcy dostosowują do oczekiwań i wymagań Brukseli, albo powybrzydzają, że to złe, a tamto niedobre, nie dość europejskie, by w końcu na osłodę poklepać pocieszająco po plecach, że może już niedługo, już wkrótce otworzą się bramy raju.

Jednocześnie zaś, niczym traumę z dzieciństwa, stara się Unia wyprzeć ze świadomości wspomnienie roku 1972 i 1994, kiedy to Norwegia (dwa razy!) odrzuciła wspaniałomyślne zaproszenie do zostania państwem członkowskim. I po dziś dzień Unia nie może pogodzić się z myślą, że jakiemuś krajowi może być lepiej poza strukturami wspólnoty. To przecież niemożliwe! Echa tej logiki pobrzmiewały w każdej kampanii przedakcesyjnej; także w Polsce euroentuzjaści wszelkiej proweniencji uderzali głównie w ten ton. W archiwach Gazety Wyborczej zapewne można jeszcze odnaleźć wizję tego jak będzie po dziesięciu latach wyglądała Polska, która zdecyduje się nie przystąpić do UE. Według redaktorów z Czerskiej Polacy mieli masowo wyjeżdżać z kraju w poszukiwaniu dobrze płatnej pracy dla robotników niewykwalifikowanych, Polska miała znajdować się w opłakanej kondycji ekonomicznej a u władzy mieli znajdować się populiści, których nieodpowiedzialne decyzje tylko pogarszały i tak już dramatyczną sytuację państwa. Wydaje się zatem, że wiele się nie pomylono – tyle tylko, że wszystkie te przepowiedziane zjawiska zachodzą pomimo naszego członkostwa w Unii.  

Trzeba jednak powiedzieć, że o ile przed Polską i innymi krajami „wielkiego rozszerzenia” poza ścisłą integracją nie było innego wyjścia (chociaż już wtedy referenda stowarzyszeniowe zgodnie z zasadami inżynierii społecznej ułożone były kaskadowo, czyli od państw o najwyższym procencie poparcia, do państw najsłabiej sprzyjających akcesji, gdyż wychodzono z przekonania, że im więcej krajów wypowie się za integracją, tym trudniej będzie następnym zagłosować na „nie”), o tyle teraz wachlarz opcji politycznych znacznie się powiększa. Można się zgodzić, że w okresie polskiej akcesji Unia Europejska była optymalnym wyborem strategicznym (szczególnie przy twardej postawie negocjacyjnej i mądrym wykorzystaniu możliwości ‘opt-out’), zwłaszcza dla państw, które w przeciwieństwie do naszego kraju, w ramach swoich strategii narodowych miały sformułowane cele wychodzące poza moment wstąpienia do struktur unijnych. Jednakże politycznie i gospodarczo, bo już nie ideologicznie, była to wówczas zupełnie inna Europa. Dzisiejsza Europa, jak o tym pisze w swojej najnowszej książce Marek Magierowski, cierpi na syndrom chronicznego zmęczenia.

W aspekcie ekonomicznym pojedyncze kichnięcia przerodziły się w nieuleczalny katar sienny, pod względem ideologicznym życie unijne dominują rozmaite schorzenia urojone – homofobia, islamofobia, fundamentalizmy, katastrofy klimatyczne, – zaś życie polityczne tworu, który w planach federalistów miał stać się Stanami Zjednoczonymi Europy, coraz częściej przybiera kształt Związku Socjaldemokratycznych Republik Europejskich. Czy można zatem dziwić się Ukrainie, że jej postawa wobec integracji jest co najmniej ambiwalentna? A przecież jest jeszcze jeden czynnik, którego zlekceważyć nie można – jest nim Rosja.

Podczas gdy europejska polityka wobec Rosji stanowi bezładną mieszaninę obrzydzenia, podziwu i pragmatyzmu podszytego interesem ekonomicznym, Rosja w polityce zagranicznej kieruje się prostą zasadą, którą kolokwialnie można ująć następującą maksymą, znaną każdemu, kto dokonywał zakupów w realiach PRL. Maksyma owa brzmi „macane należy do macanta” a w realiach geopolitycznych oznacza, że z raz wywalczonej strefy wpływów Rosja z własnej woli się nie wycofa, a na pewno nie wycofa się pro bono, po to tylko, żeby na świecie zapanował pokój i szczęście. O ile powiedzenie „Kurica – nie ptica, Polsza – nie zagranica” można uznać za pewien anachronizm, o tyle zakładanie, że wraz z rozpadem Związku Radzieckiego, Ukraina przestanie być uważana za strefę wpływów rosyjskich, jest wyrazem krótkowzroczności, jeśli nie wręcz astygmatyzmu politycznego. Samo to stawia ukraińskie przystąpienie do wspólnoty europejskiej pod znakiem zapytania. Co zatem powiedzieć, jeśli się weźmie pod uwagę całą złożoność sytuacji wewnętrznej w tym kraju oraz jego historyczne, geograficzne i kulturowe rozdarcie pomiędzy Wschodem a Zachodem?

Na nieszczęście dla Europy ostatnie wydarzenia na Ukrainie są tylko częścią długiego procesu historycznego, o którym Alain Besançon pisze, że polegał na tym, by i wpuścić Rosję do własnego świata i jednocześnie ją z niego wygnać, a zakończył się (jeśli nie rozpoczął) klęską. A przecież koniec słodkich snów o UEkrainie jest zaledwie konsekwencją krótkiego i ograniczonego horyzontu zachodnich polityków. Kolejnym, obok konferencji jałtańskiej, odebrania Polsce Kresów i oddania ich pod wpływy rosyjskie, reakcji na katastrofę smoleńską oraz całości polityki wschodniej UE, aktem smutnej opery, której finał znajduje się jeszcze przed nami.

dr Monika Gabriela Bartoszewicz

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie