22 listopada 2017

Merkel na beczce prochu. Imigranci winni fiaska rozmów o koalicji?

(fot. REUTERS/Axel Schmidt/FORUM)

Po fiasku berlińskich negocjacji dotyczących stworzenia rządu jedno można stwierdzić na pewno: imigranci zniszczyli stabilność polityczną w Niemczech. Obecny kryzys, który z całą mocą uderzył w nocy z niedzieli na poniedziałek, nie jest zaskoczeniem – i niewykluczone, że zwiastuje kolejne, znacznie silniejsze problemy.

 

Po wrześniowych wyborach do Bundestagu największe partie nie mogły być zadowolone. Unia Chrześcijańsko-Demokratyczna Angeli Merkel, idąca wespół z siostrzaną partią z Bawarii, osiągnęła wynik o ponad 8 punktów procentowych gorszy niż w roku 2013. Socjaldemokratyczna Partia Niemiec kierowana przez płomiennego socjalistę Martina Schulza straciła wprawdzie mniej, bo tylko 5 punktów, ale za to osiągnęła swój historycznie najgorszy rezultat. Dając obu tym ugrupowaniom łącznie ponad 50% głosów Niemcy pokazali wprawdzie, że nadal im ufają – ale w skali nieporównywalnie słabszej niż cztery lata wcześniej. Przyczyna jest wyłącznie jedna. To imigranci, których Merkel za aprobatą swoich politycznych sojuszników zaczęła od 2015 roku wpuszczać już nie w dziesiątkach tysięcy, jak było to przyjęte wcześniej, ale w setkach tysięcy. Kraj zalała imigrancka powódź i to obrazowe porównanie nie jest bynajmniej czczą publicystyczną przesadą, co przyzna każdy zerkając choćby pobieżnie na policyjne statystyki.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Przez cały rok 2016 wydawało się, że Merkel, nawet jeśli nie jest jeszcze całkowicie skończona politycznie, to jako kanclerz już na pewno. Sondaże leciały w dół na łeb na szyję, w siłę rosła antyimigrancka Alternatywa dla Niemiec. Jednak stopniowe zakręcenie kurka z imigrantami i gigantyczna medialna propaganda zrobiła swoje. Od początku 2017 roku chadecja zaczęła odrabiać największe straty. Już w przedwyborcze lato było jasne, że Merkel znowu wygra, jeżeli tylko nie wydarzy się żadna katastrofa. I nie wydarzyła się, a szefowa CDU osiągnęła wszystko, co było w tych warunkach możliwe. Wynik, zdawało się, wciąż niezły i liczono na szybkie utworzenie nowego rządu. Kanclerz pokazała, że udało jej się pokonać kryzys zaufania. Mówiąc krótko: sukces.

 

Jak jednak widać w bez mała dwa miesiące po wyborach – nic bardziej mylnego! Sprawa imigrantów okazała się mieć destrukcyjną siłę. Trzeba było tylko poczekać.

 

Najpierw szef SPD Martin Schulz ogłosił, że w tej kadencji parlamentarnej nie ma mowy o kontynuowaniu „wielkiej koalicji” jego partii z chadecją i socjaldemokraci przechodzą do opozycji. Schulza powszechnie krytykowano za brak odpowiedzialności, bo w poprzednich latach taki sojusz okazał się bardzo skuteczny i stabilny. Schulz wyciągnął jednak właściwe wnioski z kiepskiego wyniku swojej partii – SPD straciła, bo była współodpowiedzialna za ściągnięcie do kraju ponad miliona muzułmanów. Najbliższe cztery lata będą dla władzy bardzo trudne w związku z narastającymi problemami z asymilacją ponad miliona muzułmanów, a mają potencjał stać się prawdziwie tragiczne, o czym powiemy więcej za chwilę. Wchodząc do rządu socjaldemokracja może potencjalnie wiele stracić i w 2021 roku odnotować jeszcze gorszy wynik. Schulz nie chciał być grabarzem swojej partii i powiedział Merkel „nie”. Szefowa chadecji, postawiona pod ścianą, miała tylko jedno wyjście. Zmontować egzotyczną koalicję, Jamajkę, nazwaną tak od barw wchodzących w jej skład partii. Formalnie chrześcijańska chadecja, skrajnie zideologizowani, lewaccy Zieloni i wolnorynkowi liberałowie z FDP: tak miał wyglądać nowy niemiecki rząd. Negocjacje od początku zapowiadały się dość karkołomnie, ale większość polityków i mediów wierzyła, że jednak się uda i taki rząd powstanie.

 

Nie powstał. W minioną niedzielę szef liberałów Christian Lindner ogłosił zerwanie negocjacji, bo, jak tłumaczył, chce pozostać wierny swojemu programowi, a w związku z nieubłaganą postawą Zielonych byłoby to niemożliwe. O co poszło tak naprawdę? O gospodarkę, owszem, to także: Zieloni chcieli między innymi radykalnego ograniczania emisji CO2, co dla niemieckiego przemysłu byłoby wielkim ciosem. Wydaje się jednak, że prawdziwą kością niezgody znowu byli imigranci. Zieloni wystąpili mianowicie z pomysłem rychłego zniesienia moratorium na prawo do sprowadzania rodzin przez przyjętych już azylantów. Ustępujący rząd Merkel zdecydował tymczasem, że większość przyjętych w ramach wielkiej fali uchodźców będzie mogła sprowadzić krewnych do Niemiec dopiero za dwa lata, z możliwością dalszego przedłużania moratorium. To furtka, która miała pozwolić na racjonalne zarządzanie napływem przybyszów. CDU/CSU zdecydowało dodatkowo, że rocznie kraj będzie mógł przyjmować najwyżej 200 tysięcy osób. To i tak horrendalnie dużo, ale zniesienie wspomnianego moratorium oznaczałoby natychmiastowe przekroczenie założonego limitu.

 

O jakich liczbach dokładnie mowa – nie wiadomo. Szacuje się, że prawa do sprowadzenia rodzin nie ma dziś około 130 tysięcy Syryjczyków i Irakijczyków. Jeżeli moratorium rzeczywiście nie zostałoby przedłużone, to w rozpoczynającej się właśnie kadencji parlamentarnej Niemcy znowu zostałyby zalane setkami tysięcy przybyszów z krajów islamskich, bo nie ma wątpliwości, że przyjęci po 2015 roku bardzo skwapliwie skorzystaliby z przysługującego im prawa. Do Niemiec napłynęli w ostatnich latach głównie młodzi mężczyźni, jako swoista forpoczta, która łatwo zniesie podróż, a później sprowadzi do niemieckiego „raju” część rodziny. Zgoda na postulat Zielonych oznaczałaby więc wystawienie kraju na kolejny gigantyczny kryzys i w efekcie podkopałaby zaufanie do sprawujących władzę, co niewątpliwie przełożyłoby się na wyniki wyborów w roku 2021. Zielonym naturalnie niewiele by to zaszkodziło, bo ich elektorat i tak składa się w głównej mierze z proimigracyjnych lewicowców. Merkel, postawiona pod ścianą po przejściu Schulza do opozycji, mogła wprawdzie kręcić nosem, ale chcąc rządzić – musiała iść na ustępstwa i jeszcze w poniedziałek deklarowała ugodowość. Poza tym –  to jej ostatnia kadencja. Politycznie  kanclerz niewiele więc ryzykuje, bo w kwestii polityki migracyjnej i tak fatalnie zapisze się w annałach historii. Inaczej sprawa wygląda z FDP. Partii tej udało się dopiero w tym roku wyjść z długiego kryzysu. W wyborach w roku 2013 wolnościowcy nie weszli nawet do parlamentu i wielu wróżyło im polityczny niebyt. Christian Lindner dzięki naprawdę dobrej kampanii wyborczej i wyraźnym odcięciu się od polityki migracyjnej Merkel zdołał wyprowadzić ugrupowanie na prostą i uzyskał w tegorocznych wyborach 10,5% głosów. Jeżeli teraz zdecydowałby się na uczestnictwo w rządzie, który ściągnie na siebie wielką niechęć wyborców, prawdopodobnie w kolejnych wyborach nie osiągnąłby tak dobrego wyniku. Lindner tymczasem ma duże ambicje. Widząc potężny kryzys targający CDU ma bez wątpienia ochotę na przejęcie części niezadowolonych wyborców tej partii.

 

I tak Merkel została na placu boju sama. Nie może skonstruować rządu, bo cień kryzysu migracyjnego utrudnia w ten czy inny sposób wszystkie warianty koalicyjne. Sytuacja jest skrajnie trudna: albo nowe wybory, albo rząd mniejszościowy – tertium non datur, jeżeli nikt nie zmieni stanowiska. Oba rozwiązania będą złe i spowodują sukces tylko jednego gracza, konserwatywnej i antyimigranckiej Alternatywy dla Niemiec. Tej samej, której szef Alexander Gauland wychwalał na krótko przed wyborami „dokonania żołnierzy Wehrmachtu z obu wojen” i która jako pierwsza sprzeciwiła się budowie pomnika polskich ofiar II wojny światowej w Berlinie. Dawny szef MSZ a od niedawna prezydent, Frank-Walter Steinmeier, apeluje teraz do wszystkich ugrupowań o utemperowanie oczekiwań koalicyjnych i przejęcie odpowiedzialności za państwo. Swoje słowa, nie mówiąc tego wprost, kieruje głównie do Martina Schulza. Wielu w Niemczech właśnie w nim pokłada teraz nadzieję, ufając, że socjalista wycofa się z decyzji o przejściu do opozycji i zgodzi się na utworzenie rządu z Merkel. Splamić się wstrzemięźliwością, która wystawi kraj na poważne trudności, czy dokonać prawdopodobnego politycznego samobójstwa? Schulz stoi przed nie lada dylematem. Szef FDP Lindner wybrał to pierwsze.

 

Jak skończy się ten niespotykany w powojennej historii Niemiec kryzys nie wiemy, przełom może przyjść w każdej chwili. Pewne jest tylko jedno. To prawda, że Angela Merkel okazała się dość silna, by na krótką metę zrobić niemieckim wyborcom wodę z mózgu i przekonać ich do ponownego zagłosowania na swoją partię mimo oczywistego fiaska dotychczasowej polityki migracyjnej. Retoryką i robieniem dobrej miny do złej gry nie usunęła jednak źródła problemu. Konsekwencje otwarcia granic na ponad milion muzułmańskich imigrantów są wciąż nieprzewidywalne – i chyba jeszcze niedoceniane. Trwający dziś chaos pokazuje, że imigranci mogą w dłuższej perspektywie po prostu wywrócić niemiecką scenę polityczną do góry nogami. Niemcy siedzą na beczce prochu, a wraz z nimi cała Europa.

 

Paweł Chmielewski

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie