20 czerwca 2012

Neopozytywizm według Gowina

(Fot. A. Chełstowski/Forum)

Od kilku już tygodni publicyści wszelkiej maści, od prawa do lewa, analizują przypadek konserwatywnego Jarosława Gowina w liberalnej Platformie Obywatelskiej. Gros tych analiz zawiera taką tezę: Gowin buduje sobie w ramach PO konserwatywną koterię i idąc na liczne kompromisy czeka aż Donald Tusk zacznie krwawić, by zadać mu cios ostateczny i utworzyć nową partię polityczną. Czy taka strategia ma jednak jakiś sens?

 

Od kiedy Gowin dostał tekę ministra sprawiedliwości, posługuje się językiem, który sprawia wrażenie jak gdyby polityk był jedną nogą w PO a drugą w jakimś prawicowym środowisku. Nie boi się mówić o lewackim salonie, krytykuje rząd za opieszałość, wskazuje, że wiara w genderowe bajeczki, jakich można się doczytać w Konwencji Rady Europy o przeciwdziałaniu przemocy, jest niebezpieczna dla tradycyjnego modelu rodziny. Co więcej, oburza się też i na to, że Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nie przyznała telewizji Trwam miejsca na multipleksie.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Od razu pojawia się więc pierwsze pytanie: dlaczego właśnie taką taktykę przyjął Gowin? I jaką cenę musi zapłacić prawicowy polityk za obecność w obozie postmodernistycznej partii Tuska?

 

Znakowiec na rozdrożu

Gowin nie przypadkiem jest blisko związany z krakowskim nurtem intelektualnym z całą jego konserwatywną specyfiką. Mówiąc najogólniej, polega ona na przywiązaniu do wartości obiektywnych, przy dużej skłonności do kompromisów. Akcentowana jest więc moralność ale granica tzw. dialogu posunięta jest bardzo daleko. I to nawet w kwestiach tak zasadniczych, jak życie ludzkie.

 

Wystarczy przypomnieć stanowisko środowiska „Tygodnika Powszechnego” wobec tzw. aborcji na początku lat 90., gdy środowiska lewackie podniosły kwestię zabijania nienarodzonych, w najlepszym wypadku żądając niepenalizowania takiego czynu, a w najgorszym – domagając się legalizacji zbrodniczego procederu i prawa do „wolnego wyboru” w myśl zasady: „brzuch jest własnością kobiety”. Wówczas krakowscy intelektualiści skupieni wokół Jerzego Turowicza nie zajęli jasnego stanowiska w tej sprawie, przychylając się raczej do pierwszego z postulatów podnoszonych przez lewicowych polityków (m.in. Jana Józefa Lipskiego).

 

Nie można więc w tym momencie nie przywołać kompromisu, na który nie tak dawno zdecydował się pójść Gowin, gdy przyszło mu zająć się – na polecenie premiera Tuska – projektem ustawy o in vitro. Obecny minister okazał się być wówczas niezwykle elastyczny, nie dopuszczając co prawda do zapisu o mrożeniu tzw. „zarodków nadliczbowych” ale firmując swoim nazwiskiem sprzeczną z prawem naturalnym procedurę sztucznego zapłodnienia. Stał się przy okazji listkiem figowym Platformy Obywatelskiej, której szef przychylił się do projektu napisanego przez Małgorzatę Kidawę-Błońską,  stanowiącego ukłon w stronę środowisk lewackich.

 

Zresztą, tradycje środowiska Znaku od momentu powstania przejawiały tendencje lojalistyczne wobec mainstreamu, który najpierw stanowiła komunistyczna partia, a później Unia Wolności i skupiona wokół niej salonowa elita III RP. Przy czym, stałym elementem owego lojalizmu był, po pierwsze, realizm rozumiany jako akceptacja zasad narzucanych przez czerwoną klikę z PZPR bądź postsolidarnościowych i postkomunistycznych cwaniaczków oraz mianowane przez nich „autorytety”, a po drugie – przemożna chęć uczestnictwa w życiu społeczno-politycznym.

 

Szczególnie wyraźnie obydwa te mechanizmy widać było w okresie PRL. Wówczas polityczna naiwność w połączeniu z chęcią partycypacji działały tak silnie, że gdy tylko w 1956 roku nadarzyła się okazja, Znakowcy sprawnie uwili sobie gniazdko w komunistycznym parlamencie. Rola Sejmu w tamtym okresie była oczywiście marginalna, niewielkie znaczenie realne miało też polskie Koło Znak. Może czasami udawało się, dzięki wpływom coś załatwić dla potrzebujących osób, ale w gruncie rzeczy Znakowcy płacili cenę ogromną. Firmowali bowiem swoimi nazwiskami ówczesny system. A w dodatku, co można wyczytać we wspomnieniach choćby Jerzego Zawieyskiego, popadli w coś w rodzaju „syndromu sztokholmskiego”. Imponowała im więc akceptacja ze strony ówczesnych elit politycznych. Ach, te spotkania z Gomułką, Cyrankiewiczem, Zawadzkim… Sam Zawieyski opisuje zresztą sytuację, gdy wybrał się na spektakl do teatru. Okazał się on być niezwykle nudny, pisarz chciał więc opuścić salę w trakcie przerwy. Spotkał jednak Kliszkę i stwierdził, że jego plany mogą zostać odebrane jako despekt wobec tego komunistycznego aparatczyka, który kilkanaście lat później będzie szczuł partyjnych urzędasów na strajkujących na Wybrzeżu robotników.

 

Zdawać się więc może, że i Gowin ulega podobnym nastrojom. Z jednej strony akceptuje reguły narzucone przez postmodernistyczny moloch partyjny Donalda Tuska, gdzie realizuje swoją potrzebę partycypacji w życiu społeczno-politycznym, z drugiej zaś, musi iść na liczne kompromisy, które w istocie łamią jego konserwatywny kręgosłup. Lojalizm wobec Tuska dyktuje mu zresztą swoista fascynacja metodami szefa Platformy. Poddańczych deklaracji z ust Gowina padało przecież moc i nie wstrząsały jego wiernością takie wydarzenia jak afera hazardowa czy okoliczności towarzyszące katastrofie smoleńskiej. Owszem, to właśnie te momenty były dla Gowina nie tylko okazją, ale i koniecznością, by zaznaczyć swoją rolę listka figowego, konserwatysty w pełnej nijakości i rozmytej ideowo Platformie Obywatelskiej.

 

Baron wszechwładnego króla

Być może jednak taka strategia jest sposobem na to, by zbudować z czasem silne i zgoła różne od PO środowisko polityczne, gotowe reprezentować konserwatywne idee a zarazem stanowić swoistą tarczę przed liberalnymi prądami?

 

Jest to być może strategia niepozbawiona logiki ale jednak mało racjonalna. Donald Tusk dba bowiem przede wszystkim o to, by jedynym popularnym politykiem w PO był on sam. Polityczne gry Tuska z liderami różnych koterii wewnątrz Platformy przypominają, z zachowaniem wszelkich proporcji, polityczne manewry króla Wilhelma Zdobywcy wobec swoich baronów. Władca ten, gdy zasiadł na angielskim tronie po słynnej bitwie pod Hastings, jął nadawać ziemie rycerzom normandzkim i francuskim, którzy stali się feudałami. W ustroju feudalnym zaś ziemia stanowiła podstawę stosunków politycznych. Wilhelm więc siódmą część najlepszych gruntów wziął dla siebie zaś ziemie rozdzielał w ten sposób, by każdy z feudałów posiadał tereny możliwie najbardziej rozproszone. Tym samym, hegemonem pozostawał sam król a baronowie nie mieli na niego większego wpływu.

 

Podobną taktykę stosuje Tusk, który realizację wszystkich najważniejszych projektów politycznych w kraju ceduje na swoich współpracowników w stopniu takim, by większość splendoru spadła właśnie na niego. Natomiast za wszystko co złe odpowiadają poszczególni ministrowie. Jeśli więc w demokracji o sile polityka decyduje jego popularność, to Tusk umiejętnie potrafi ścinać głowy co bardziej wybijającym się współpracownikom, by przypomnieć tylko przypadek byłego ministra sprawiedliwości Krzysztofa Kwiatkowskiego.

 

Podobnie może stać się z Gowinem. Premier uważnie obserwuje bowiem jego rosnącą popularność i najpewniej zadba o to by nieco ją powściągnąć. Fakt, że minister sprawiedliwości buduje coś w rodzaju swojego zaplecza w PO. Nie jest to jednak środowisko na tyle wpływowe, by jakkolwiek zagrozić pozycji króla.

 

Baron Gowin może więc nadal pozostanie wpływowy ale nadal też będzie zmuszany do zginania karku przed wolą Tuska. Nadal też będzie zmuszony pójść na kompromisy, które w gruncie rzeczy są upokorzeniem, a nie skuteczną polityczną grą. Jak długo bowiem można tłumaczyć fakt, że państwo finansuje lewacką „Krytykę Polityczną”, że traktuje człowieka jak towar, który można sobie kupić w szklanej probówce, że w końcu salutuje przed możnymi cwaniakami ze świata biznesu i przed każdym politykiem hołubionym na europejskich salonach? Takie państwo jest przecież produktem Platformy Obywatelskiej i ciężko dłużej udawać, że pada deszcz, gdy ktoś pluje w twarz. Nawet jeśli stawka politycznej gry jest wysoka.

 

Przypadek Stommy

Niech lepiej Gowin pogrążony w logice znakowego realizmu przypomni sobie słynne zdjęcie Stanisława Stommy podczas głosowania nad poprawką do konstytucji PRL, gdy jako jedyny wstrzymał się od głosu, nie chcąc poprzeć zapisu o przyjaźni ze Związkiem Radzieckim. Wówczas dwadzieścia lat „realizmu” w komunistycznym Sejmie dobiegło końca. Na liście politycznych sukcesów historia nie zapisała środowisku Stommy zbyt wiele, za to na liście porażek nadal znajduje się to, że swoim nazwiskiem firmował zbrodniczy system komunistyczny. Można więc postawić sobie pytanie, które – gdy obserwujemy przypadek Jarosława Gowina – nabiera swoistej ponadczasowości: czy było warto?

 

Krzysztof Gędłek

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie