22 lipca 2019

„Król Lew”. Czy nowy film zachwyci konserwatystów?

(Źródło: materiały promocyjne Disney Enterprises )

Król Lew (1994) – to klasyka kina dziecięcego. Jak już parę razy pisano na tych łamach, jest to film mocno krytykowany przez wszelkiej maści postępowców, za to chętnie chwalony przez konserwatystów jako dzieło wręcz kontrrewolucyjne. Nic dziwnego, że omawiając ten film Krystian Kratiuk i Krzysztof Gędłek otwarcie zadawali pytanie: czy coraz ostrzej lewicująca wytwórnia Disneya dzisiaj zrealizowałaby taki film? Mamy rok 2019 i mamy nową wersję Króla Lwa z wytwórni Disneya. I… na szczęście, pod tym względem przynajmniej, jest dobrze!

 

A było się czego obawiać. W ostatnich latach Disney seryjnie produkuje „żywe” wersje swoich dawnych filmów animowanych, z bardzo różnymi skutkami. Przede wszystkim, bajki „księżniczkowe” muszą dostosować się do rygorów współczesnych obsesji feministek, dla których ideałem jest film, gdzie kobieta jest aktywna, silna i nikogo nie potrzebuje, zaś mężczyzna jest głupi, zły, lub słaby, a najlepiej łączy te cechy. Rzecz jasna, te cechy stanowią pewne ekstremum, którego nikt raczej nie próbuje zrealizować w pełni – choć Czarownica (2014) była bardzo blisko – faktem jest jednak, iż mniej lub bardziej subtelne naciski ideologiczne widać było w prawie każdej z tych nowych wersji. Więc naprawdę – mogło być różnie…

Wesprzyj nas już teraz!

 

I oto zaskoczenie: nowy Król Lew okazał się niemal identyczny do starego. Zmiany w scenariuszu są niemalże kosmetyczne, tak że aż dziw bierze, iż Jeff Nathanson miał czelność podpisać się jako jedyny autor pod scenariuszem, zamiast dopisać swoje nazwisko na końcu listy wcześniejszych scenarzystów. Co prawda, w wersji polskiej te różnice są nieco głębsze ze względu na „uwspółcześniające” tłumaczenie (które momentami drażni) – ale tak, to nadal jest ten sam film.

 

Film przyrodniczy a la Disney

Tu właściwie można by skończyć recenzję – skoro nadal jest to Król Lew, to wiadomo, jest dobrze. Ale rodzi się przecież pytanie – skoro jest to ten sam film, to po co w ogóle powstał i dlaczego warto go oglądać, zamiast po prostu raz jeszcze obejrzeć pierwowzór? Pytanie o tyle dziwne, że przecież porównywanie animowanej bajki a „żywego” filmu (nawet takiego jak Król Lew, gdzie wszystkie postacie są komputerowymi modelami) oznacza pytanie się o równość tam, gdzie z oczywistych względów tej być nie może. Czy można porównywać obraz i fotografię, choćby nawet na tej ostatniej ktoś wkomponował komputerową, ale foto-realistyczną postać? Jest oczywiste przecież, że nawet gdy podziwiamy imponujący realizm obrazu takiego jak słynna Mona Lisa, to jednak ten obraz robi na nas wrażenie z zupełnie innych względów niż gdybyśmy podziwiali zdjęcie kobiety przebranej za Mona Lisę.

 

Tak jest tym bardziej w przypadku, gdy malarz świadomie nie stara się naśladować natury, ale właśnie idzie swoją drogą, starając się w pełni wykorzystać możliwości ekspresji jakie daje mu jego wybrane medium. I tak właśnie było w przypadku Króla Lwa. I chociażby z tego względu warto obejrzeć obydwie wersje Króla Lwa, jako swoiste studium: co tracimy przechodząc z obrazu na fotografię? Co zyskujemy?

 

Reżyser nowego Króla Lwa, Jon Favreau, w jednym wywiadzie stwierdził, iż pragnie połączyć fabułę pierwowzoru ze „spektaklem filmu przyrodniczego z BBC”. Doprawdy – misja wykonana, bo trudno o lepsze określenie wyniku. Oglądając Króla Lwa, właśnie takie miałem odczucie – że oto oglądam film przyrodniczy, do którego jakiś zgrywus dodał głosy aktorów. Zrobił to nad wyraz czujnie, tak że nieraz ruchy paszczy zwierząt świetnie pokrywają się z dialogami (oczywiście, w wersji anglojęzycznej jest wprost idealnie, gdyż ruchy ust są dostosowane właśnie do angielskich dialogów), ale nadal widać w tym jeden wielki dowcip – kto to słyszał, żeby lew gadał, a tym bardziej surykatka? Podziwiamy niesamowity realizm tych komputerowych postaci, które bez najmniejszego problemu mogłyby zostać wmontowane w dokument z żywymi zwierzakami. Oszukałyby każdego. Ale gdy tylko otwierają usta, nasze zmysły zaczynają nam podpowiadać, że coś tu nie gra.

 

Równie istotnym problemem jest ekspresja – przeogromną zaletą tradycyjnej animacji jest możliwość tworzenia ekspresyjnych postaci, zdolnych nie tylko do okazania całej gamy ludzkich emocji, z których większość jest przecież niemożliwa do odczytania z „twarzy” zwierzęcia, ale wręcz do przerysowania tych postaci, aby całą sobą prezentować charakter. W wersji filmowej, niewiele jesteśmy w stanie odczytać uczuć i osobowości z twarzy zwierząt, choć trzeba przyznać, że bardzo solidnie jest to nadrabiane ruchami i subtelnymi gestami które, dla odmiany, byłyby poza zasięgiem tradycyjnej animacji.

 

Coś tracimy, coś zyskujemy

Tak więc, w nowej wersji, film wiele traci swojego uroku. Wydaje mi się wręcz, że momentami, odbiór nowego Króla Lwa ratuje właśnie pamięć oryginału – tam, gdzie czegoś brakuje w ekspresji nowych postaci, podświadomie dopisujemy sobie wspomnienia z oryginału. A co zyskujemy w zamian?

 

Po pierwsze, tak jak chciał reżyser, mamy tu faktycznie spektakularny film przyrodniczy. Krajobrazy są piękne i dramatyczne, a zwierzęta – raz jeszcze, trzeba powiedzieć, technologicznie jest to naprawdę imponujące.

 

Po drugie, i chyba jest to ważniejsze, film zyskuje to, co każdy film „żywy” zyskuje względem animowanej bajki – czuć tu zdecydowanie więcej powagi. Jest gravitas. Realizm bardziej niż kreskówka pozwala nam wczuć się w iście szekspirowską fabułę. Choć nadal dialogi ciągle przypominają, iż jest to film dla dzieci, zdecydowanie bardziej czujemy, że te lwy z tymi swymi kłami, to one tak na poważnie…

 

Czy to kogoś przekona? Czy ktoś uzna, że jednak nowa wersja jest lepsza od starej? Pytanie – lepsza do czego i w jaki sposób? Jako nowość, dzieci bardzo pozytywnie odbierają ten film – jest to przecież wielki i wspaniały spektakl. Ale czy z upływem czasu, będą do niego wracać równie chętnie jak do filmu animowanego? Jest to wątpliwe. A przecież ostatecznie Król Lew z założenia to dzieło, które choć ponadczasowe i wartościowe również dla dorosłych, jest przede wszystkim baśnią kierowaną do dzieci. Gdy minie olśnienie nowością, większość raczej uzna, iż stara bajka sprawdza się lepiej.

 

Nie ulega wątpliwości, że gdyby wytwórnia Disneya dziś tworzyła od nowa Króla Lwa, bez ukochanego przez publiczność pierwowzoru, obawy wyrażane przez panów Kratiuka i Gędłka spełniłyby się z nawiązką. Ale tamten Król Lew istniał, a jego niebotyczny sukces wykluczył nadmierne gmeranie przy nowej wersji choćby z obawy o rentowność takiego zabiegu. Koniec końców więc, mamy tu do czynienia z kopią. Być może kopią niezbyt potrzebną, ale kopią udaną, bo wierną w sferze fabuły, dobrze zagraną i wizualnie atrakcyjną, często naprawdę piękną. Więc czy to komuś szkodzi? Zawsze jest to okazja na powrót do jednego z niewielu autentycznie konserwatywnych filmów Disneya, do filmu który chwali tradycyjny, hierarchiczny porządek w rodzinie i społeczeństwie. Filmu, który jakże pięknie pokazuje wzór rodziny i społeczeństwa: kim powinien być ojciec, kim winien być król, i jak w naszym społeczeństwie bardzo brakuje jednych i drugich. I to jest coś.

 

„Król Lew”. USA 2019. Reżyseria: Jon Favreau. Scenariusz: Jeff Nathanson. W rolach głównych: Donald Glover (Marcin Januszkiewicz), Beyoncé Knowles-Carter (Zofia Nowakowska), Seth Rogen (Michał Piela). Czas trwania: 118 min.

 

Jakub Majewski

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie