20 listopada 2014

Nowy ład Komorowskiego

(fot. Krystian Maj/FORUM, Everett Collection/FORUM )

Prezydent Bronisław Komorowski, usiłując ograniczyć Prawo o zgromadzeniach, zawłaszcza sobie powoli sferę cieszącą się w Polsce względną swobodą. Antywolnościowe posunięcia Dużego Pałacu do złudzenia przypominają te, stosowane już w historii przez progresistów w krajach od Polski odległych. Takich, jak na przykład Stany Zjednoczone.

 

Na ironię zakrawa fakt, że w szerokorozumianym środowisku dziennikarskim brakuje zwykłej, ludzkiej solidarności przeciwko zaostrzeniu prawa o zgromadzeniach. W naszym kraju – jak zresztą w większości państw Zachodu – panuje bowiem głębokie przekonanie, że ludzie jako indywidua powinni być bezsprzecznie wolni. Zwykle zresztą rozmaici koryfeusze progresywizmu przekonują, że granicą owej wolności jest wolność drugiego człowieka. Słowem: nie przeszkadzaj innemu, a państwo nie ograniczy twojej swobody. Z autentyczną wolnością człowieka ma to tyle wspólnego, co krzesło z krzesłem elektrycznym, ale jednak mówienie o wolności jest w modzie i zdawać się może, że przez pieczołowicie utkaną z hipokryzji sieć prawa, żadna klarownie i bezczelnie antywolnościowa ustawa nigdy się nie prześlizgnie.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Nic bardziej mylnego! Dowodem na to niemal powszechna akceptacja wielu progresywnych dziennikarzy i publicystów wobec przyszykowanej nie tak dawno przez prezydenta Bronisława Komorowskiego nowelizacji ustawy o zgromadzeniach. A pan prezydent, jak to pan prezydent, niespecjalnie się siląc wykorzystuje negatywny stosunek masowo oglądanych telewizji do Marszu Niepodległości i co jakiś czas coś tam usiłując gmerać, sprytnie zaciskając na naszej wolności ledwie dostrzegalną pętlę. Po raz pierwszy udało mu się coś niecoś wygmerać w 2012 roku, gdy poważnie ograniczono wolność zgromadzeń. Nowością była wówczas chociażby możliwość ukarania organizatora zgromadzenia za wybryki jego uczestników, co – logicznie rzecz biorąc – nie ma żadnego sensu. Trudno bowiem, by organizatorzy kontrolowali wielotysięczne zgromadzenia. Za bezpieczeństwo odpowiada policja, której obowiązkiem jest pilnować, by zgromadzenie przebiegło w spokoju a ewentualni awanturnicy nie zrobili krzywdy jego uczestnikom, lub osobom postronnym.

 

W dodatku prezydent zechciał – a jego planom stało się za dość – by organizatorzy zgromadzeń zgłaszali je znacznie wcześniej niż dotychczas. Zgodnie z wprowadzoną dzięki niemu nowelizacją ustawy, o zgromadzeniu należy poinformować najpóźniej sześć dni przed planowanym wydarzeniem. Nie trzeba chyba wyjaśniać, jak wiele ułatwia to władzy – wszelkie protesty przeciwko jej decyzjom będą mogły, w najgorszym razie, pojawić się na ulicach sześć dni po ogłoszeniu kontrowersyjnej decyzji.

 

Obecnie prezydent forsuje kolejną ustawę, zgodnie z którą obywatel zgłaszający zgromadzenie będzie zmuszony poinformować czy i dlaczego jego członkowie zasłonią sobie twarze. A wówczas urzędnik zdecyduje czy wolno twarz zasłonić, czy też nie. I choć otoczenie prezydenta cierpliwie tłumaczy, że nowelizacja stanowi, iż jeśli istnieje związek między celem zgromadzenia a zasłonięciem twarzy, to nie powinno być z tym żadnego problemu, nikt nie jest w stanie zapewnić, że przyjmujący zgłoszenie, siorbnąwszy czarną jak noc kawę ze szklaneczki z koszyczkiem, zgodzi się, by twarz zasłaniać. Może akurat dzień mieć nienajlepszy, może go boleć głowa, może mu się nie spodobać pomysł zgromadzenia, albo po prostu jego opozycyjny wobec władzy charakter. I tyle. Wszystko bowiem zależeć będzie od uznaniowości urzędnika.

 

Rzecz nie w tym, by bronić chuliganerii, brojącej w kominiarkach na Marszach Niepodległości czy lewackich zgromadzeniach z Antifą w tle. Ale urzędnicza uznaniowość to bodaj najgorsze rozwiązania, jakie można zastosować, a przy tym – dla głowiącego się nad ustawą – najłatwiejsze. Świadomym, jak niska jest kultura polskiej biurokracji – a wie to każdy, kto choć kilkakrotnie załatwiał cokolwiek w urzędach – nie trzeba tłumaczyć, że idzie w gruncie rzeczy o kolejne zdławienie obywatelskich inicjatyw.

 

Poszarpana struna

 

Podnoszone ostatnio w mediach głosy poparcia dla takiej ustawy – na razie szczęśliwie rzuconej w parlamentarny kąt – budzą irytację. Dziennikarze powinni bowiem teoretycznie stać na straży obywatelskich wolności, a tymczasem część z nich stoi na pierwszej linii frontu w staraniach o przeprowadzenie przez Sejm prezydenckiej antywolnościowej inicjatywy. Przykłady? Oto prowadząca program polityczny w TVP Info pożegnawszy się z widzami oświadcza nagle, że ma nadzieję, iż posłowie prezydencką poprawką zajmą się jak najszybciej. Podobnie odpychające wrażenie wywarł tekst publicysty „Gazety Wyborczej” autorstwa Pawła Wrońskiego, który broniąc pomysłów prezydenta oświadczył, że w zgromadzeniach z zasłoniętymi twarzami uczestniczą tylko ludzie mający coś do ukrycia, w domyśle: bandyci, faszyści, rozbójnicy.

 

Struna, na której gra prezydent a pobrzękują niektórzy dziennikarze, jest już jednak solidnie wystrzępiona, bo mocno szarpali ją idole dzisiejszych liberałów w stylu Komorowskiego czy Wrońskiego. Przypomnijmy choćby, traktowany obecnie w wielu krajach niemal jako świętość, złudny sukces Nowego Ładu zaprowadzanego w przedwojennych Stanach Zjednoczonych przez prezydenta Roosevelta. Metody, jakimi się wówczas posługiwano był skrajnie antywolnościowe i kolektywistyczne. Nielubiany przez Polaków za II wojnę światową prezydent wprost deklarował, że wprowadzane przez niego rozwiązania dostarczają władzy takich narzędzi, że gdyby znalazły się one w innych rękach „ta sama władza oznaczałaby kajdany dla swobód obywatelskich”. De facto więc Roosevelt zawłaszczał sobie krok po kroku państwo, tłumacząc, że jemu wolno, ale już innym politycznym siłom – nie. Od razu na myśl nasuwają się spory o konstytucję III RP. Gdy pojawi się zarzut, że wprowadzając jedną władzę wykonawczą o dwóch głowach – prezydenta i premiera – wywołano w kraju rozgardiasz, natychmiast głos zabierają jej autorzy, ogłaszając, że pisana była z myślą ludziach rozsądnych czyli najlepiej o Kwaśniewskim i Geremku a nie awanturnikach jak śp. prezydent Lech Kaczyński. Podobnie zapewne można uzasadnić zmianę Prawa o zgromadzeniach. Dla Wrońskiego prezydencka nowelizacja jawi się jako świetny pomysł, ale gdyby z podobnym pomysłem wyszedł Jarosław Kaczyński, rychło dowiedzielibyśmy się, że grozi nam uliczny dyktat „parafaszystowskich” urzędników PiS.

 

Wzorce Komorowskiego

 

Marsz Niepodległości to świetny argument w rękach prezydenta i sprzyjających mu dziennikarzy, by zagonić posłów do prac nad ograniczeniem Prawa o zgromadzeniach. Szkoda, że prezydent nie wpisał w propozycji nowelizacji, że również idee, w imię których gromadzą się obywatele powinny być weryfikowane przez urzędników. Rządząca w Warszawie Hanna Gronkiewicz-Waltz powiedziała bowiem wprost, że chętnie w ogóle zakazałaby narodowcom maszerowania. To paradne i pewnie nie dacie temu Państwo wiary, ale retoryka konfliktu również była charakterystyczna dla zaprowadzanych przez Roosevelta antywolnościowych porządków. Amerykański prezydent, chcąc zyskać poparcie rodaków dla Nowego Ładu, przekonywał, że w walce ze światowym kryzysem należy eksperymentować nowinkarskimi technikami, przedstawiając przy tym konserwatystów jako zacofanych wrogów wszelkich zmian. Tylko w ten sposób progresista Roosevelt mógł wprowadzać w życie wymyślane, nierzadko naprędce, pomysły. Bo też prawdziwy postępowiec żywi się konfliktem i tylko z jego pomocą jest w stanie skutecznie działać.

 

Czy zbliżony sposób myślenia panuje wśród ludzi z prezydenckiego zaplecza? Wystarczy przytoczyć słowa Sekretarz Stanu w Kancelarii Prezydenta, Krzysztofa Łaszkiewicza, który potrzebę drugiej nowelizacji Prawa o zgromadzeniach uzasadniał potrzebą „dostosowania (…) do nowych warunków”. Jakie to warunki? Chodzi oczywiście o negatywne zjawiska, które „od jakiegoś czasu narastały i można powiedzieć, że szczególnie się ujawniły w dniu, w którym powinniśmy być razem, w którym powinniśmy się cieszyć i obchodzić Święto Niepodległości”. Zdawać by się mogło więc, że Polska to mityczne Gotham City, gdzie panują groza, mrok i niebezpieczeństwo, ale – co za ulga! – nad wszystkim czuwa prezydent, który zaradzi wszystkiemu jedną lub drugą nowelizacją, kolejnym zakazem, nakazem i cedowaniem decyzji na urzędników.

 

To, w jaki sposób prezydent Komorowski zawłaszcza krok po kroku sferę zgromadzeń publicznych może niebezpiecznie przypominać – przy zachowaniu wszelkich proporcji – metody działania Roosevelta. Nie oznacza to oczywiście, że Duży Pałac to już siedlisko ludzi pełnych totalitarnych zapędów. Administracja Roosevelta bowiem była znacznie mniej przyjemna nawet od szemranego towarzystwa „wujka Bronka”, zaprowadzając niemal wojenne porządki poprzez organizowanie w okresie Nowego Ładu działań państwowych agencji na wzór tych z czasów Wielkiej Wojny. Trzeba jednak pamiętać, że gdy początkiem lat 30. Roosevelt dochodził do władzy, postępowcy za wielkie sukcesy uznawali takie wydarzenia, jak dojście Mussoliniego do władzy czy bolszewickie porządki w Rosji. Dzisiaj amerykański prezydent jest niemal wzorem do naśladowania, mającym swoje miejsce w annałach historii jako wojownik, który pokonał światowy kryzys.

 

Komorowskiemu też marzy się pokonywanie kryzysów i piękna karta w polskiej historii. Do tego jeszcze łowiecka dubeltówka jego imienia i przepis na bigos po prezydencku. Pod fasadą tej propagandy kryją się jednak niebezpieczne zamiary odkrawania kolejnych plasterków naszej wolności.

 

 

Krzysztof Gędłek 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie