30 maja 2018

Marsz przez uniwersytety. Lewicowa rebelia w Ameryce

(Zdjęcie ilustracyjne.FOT. Forum)

Lata 60. minionego wieku w Ameryce przyniosły silne wstrząsy, wybuchające wzdłuż kilku linii tektonicznych: wojny wietnamskiej, ruchu na rzecz równouprawnienia Murzynów, studenckich rebelii oraz marszu feministek. Nic dziwnego, że to Revolution – przebój Johna Lennona – stał się hymnem epoki.

Po II wojnie dorastało w Stanach Zjednoczonych wielomilionowe pokolenie baby boomers, dla których problemem nie były znane rodzinom robotniczym bieda i brak możliwości rozwoju, o czarnych gettach nie wspominając, ale konsumpcyjny nadmiar i nieobecność w domu rodziców zajętych bogaceniem się. To młodzież pochodząca z białej klasy średniej stała się szczególnie podatna na hasła Nowej Lewicy, kontestując autorytety, tradycję i hierarchię wartości. To ona wykuła świat, w którym żyjemy.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Z początkiem lat 60. w kampusach na północy kraju pojawili się młodzi gniewni, walczący o rewolucyjne zmiany społeczno-akademickie. Ich nastroje podsycane były walką o równouprawnienie Afroamerykanów na amerykańskim Południu. Wśród studentów-buntowników byli także potomkowie komunistów, często żydowskiego pochodzenia, zwani „czerwonymi pampersami”. Socjolog Seymour Martin Lipset zauważył, że po II wojnie światowej na amerykańskich uniwersytetach wzrosła ogromnie liczba żydowskich profesorów-liberałów. To oni zmienili uczelnie z apolitycznych na zdominowane przez ideologię liberalną. Byli też oparciem dla „czerwonych pampersów”.

 

Swa-wolność słowa i pięści

Pierwszy manifest Nowej Lewicy wydany na University of Michigan w 1962 roku, napisał dziennikarz Tom Hayden, drugi mąż Jane Fondy – aktorki przezwanej „Hanoi Jane” z powodu jej zaangażowania na rzecz wietnamskich komunistów. Manifest zawierał infantylno-idealistyczne hasła na temat pracy, alienacji i aktywizmu.

 

Studenckie protesty – wzniecane przez garstkę działaczy lewicowych i podsycane uległością administracji oraz sympatią liberalnej profesury – były też atakiem na samą instytucję uniwersytetu. W drugiej połowie lat 60. do rebelii studenckich doszło aż na trzystu kampusach! Najostrzejsze i groźne w skutkach były m.in. rewolty na uniwersytetach UC Berkeley, Cornell, Columbia, Kent State (1970 r.) i w centrum Chicago.

 

W Berkeley poszło o trzy sprawy: o swobodę politycznej agitacji, zwaną wolnością słowa, równość praw obywatelskich oraz o wojnę wietnamską. Zaczęło się w 1964 roku od masowych protestów studenckich przeciwko zakazowi działalności politycznej na kampusie istniejącym od lat 30., kiedy problemem byli komunistyczni agitatorzy. W reakcji na strajk okupacyjny i zajęcie pojazdu policyjnego przez studentów administracja odwołała dawną decyzję, jednak bez efektu. Studenci ogłosili powstanie organizacji The Free Speech Movement („Ruch Wolności Słowa”) i podjęli nowe protesty. Administracja wycofała się z ustępstw, co nakręciło nową spiralę rebelii, podpalania budynków, atakowania policji kamieniami i masowych aresztowań, napędzających kolejne demonstracje. Pieśniarka Joan Baez zagrzewała studentów do wysuwania żądań dotyczących „wolności słowa”. Dość szybko Berkeley stało się mekką hippisów, psychodelicznych narkotyków i swobody w sferze seksualnej. W 1965 roku doszło do protestów antywojennych, które następnie rozszerzyły się na pobliskie miasto. W miarę jak rosła liczba ofiar amerykańskich w Wietnamie – co skrupulatnie odnotowywała w codziennych relacjach telewizja – mnożyły się protesty studenckie, które do wiosny 1968 roku wzniecane były już na 30 kampusach w ciągu każdego miesiąca! Popularne stało się palenie kart poborowych.

 

W 1966 roku w Berkeley powstała The Black Panther Party („Partia Czarnych Panter”), która nie stroniła od aktów przemocy, strajków okupacyjnych i ostrej agitacji społecznej w walce o równouprawnienie Afroamerykanów. Najpoważniejsze zajścia wybuchły w maju 1969 roku, w obronie tzw. People’s Park (Parku Ludowego), kiedy tysiące studentów, bezdomnych i narkomanów spoza kampusu zażądało zmian w planie rozbudowie uczelni celem zachowania wspomnianego terenu jako miejsca stałej agitacji politycznej. Od gumowej kuli policji atakowanej kamieniami, cegłami i petardami zginął rebeliant, niezwiązany z Berkeley. Gubernator stanu Ronald Reagan wysłał oddziały Gwardii Narodowej celem stłumienia wielotysięcznego protestu. Studentki podawały gwardzistom soki i ciasto z narkotykami, by ich eliminować z akcji. Profesura i administracja stanęły po stronie zbuntowanych, zmuszając gwardię do wycofania się z kampusu. Dzięki temu manifestanci zachowali park, który do dziś jest miejscem spotkań handlarzy narkotyków i bezdomnych.

 

Za przykładem metod z Berkeley poszły inne kampusy. Liderzy ogłaszali ważny dla studentów postulat i wzywali do akcji. Kiedy administracja i profesura szły im na rękę, pojawiał się szybko nowy problem i nowe strajki, podpalanie budynków, branie zakładników, demolka i burdy, nierzadko z udziałem bezdomnych oraz narkomanów, zasilających wątłe szeregi rewolucjonistów.

Podobnie było na Columbia University, gdzie powodem ciężkiej rebelii w kwietniu i maju 1968 roku stało się m.in. żądanie zerwania naukowej współpracy uczelni z think-tankiem związanym z Pentagonem. Strajki okupacyjne sparaliżowały życie uniwersytetu, a policja nowojorska wezwana do pacyfikacji rebelii użyła gazów łzawiących i aresztowała setki uczestników. Było wielu rannych po obu stronach. Po majowym wznowieniu protestów oraz bojkocie absolutorium studenci postawili na swoim. Columbia odstąpiła też od zamiaru poważnego ukarania rebeliantów, co doprowadziło do trwałej liberalizacji norm zachowania.

 

Zielone światło dla mniejszości

Wbrew propagandzie lewicy, bunty na kampusach pogłębiały napięcia między białymi oraz czarnymi studentami. Różniły ich cele i środki, a także obawy władz uczelni przed narażeniem się Murzynom. Na Columbia czarnym studentom umożliwiono ucieczkę podziemnymi tunelami zanim nadjechała policja, żeby nie dopuścić do wybuchu zamieszek w pobliskim Harlemie. Władze uczelni uległy też żądaniom rebeliantów, domagających się wprowadzenia tzw. black studies do programu studiów.

Brzemienne w skutki były również wydarzenia na Cornell University. W 1963 roku rektor przyjął na studia grupę czarnej młodzieży z wielkomiejskich gett, uprzednio znacznie zaniżywszy dla nich wymóg średniej ocen. Nowi studenci zażądali osobnego akademika, odmawiając integrowania się z białymi. Po 3 latach zażądali black studies i w tym celu zajęli na siłę jeden z budynków uczelni. Ogłosiwszy powstanie autonomicznego wydziału dla czarnych, zażądali prawa przyznawania stopni naukowych! Uległy rektor zgodził się za plecami profesury przyjąć na stanowisko dziekana 28-letniego doktoranta, a pierwszym wykładowcą black studies został… 22-letni aktywista. Wobec grupki odważniejszych profesorów rektor uzasadniał swe ustępstwa chęcią współpracy z łagodniejszymi buntownikami, by nie drażnić ekstremy! W kilka miesięcy później sam ledwo uszedł z życiem, zaatakowany przez „umiarkowanych”. Zaczęli oni podpalać budynki, okradać żeńskie akademiki i automaty, zdewastowali bibliotekę. Ponadto zastraszali rodziców odwiedzających swe dzieci. Wreszcie przynieśli broń i grożąc jej użyciem zmusili władze do wycofania się z sankcji dyscyplinarnych – zresztą łagodnych – wobec nich. Zdjęcia czarnoskórych studentów z bronią w ręku oraz władz Cornell podpisujących z nimi ugodę obiegły ówczesną prasę amerykańską.

 

Fizyczna przemoc i swobodnie rzucane oskarżenia o rasizm stały się skuteczną bronią rebeliantów w dążeniu do rewolucyjnych zmian na uniwersytetach. Uległa profesura godziła się na żądania zmian w programie nauczania, wyrzucając z niego tradycyjne przedmioty i zastępując je ideologicznymi tematami – według upodobania rewolucjonistów. Wkrótce większość profesorów przeszła na stronę „wyrazicieli nowej moralności”, jawnie okazując uznanie dla nich.

 

W drugiej połowie lat 60., dzięki polityce affirmative action, przypominającej peerelowski system dodatkowych punktów za pochodzenie, zaczęła wrastać liczba czarnych studentów. Po wprowadzeniu preferencji dla Murzynów przyszła kolej na kobiety, Latynosów i przedstawicieli środowisk LBGT+. Równolegle do tej ideologii szerzyła się plaga politycznej poprawności. Tam gdzie rektorzy nie kwapili się do otwierania Women/Gender/LGBT+ Studies oraz Latino Studies, uciekano się do przemocy i szantażu, zawsze z powodzeniem.

 

W stronę lewicowego dyktatu

Po zabójstwie pastora Kinga oraz senatora Roberta Kennedy’ego w 1968 roku gwałtownie wzrosła temperatura nastrojów społecznych, a spory polityczne wokół nominacji prezydenckiej groziły poważnym kryzysem. W sierpniu, przy okazji odbywającej się konwencji Partii Demokratycznej do Chicago zjechali członkowie Students for a Democratic Society („Studenci dla demokratycznego społeczeństwa”) i inni lewicowi aktywiści. W efekcie wybuchowej mieszanki społeczno-politycznej doszło do ulicznej bitwy między demonstrantami a policją, co Ameryka oglądała na żywo w telewizji. Pałki i gazy łzawiące oraz Gwardia Narodowa dopełniały obrazu walki zakończonej licznymi aresztowaniami i głośnym procesem przywódców jesienią. Na czas rozprawy sądowej bojówki terrorystów z nowej organizacji The Weathermen zorganizowały burdy uliczne, pożary i niszczenie mienia, nazwane „dniami wściekłości”. Policja była jednak stanowcza i skuteczna. Po apelacji od wyroku sądu I instancji wszystkim oskarżonym odpuszczono. Stali się bohaterami Nowej Lewicy, choć społeczeństwo w większości stało po stronie władz Chicago. Paru terrorystów „Weathermen” zostało po latach doradcami Baracka Obamy.

 

Jak ocenił prof. Allen Bloom z University of Chicago, za sprawą studenckich rebelii amerykańskie uczelnie przestały być ośrodkami akademickiej i intelektualnej debaty. Ustąpiły miejsca politycznej poprawności i lewicującemu liberalizmowi. Dawna walka o wolność słowa okazała się być zmaganiem o przywileje jednej strony. Na jej straży stoją dziś władze większości uczelni i „wrażliwi” studenci, organizujący w razie potrzeby burdy, demolkę i podpalenia na kampusach. Znów szczególnie skutecznie w Berkeley.

 

Radykalizm lat 60. skłonił pismo „Time” do zamieszczenia na okładce pytania: „Czy Bóg umarł?” – wbrew temu, że wiarę w Niego deklarowało wówczas aż 97 procent respondentów. Jak z wieloma „problemami” tamtej epoki, tak i wpływowemu tygodnikowi chodziło po prostu o pretekst do siania ziaren rewolucji.

 

Lucyna Kondrat

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie