21 listopada 2018

Maczuga Polexitu

(FOT.Krystian Maj/FORUM)

Pojawienie się w debacie publicznej tematu Polexitu, czyli wyjścia naszego kraju z Unii Europejskiej, wywołało niemałe poruszenie zarówno wśród rządzących jak i lewicowo-liberalnej opozycji. W ostatnich tygodniach obserwujemy istny festiwal wyznań miłości lub przynajmniej nienagannej wierności wobec Brukseli. Prounijność jest dla wielkich partii wręcz nieunikniona, ale niesie za sobą niebezpieczeństwa.

 

O co tyle krzyku?

Wesprzyj nas już teraz!

W październiku prokurator generalny Zbigniew Ziobro złożył do Trybunału Konstytucyjnego wniosek o uznanie regulacji z artykułu 267 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej za niezgodną z polską konstytucją. Chodzi o pytania prejudycjalne, w wyniku których krajowe sądy mogą zwracać się do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej z pytaniami dotyczącymi sądownictwa.

 

Temat „wrzucony” do debaty publicznej przez ministra sprawiedliwości na kilka dni przed wyborami samorządowymi to – zdaniem części komentatorów – element wewnętrznej rozgrywki w PiS. W ten sposób Zbigniew Ziobro miał uderzać w Mateusza Morawieckiego, który był twarzą kampanii. Stawką rywalizacji ma być scheda po prezesie Jarosławie Kaczyńskim, zaś osłabienie wyniku wyborczego PiS pojmowane jest jako korzystne dla prokuratora generalnego.

 

Niezależnie jednak od przepychanek na szczytach władzy, wniosek ministra sprawiedliwości wywołał lawinę komentarzy. Opozycja lewicowo-liberalna zaczęła bić na alarm: Zbigniew Ziobro chce wyprowadzić Polskę z Unii Europejskiej! PiS nie mógł pozostać wobec tego obojętny. Wszak nasz naród popiera członkostwo w UE najbardziej ze wszystkich należących do wspólnoty – stąd też wysyp zapewnień, że Polexit [nazwa nawiązująca do Brexitu] nie wchodzi w grę. Słyszeliśmy je zarówno w trakcie kampanii wyborczej jak i już po niej. W końcu PiS zdecydował się nawet na polityczny krok w tył – ekspresowe wycofanie się z części sztandarowych reform sądownictwa, które nie podobały się Brukseli. Towarzyszyły temu solenne manifesty polityków PiS odcinających się od Polexitu – a przecież jeszcze kilka miesięcy temu stanowczo bronili zmian w Sądzie Najwyższym i Naczelnym Sądzie Administracyjnym.

 

Kocham Cię jak Brukselę!

W ostatnich tygodniach Polexitowi zaprzeczał bliski współpracownik Jarosława Kaczyńskiego – minister Mariusz Błaszczak – mówiąc, że „nie ma ryzyka” wyjścia Polski z UE i zapewniając, że jego środowisko uważa członkostwo we wspólnocie za wartość. W temacie wypowiadał się też pełnomocnik premiera Morawieckiego do spraw utworzenia i działalności Centrum Analiz Strategicznych. – PiS jest partią prounijną. Prezes Kaczyński nigdy nie formułował postulatu polexitu. Przeciwnie! – powiedział „Rzeczpospolitej” profesor Waldemar Paruch.

 

I faktycznie, to prawda. Już po I turze wyborów prezes PiS stwierdził w Radomiu, że słaby wynik w niektórych miastach to efekt manipulacji sugerujących, jakoby jego partia chciała wyprowadzić Polskę z UE. Tymczasem ewentualny Polexit to – jak zapewnił – „kłamstwo, kłamstwo i jeszcze raz kłamstwo”.

 

To jednak żadna nowość w deklaracjach Jarosława Kaczyńskiego. „Jeśli Polska staje przed wyborem: silniejsza czy słabsza Unia, nasza odpowiedz jest jednoznaczna – Unia silna i umiejąca odpowiadać na nowe wyzwania” – pisał w tekście dla niemieckiej „Welt am Sonntag” przed wyborami prezydenckimi w roku 2010. Ale to nie wszystko. Prezes PiS wyraził wtedy poparcie dla stworzenia… unijnej armii!

 

„Nie chodzi o to, by UE konkurowała z NATO. Mówiłem o tym podczas jednej z wizyt w Berlinie, ostatnio sprawę tę podniosła kanclerz federalna A. Merkel. Unia musi zdobyć się na stworzenie wspólnej armii i zadanie to nie może być nieustannie odkładane” – czytamy (tłumaczenie całego tekstu dostępne na jaroslawkaczynski.info).

 

Pomijając więc propagandę środowisk oraz mediów lewicowo-liberalnych, ciężko wątpić w prounijność Jarosława Kaczyńskiego. W końcu to jego brat, którego wspomnienie spaja polityków i wyborców PiS, podpisał traktat lizboński.

 

Zresztą PiS w podejściu do Unii Europejskiej niespecjalnie różni się od PO. Obie partie znają też społeczne nastroje i wiedzą, że bez opowiadania się po stronie Brukseli nie odniosą sukcesu w polityce krajowej. Strategia formacji głównego nurtu jest bardzo prosta: skoro Polacy masowo popierają członkostwo w Unii Europejskiej, to musimy im udowadniać, że kochamy wspólnotę, a nasze sondaże poszybują pod niebo (lub przynajmniej pozostaną na przyzwoitym poziomie).

 

Założenie wydaje się więc jak najbardziej rozsądne – wystarczy przecież spojrzeć na wyniki wyborcze eurosceptyków. Chociaż w Sejmie znajdziemy kilku przeciwników Unii Europejskiej, to jednak ugrupowania, które zapewniły im mandaty, nie występowały w kampanii z jednoznacznym przekazem antyunijnym. Z kolei ostatnim samodzielnym i jednoznacznie eurosceptycznym komitetem, który wprowadził gdziekolwiek swoich ludzi, był Kongres Nowej Prawicy z Januszem Korwin-Mikkem. A mówimy przecież o teoretycznie najłatwiejszych – ze względu na niską frekwencję – wyborach (do Parlamentu Europejskiego), wprowadzeniu ledwie 4 deputowanych i dość już odległym roku 2014! Do najbliższych wyborów będziemy więc mieli 5 lat bez najmniejszego nawet sukcesu eurosceptyków!

 

Polacy. Interesowni euroentuzjaści

Czy więc stosowana przez PiS i PO strategia kochania Unii nie ma wad? Jeśli spojrzymy na najnowsze wyniki badań Eurobarometru (kwiecień 2018), może się wydawać, że politycy obrali drogę zapewniającą sukces. Wszak członkostwo w UE uważa za rzecz dobrą dla ojczyzny aż 70 proc. z nas (średnia unijna to 60 proc.). Gdy jednak wgryziemy się w szczegóły okazuje się, że Polacy wspólnotę traktują jako małżeństwo z rozsądku.

 

Polacy chcą, by w roku 2019 w kampanii wyborczej do Europarlamentu podjęto temat walki z terroryzmem. To kwestia najistotniejsza dla największej grupy badanych – 45 proc. Dalej znajdziemy ekonomię, rozwój, bezpieczeństwo i obronność. Jako priorytet traktujemy więc interesy, a nie ideologiczny projekt integracji europejskiej czy tzw. prawa człowieka. Co więcej, ponad połowa przedstawicieli ponoć najbardziej prounijnego narodu we wspólnocie powiedziała, że lepiej wyjść z UE niż przyjąć „uchodźców z krajów muzułmańskich” (sondaż IBRiS dla „Polityki”, czerwiec 2017).

 

Słowem: tak długo pozostajemy euroentuzjastami, jak długo uważamy, że się nam to opłaca. Interesuje nas rozwój, ekonomia i bezpieczeństwo rozumiane jako brak zamachów w polskich miastach. W sytuacji zmuszania nas do przyjmowania imigrantów z krajów islamskich gotowi jesteśmy opuścić Unię, którą – wedle badań – tak bardzo „kochamy”.

 

Co więcej, z wykonanego na zlecenie Komisji Europejskiej przez TNS Polska badania Eurobarometr z listopada roku 2016 wynika, że największa część osób zapytanych o „plusy” członkostwa w UE wskaże na… możliwość swobodnego przemieszczania się po Starym Kontynencie. Tymczasem „największa zaleta Unii” nie jest związana z UE! Członkostwo we wspólnocie nie wymaga bowiem przystąpienia do układu z Schengen. W Unii Europejskiej jest Irlandia i (wciąż) Wielka Brytania – tam jednak „strefa Schengen” nie sięga. I odwrotnie: bez paszportu wjedziemy do Szwajcarii i Norwegii, które nie należą do wspólnoty.

 

Widać więc wyraźnie, że Polacy – inaczej niż przynajmniej część polityków – traktują Unię Europejską jako biznes. Obecnie, zdaniem większości społeczeństwa, bilans jest dodatni, dlatego aż 70 proc. z nas uważa członkostwo we wspólnocie za rzecz dobrą dla Polski. Trendy mogą się jednak łatwo odwrócić, gdyż nie jesteśmy narodem przesiąkniętym ideologią integracyjną. Gdy warunki biznesu z Brukselą zaczną być niekorzystne, liczba zwolenników UE zmaleje. Co na to polscy politycy?

 

Niestrawny eurosceptycyzm

Na ten scenariusz nikt nie jest przygotowany. Prounijni – choć w nieco odmienny sposób – politycy PiS oraz lewicowo-liberalnej opozycji swoją propagandą ustawili się w roli wiernych lokajów Brukseli. Jedni trochę kręcą nosem, ale w ostatecznym rozrachunku wszyscy solidarnie przyznają, że nie potrafią wyobrazić sobie Polski bez Unii Europejskiej. Wzrost nastrojów eurosceptycznych może okazać się więc zauważalny w sondażowych wynikach partii głównego nurtu. Teoretycznie skutki w pierwszej kolejności odczuje PiS – i dlatego politycy opozycji tak ochoczo podjęli temat wniosku ministra Ziobry. Jednak z drugiej strony radykalne odwrócenie się społeczeństwa od UE bardziej uderzy w postępowców, jako środowisko silniej zespolone z mainstreamem wspólnoty. PiS ma tu większe pole manewru i koniunkturalnego udawania eurosceptyków (tak jak kiedyś, z powodów strategicznych, udawał wrogów aborcji). Mimo tego każda niekorzystna dla Polski w sferze ekonomicznej lub imigracyjnej decyzja Brukseli głęboko przemodeluje nasz polityczny krajobraz.

 

Jednak również środowiska eurosceptyczne nie wyglądają na gotowe do przejęcia elektoratu odpływającego od PO i PiSu oraz politycznego zagospodarowania osób rozczarowanych polityką UE. Wybory samorządowe dobitnie pokazały fatalną kondycję formacji niechętnych związkom z Brukselą. Tak źle nie było chyba jeszcze nigdy. Dwa ogólnopolskie eurosceptyczne komitety (Ruch Narodowy oraz Wolność) wspólnie nie uzyskały nawet 3 proc. Z grzeczności można powiedzieć delikatnie, że to katastrofa.

 

Dlatego też Polexit znajduje się poza politycznym horyzontem i pozostaje maczugą do walki między PiS a PO. Obecnie narracja prounijna to jedyna możliwa opcja dla środowisk chcących rządzić Polską. Wszak członkostwo w UE za dobre dla naszego kraju uważa aż 70 proc. badanych, zaś jako szkodliwe jedynie 5 proc. osób. Zmiana w społecznych nastrojach, której – zważywszy na interesowny stosunek Polaków do wspólnoty – wykluczyć nie można, bez wątpienia przeora krajową politykę. Dziś jednak gotowych do przekucia jej w sukces brakuje.

 

 

Michał Wałach

 

  

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie