Wybory w Stanach Zjednoczonych – już 3 listopada – zadecydują o przyszłości nie tylko Stanów Zjednoczonych, lecz w znacznej mierze także reszty świata. Nie wyłączając Polski. Warto je śledzić, gdyż zwycięstwo kandydata Demokratów Joe Bidena oznacza krok ku etycznej, politycznej i cywilizacyjnej przepaści.
Według sondaży („Polityka” 10 października) Joe Biden prowadzi różnicą 11 punktów procentowych (53 do 42). Co więcej, Demokrata zwycięża również w tak zwanych stanach swingujących, w których szanse są wyrównane (Michigan, Arizona, Wisconsin, Pensylwania). To istotne, gdyż właśnie rezultat w „swing states” często decyduje o ostatecznym wyniku wyborów. Mało tego – Biden ma szanse na zwycięstwo nawet w stanach takich jak Georgia czy Teksas, będących tradycyjnie bastionami Republikanów. To skutek między innymi różnicy w funduszach przeznaczonych na kampanię. Te bidenowskie są wyższe.
Wesprzyj nas już teraz!
Z kolei według „rynku prognostycznego” (instytucja podobna do zakładów bukmakerskich) Predict It, aby uzyskać 1 dolara, należy postawić na Joe Bidena 65 centy. Tymczasem w przypadku Donalda Trumpa wystarczy 41 centów (stan z 19 października). Pokazuje to, że szanse na zwycięstwo tego pierwszego są większe. Tak się w każdym razie wydaje.
Zgoda ale dla wybranych?
Co stanowi clue kampanii Bidena? Po pierwsze łajanie prezydenta Trumpa za lekceważenie sytuacji związanej z koronawirusem. Po drugie wezwania do narodowej zgody – zauważa Tomasz Zalewski na łamach „Polityki”. Temu służyło choćby przemówienie Demokraty w Gettysburgu, wzywające do pojednania ponad podziałami (ulubiony temat nietolerancyjnych wobec chrześcijan liberałów).
Temu służy także zawieszenie kampanii negatywnej po ujawnieniu koronawirusa u Donalda Trumpa (już wyzdrowiał). Kontrastuje to z agresywną retoryką urzędującego prezydenta, mówiącego choćby o konieczności nałożenia kary więzienia na przeciwników politycznych, takich jak Hilary Clinton.
Publicysta twierdzi, że Joe Biden reprezentuje umiarkowany nurt Partii Demokratycznej i nie postuluje powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych finansowanych z podatków, darmowych studiów wyższych, znaczącej podwyżki płacy minimalnej, federalnych urlopów macierzyńskich czy rozliczeń policji w przypadku nadużywania siły. Pamiętajmy, że postulaty te są radykalne na gruncie amerykańskim – gdyż Stanom wciąż daleko do europejskiego modelu welfare state.
Co zatem zadecydowało o poparciu Bidena przez demokratyczny establishment? „Kierownictwo Partii Demokratycznej poparło w prawyborach Bidena głównie ze względu na jego osobowość – lepiej przyciągającą zwykłych ludzi z klas ludowych niż kandydatka sprzed czterech lat, arogancka i wyrażająca wobec nich pogardę Hillary Clinton. Bidena wybrano także z powodu jego pragmatyzmu i umiarkowania, hamując tym samym ofensywę lewicy, reprezentowanej przez polityków z większą charyzmą i atrakcyjnością przywódczą, jak senatorowie Bernie Sanders i Elizabeth Warren” – przekonuje Tomasz Zalewski.
Lewak
Jednak w kwestiach etycznych Bidena trudno nazwać umiarkowanym. Jak zauważył Grzegorz Górny na łamach portalu wpolityce.pl, komentując konwencję Demokratów z udziałem Joe Bidena i kandydatki na wiceprezydenta, Kamali Harris, „jeszcze nigdy w historii Ameryki nie było w wyścigu do Białego Domu bardziej proaborcyjnego tandemu. Zarówno on, jak i ona są zwolennikami aborcji do dziewiątego miesiąca ciąży”. Warto pamiętać, że jego poglądy w tej kwestii podlegały ewolucji.
Odkąd został senatorem (w 1973 roku), opowiadał się za pełną ochroną życia. Następnie w 2008 roku zmienił poglądy na nieco bardziej „umiarkowane”. Opowiadał się za częściowym prawem do mordowania nienarodzonych. Dziś akceptuje legalność aborcji przez częściowe urodzenie. Pod względem aborcyjnego radykalizmu dorównał zatem w gruncie rzeczy Hilary Clinton – kandydatce na prezydenta z ramienia Demokratów w poprzednich wyborach.
Podobną ewolucję obserwujemy w sprawie poglądów Joe Bidena na kwestie związane z homoseksualizmem. W 2006 roku polityk podkreślał, że małżeństwo to związek mężczyzny i kobiety. Jeszcze dwa lata później w 2008 roku wyraził swój sprzeciw wobec redefinicji małżeństwa. Teraz jednak jest radykalnym zwolennikiem pseudomałżeństw homoseksualnych.
Jak ponadto czytamy na stronie joebiden.com, kandydat Demokratów zamierza wspierać młodzież „LGBTQ+”, a także „umacniać globalne prawa i rozwój LGBTQ+”. To ostatnie może okazać się niebezpieczne dla Polski, szczególnie w kontekście już odczuwanej presji ze strony osób takich jak ambasador Mosbacher. Joe Biden pewnego razu „zaćwierkał” na Twiiterze, że „prawa LGBTQ+ to prawa człowieka i nie mają racji bytu w Unii Europejskiej ani nigdzie na świecie”. Choć nie wymienił Polski wprost, to jednak tak właśnie zrozumiała ten tweet ambasada RP, która sprecyzowała, że „strefy wolne od LGBT” w Polsce nie istnieją. Stwarza to ryzyko problemów w przypadku jego wygranej. Incydent ten źle wróży przyszłym relacjom amerykańsko-polskim. Co gorsza, wygrana Bidena może oznaczać intensyfikację nacisków na Polskę w kwestii zmiany podejścia do mniejszości seksualnych. Pomimo że trudno mówić o ich dyskryminacji.
Nadzieja umiera ostatnia
Amerykańscy konserwatyści często podkreślają, że choć Donald Trump nie jest wzorem cnót, to z pewnością stanowi przynajmniej mniejsze zło od Joe Bidena. Widać to choćby w kwestii ochrony życia. Prezydent Stanów Zjednoczonych ograniczył bowiem finansowanie dla Planned Parenthood. Mianował też obrończynię życia na sędziego Sądu Najwyższego. W wymiarze symbolicznym, ale niebagatelnym, uczestniczył w waszyngtońskim Marszu dla Życia.
Jak już wspomniałem sondaże są dla Donalda Trumpa niekorzystne. Pamiętajmy jednak, że ankiety okazywały się często niemiarodajne. Często bowiem kandydaci o odchyleniu lewicowo-liberalnym w sondażach zyskują kosztem pozostałych. Tak stało się też w poprzednich wyborach. Wówczas to prognozowano wygraną Donalda Trumpa. Rzeczywistość jednak okazała się inna. Wszyscy eksperci, także ci, którzy wcześniej przewidywali z chirurgiczną precyzją, tu okazali się bezradni. Czy będzie i tym razem? Czas pokaże. Jedno jest pewne: będzie gorąco.
Marcin Jendrzejczak