15 czerwca 2012

W kilku rejonach Bliskiego Wschodu – w Egipcie, na Synaju, w Syrii, w Kapadocji i na Pustyni Judzkiej – od IV wieku zaistniało niemal równocześnie, w procesie jak gdyby od siebie niezależnym, zjawisko uchodzenia ludzi z miast na pustynię. Jedni żyli tam w pojedynkę jako anachoreci, innym odpowiadało życie we wspólnotach. Tak jedni jak i drudzy dali początek monastycyzmowi  wschodniemu.

 

Z inspiracji bizantyńskiego mnicha, Cyryla ze Scytopolis, który nadmienił w swej historii o istnieniu setek wspólnot monastycznych na samej tylko Pustyni Judzkiej, postanowiłem jedną z podróży do Ziemi Świętej w całości poświęcić na spenetrowanie tego niewymownie pięknego zakątka ziemskiej ojczyzny Jezusa, właśnie pod kątem znajdujących się tam starożytnych monasterów i ich ruin. Była to niezwykła przygoda, pozwalająca mi w samym sercu Izraela – wtedy wstrząsanego krwawymi konfliktami powstania palestyńskiego – doznać i doświadczyć czegoś, co jest niezmiennością, co jest trwaniem pod prąd biegu historii.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Jak to na pustyni, nie wszędzie można dojechać autem, nawet gdyby był z napędem na cztery koła, zostawiałem zatem mój lekki pojazd o niskim zawieszeniu w pobliżu przygodnie spotkanych obozów wojska izraelskiego – oczywiście za pozwoleniem żołnierzy – i pieszo penetrowałem pustynię. Tak dotarłem do Hirkanii, twierdzy Heroda Wielkiego, gdzie tyran zwykł przetrzymywać więźniów stanu, a gdzie wieki później osiedlili się mężowie pustyni. Odnalazłem  Khan el-Ahmar – dziś prawie pośrodku żydowskiego osiedla na Zachodnim Brzegu – dawny monaster, obecnie w ruinie, zapoczątkowany przez wielkiego pustelnika, św. Eutymiusza z Armenii, który pod okiem nauczyciela pustelnictwa palestyńskiego, św. Charytona, zgłębiał na początku V wieku zasady życia w samotności. W poszukiwaniu śladów starożytnych monasterów podjąłem wędrówkę skrajem płynącego w głębokim wąwozie, całorocznego potoku Wadi Qelt, który spod samej Jerozolimy Wschodniej bieży do Jordanu obok Jerycha. Ileż na jego dnie samych tylko urządzeń irygacyjnych, kanałów, tam, zapór, cystern, basenów, wycinanych na stromiznach poletek, bo mnisi sami musieli się wyżywić, a były ich setki, jeśli nie tysiące. Właśnie tam, w przecudnej oazie zieleni, na samym dnie głębokiego wąwozu natknąłem się na okazałe ruiny pierwszej laury św. Charitona – Ain Fara – częściowo pomieszczonej w naturalnych grotach,  częściowo podmurowanych. Jedynym funkcjonującym do dziś klasztorem w Wadi Qelt jest zawieszony nad przepaścią, bajecznie kolorowy monaster św. Jerzego, też pochodzący z V stulecia. Chociaż zniszczyli go w 614 roku Persowie i wymordowali prawie wszystkich mnichów, to jednak podźwignął się, przeżył nawet inwazję arabską, podobnie jak wszystkie późniejsze zawieruchy historii. Tym również potrafiły przeciwstawić się aż dwa klasztory na otwartej równinie, na tej marglowej, niemiłosiernie palonej przez słońce pustyni pomiędzy Jerychem a uchodzącym do Morza Martwego Jordanem, w pobliżu miejsca, gdzie udzielał chrztu Jan Chrzciciel. Właśnie jeden z nich, dedykowany Chrzcicielowi, wznosi się niczym twierdza tuż przy biblijnej rzece. Towarzyszy mu w bliskiej odległości monaster św. Gerasimosa, także obwarowany,  ten przynajmniej otwarty dla pielgrzymów.

 

Wydobyty z niepamięci i rozsławiony po świecie przez Ewangelistów potok Cedron, po opuszczeniu Jerozolimy, gdzie ma źródła u stóp Góry Oliwnej, przebija się w głębokich, poszarpanych wąwozach skalistej pustyni, by znaleźć ujście w gęstych, jakby oleistych i gorzkich wodach Morza Martwego. Zapuściłem się także w tamtym kierunku śladem bizantyńskich pustelników, poszukujących na tym niedostępnym odludziu izolacji od zepsutego, a może raczej – zagubionego w ich opinii świata. Wąska, wylana asfaltem pustynna droga doprowadziła mnie pod sam klasztor, sławną ławrę św. Saby. Zaparkowałem pod murami i z plecakiem zszedłem w otchłań wąwozu Cedronu. Wszędzie skały i przepaści. Pionowych klifów, niczym jaskółcze gniazda, czepiają się tu i ówdzie jakieś wyłomy pradawnych murów, pozostałości po pustelniach. Jedynym śladem życia w tej spalonej przez słońce skalnej zapadni są kępy trzcin, których zygzakowaty kształt znaczy bieg potoku. No i sam monaster, Mar Saba, potężna twierdza obwiedziona podwójnymi murami, świadek stuleci, który tu trwa nieprzerwanie od V wieku,  opierając się przemienności czasu. Zakołotałem do bramy. Pozwolono mi wejść do kościoła, który w tym przypadku nie jest obiektem zwiedzania. Ogarnęła mnie cisza i opanowało doznanie sacrum. W zgodzie z duchowością greckiego prawosławia wnętrze świątyni pogrążone jest w półmroku. Wszędzie bardzo stare ikony, cudowny, drewniany, wyzłocony ikonostas, malowidła na ścianach, tuziny lampek tlących się w szlachetnej oliwie, słodko-kadzidlany aromat.

 

A zatem, jak się okazuje, wielkie laury, jak ta, Mar Saba, nie były miejscem całkowitej izolacji od świata. Owszem, były miejscem izolacji od zgiełku świata, od styczności z ludźmi,  ale były też swego rodzaju pracowniami, w których poprzez pisma żywo reagowano na to, co się dzieje w świecie, w Kościele, w ówczesnych społeczeństwach. Tak pojmował swoje powołanie założyciel monasteru, pochodzący z Kapadocji Saba (439-532), który nie tylko stał się ojcem duchowym palestyńskiego pustelnictwa i budowniczym wielu klasztorów na pustyni, ale z misją wyprawiał się nawet na dwór cesarski do Konstantynopola, i to dwukrotnie. Jeszcze większą rolę odegrał Jan z Damaszku (675-749), wielki doktor Kościoła, który w tym właśnie klasztorze, na Pustyni Judzkiej, mieszkał, pisał, reagował na problemy swoich czasów, między innymi występując w obronie kultu obrazów. I tu zmarł w 749 roku. Poszedłem pokłonić się świętemu przed marmurowym sarkofagiem. Złożyłem też uszanowanie kościom św. Saby, które od czasu wypraw krzyżowych aż do 1965 roku przechowywali u siebie  Wenecjanie, w kościele św. Antolina.

 

Pustynia ma coś z tajemnicy. Coś z doznania wieczności. Pociąga i intryguje. Odpycha i przeraża. A już najpełniej odsłania swe dostojeństwo nocą, przy krystalicznie czystym powietrzu, kiedy po upalnym dniu nadchodzi orzeźwiający chłód, a na firmamencie zabłysną miriady gwiazd. Wtedy świat cały przenika cisza. I wydaje się, że przemawia Bóg. Za dnia bowiem pustynia odstrasza swą jałowością, niedościgłym horyzontem i lejącym się żarem. Pustynia w takiej postaci mogła kojarzyć się z siedliskiem złego ducha, i takiej to pustyni, groźnej i nieprzewidywalnej, rzucili mnisi wyzwanie śladem swojego Mistrza, który pościł na pustyni przez czterdzieści dni. Po okresie prześladowań, kiedy w Cesarstwie Rzymskim w końcu uznano chrześcijaństwo, wielu ludzi uchodziło właśnie na pustynię, by tam dostąpić chwały męczeństwa, ale już nie krwawego, lecz męczeństwa ofiary, ofiary rozłożonej na całe lata w wyrzeczeniu, postach, modłach i w zmaganiu się ze sobą samym.

 

Jan Gać

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie

Udostępnij przez

Cel na 2024 rok

Skutecznie demaskujemy liberalną i antychrześcijańską hipokryzję. Wspieraj naszą misję!

mamy: 104 655 zł cel: 300 000 zł
35%
wybierz kwotę:
Wspieram