8 listopada 2019

„Midway” – wielka bitwa, wielki show [RECENZJA]

(Fot. printscreen YouTube)

Ostatni wielki film wojenny o amerykańskiej marynarce i lotnictwie na Pacyfiku to wizualnie spektakularny, ale ogólnie fatalny Pearl Harbor z 2001 roku. Idąc na Midway, wiedziałem, że film dorówna spektaklem Pearl Harbor. Miałem też powody obawiać się, że będzie równie zły w całokształcie. Nic podobnego. Wprost przeciwnie – Midway jest bardzo udany.

 

Moje początkowe niepokoje mogą dziwić. Wiadomo, idąc na polski film wojenny, można się obawiać, że przy notorycznie niskich budżetach oraz ewidentnym braku wprawy naszych filmowców w tego typu dziełach, nasze produkcje nie „powalają na kolana” publiczności. Ale Amerykanie? Kto jak kto, jednak oni potrafią zadbać o wieczną sławę dla swoich bohaterów…

Wesprzyj nas już teraz!

Hollywood o amerykańskich bohaterach

 

Rzeczywistość jest nieco inna. Owszem, już w trakcie wojny powstała masa filmów prezentujących amerykańskich żołnierzy, lotników i marynarzy w nieskazitelnej, propagandowej formie. Jednak po wojnie, temat ten szybko zniknął z ekranów – nie dość, że publiczność przesyciła się tematem, to jeszcze zastąpiła go kolejna wojna, w Korei (jeśli mówimy o lotnictwie, grzechem byłoby nie wspomnieć o najwspanialszym w ogóle filmie o amerykańskim lotnictwie – chodzi oczywiście o Mosty Toko-Ri z 1954 r.).

 

Nieliczne produkcje o drugiej wojnie światowej które wciąż powstawały, koncentrowały się na walkach lądowych. W czasach, gdy nie było animacji komputerowej, a sceny kręcone z miniaturami były mało przekonywujące, koszty realizacji filmu o lotniskowcach i samolotach były tak przytłaczające, że mało kto mógł taki film zrealizować, a jeśli już, to jako wielka epopeja. Powstały właściwie dwie takie epopeje. Pierwszą był doskonały, w swojej szczegółowości niemal paradokumentalny Tora! Tora! Tora! (1970), opowiadający o japońskim zwycięstwie w Pearl Harbor.

 

Potem zaś przyszła kolej na wiekopomne amerykańskie zwycięstwo pod Midway. Film Midway (1976) starał się dorównać poprzednikowi, ale nadmiernie skomplikowany i miałki scenariusz nikomu nie zaimponował. Gorzej – film miał być wielkim spektaklem wizualnym, tymczasem z braku pieniędzy znaczną część scen batalistycznych zmontowano z archiwalnych nagrań i fragmentów starszych filmów, co wyglądało momentami śmiesznie. Po Midway, nikt już nie chciał próbować kolejnej takiej produkcji…

 

A potem nadeszła przyszłość: komputery, efekty specjalne i… Pearl Harbor (2001). Zrealizowany przez Michaela Baya, reżysera znanego ze swoich widowiskowych, ale drętwych i pustych produkcji. Pearl Harbor miał wspaniałe efekty, dopracowane sceny lotnicze i katastrofalnie zły scenariusz. Był to typowy film-spektakl, który sprawia satysfakcję tylko jeśli wyłączymy mózg na czas seansu.

 

Midway według Rolanda Emmericha

 

Osiemnaście lat później, nareszcie mamy kolejny amerykański film lotniczy o drugowojennej tematyce – jest to właśnie Midway. Ale… Roland Emmerich. Ten niemiecki reżyser jest, bardzo podobnie jak twórca Pearl Harbor, najbardziej znany z filmów fantastycznych, często traktujących o inwazjach obcych i katastrofach naturalnych. Gwiezdne wrota (1994), Dzień niepodległości (1996), Pojutrze (2004), 10,000 BC (2008), czy 2012 (2009) – wszystkie te filmy miały spektakularne efekty wizualne, większość została dobrze odebrana przez publiczność, ale też poddana ogniu zasłużonej krytyki ze strony recenzentów. Każdy bowiem z tych filmów cechował się tym właśnie, że jest świetny, o ile nie wymagamy większej głębi niż przeciętna kałuża.

 

A tu przychodzi Midway. Jako miłośnik kina wojennego zwłaszcza w odmianie morsko-lotniczej, i jako twórca kilku gier komputerowych o tematyce lotniczej, w tym jednej (mało udanej, przyznaję bez bicia) właśnie o Midway, chciałem iść na Midway, ale obawiałem się co zobaczę. Ba – Emmerich jest znany również jako ekscentryczny homoseksualista, a jeden z jego ostatnich filmów, Stonewall (2015) to hołd dla ruchu gejowskiego. Czy nowy Midway miał się okazać filmem promującym rozmaite zboczone agendy?

 

Rozpisuję się o Emmerichu, bo wielu widzów zbagatelizuje ten film właśnie przez wzgląd na reżysera. A to błąd. Żadna z moich obaw się nie ziściła. Przeciwnie. Midway skutecznie łączy talent Emmericha do efekciarskich spektakli przy użyciu współczesnej grafiki komputerowej, z udanym scenariuszem, który nie pozwala, aby spektakl był jedyną osią filmu.

 

Film jak dawniej

 

Oczywiście: Midway nie zostanie uznany arcydziełem światowego kina. Jest nawet na swój sposób archaiczny, gdyż trzyma się kurczowo formuły rodem z wspomnianych dzieł z lat 1970-tych, czyli Tora! Tora! Tora! i Midway. Formuła ta polega na pokazaniu historycznej bitwy z kilku różnych punktów widzenia po obu stronach konfliktu i na skrupulatnym prześledzeniu wszystkiego co do tej bitwy doprowadziło. W przeciwieństwie jednak do tamtych filmów, tu mamy „zaledwie” dwie godziny i dwadzieścia minut (z tego około dziesięciu na końcowe napisy!). Można się więc domyślić, że nie zobaczymy tutaj głęboko rozwiniętych postaci, które przechodzą konflikty wewnętrzne, i które przed końcem filmu przeżyją jakąś wielką metamorfozę.

 

Mamy szereg migawek. W pierwszych minutach filmu, obawiałem się wręcz, że cała ta konstrukcja zatonie pod ciężarem tego bagażu. Film pokazuje bitwę o Midway z obu stron, ale zanim do niej dojdziemy, widzimy sceny przed wojną, widzimy atak na Pearl Harbor, widzimy amerykański nalot na Tokio… dużo tego. Nie raz pojawiają się postacie, którym kamera poświęca tyle uwagi, iż myślimy, że staną się kluczowe dla filmu – po czym po kilku minutach znikają. Takie podejście zwykle kończy się katastrofalnym rozpadem filmu na wiele niespójnych i niedokończonych wątków. Ale tutaj… to działa. Sprawia bowiem że każde kolejne wydarzenia w sekwencji historycznej widzimy z konkretnej perspektywy, dostrzegamy w nich prawdziwych ludzi.

 

Inną cechą, charakterystyczną bardziej dla starszych filmów, jest brak wątków romantycznych i w ogóle swoista czystość. To nie jest Pearl Harbor, gdzie młode junaki biją się o dziewuchę. Nie ma tu też miejsca na seks, goliznę… chyba nawet nikt nie przeklina. Za to główni bohaterowie miewają żony, które się o nich troszczą i dzieci, których może już nigdy nie zobaczą. Oczywiście, te wątki, jak wszystkie inne, są naszkicowane pobieżnie, bo film galopuje do przodu i nie ma czasu się zatrzymać na dłużej niż minutę czy dwie. Ale to wystarcza, aby wzbogacić film, jednocześnie nie odrywając od sedna sprawy.

 

Cóż jeszcze powiedzieć? Efekty są świetne. Film trzyma się w miarę realiów historycznych. Nawet tam, gdzie można pomyśleć, że autorów poniosła sztampa hollywódzka – bo jakże nie podejrzewać, że główny bohater, dzielny, ale nierozważny twardziel, pilot o nazwisku Best (najlepszy!), nie jest wymysłem kiepskiego scenarzysty? A nie jest – widać każdy stereotyp ma swój pierwowzór. Jedyne czego mi zabrakło w tym wszystkim to obecności amerykańskich myśliwców – ale cóż, skoro bohaterami bitwy byli piloci bombowców?

 

Mamy więc udany film, który wprawdzie nie odkrywa przed nami głębin ludzkiej natury, nie wprowadza żadnych wielkich innowacji do kinematografii, i nie normalizuje żadnych zboczeń. Krótko mówiąc: Oskara nie wygra i pewnie niejeden recenzent go skwituje jako przeciętniaka. Śmiem się gorąco nie zgadzać. Do Emmerichowskiego Midwaya będę powracał równie chętnie jak do klasycznego Tora! Tora! Tora! – to jest naprawdę świetne kino wojenne. A swoją świetność zawdzięcza właśnie temu, że nie próbuje być arcydziełem.

 

Jakub Majewski

 

 

„Midway.” Stany Zjednoczone 2019.

 

 

Reżyseria: Roland Emmerich. Scenariusz: Wes Tooke. W rolach głównych: Ed Skrein, Patrick Wilson, Luke Evans, Aaron Eckhart, Nick Jonas, Mandy Moore, Dennis Quaid, Woody Harrelson.

Czas trwania: 138 min.

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie