16 lipca 2012

Antylewicowa kontrreformacja, rusofilscy Francuzi i… biedni Polacy

(Fot. Autor)

Polacy wciąż jeszcze nie potrafią się przebić… a Francuzi to nieuleczalni rusofile. Stali się nimi – jak się zdaje – już za czasów Piotra I. Rzecz utrwaliła się i pogłębiła w fin-de-siècle’u, w przededniu pierwszej wojny światowej. Dlaczego?…a dlatego. Czyli nie wiadomo i tyle. Może republikańska dusza francuska potrzebuje carskiego, ruskiego kańczuga dla rozrywki? Nie wchodząc w to głębiej, przejdę do wstępu – czyli do drobiazgu – a potem do rzeczy.

 

Tajemnica prawicowych bajek dla lewicowych Fracuzów

Wesprzyj nas już teraz!

Oto zaś, jak się ów drobiazg prezentuje. Aby go przedstawić, wracam do Puy du Fou, czyli do historycznego parku, o którym już wielekroć pisałem. [TU: http://korabita.salon24.pl/433165,rewolucja-francuska-klania-sie-najswietszemu-sercu-jezusa oraz TU: http://www.pch24.pl/-les-bleus-sont-l,4222,i.html ].

 

Dwa tygodnie temu obejrzeliśmy go ze znajomymi. Jest to gigantyczne przedsięwzięcie historyczne, które – przypomnę – ściąga co roku w sezonie do półtorej miliona widzów. Głównie, jak sądzę, lewicujących Francuzów (bo lewicującymi wybrukowana jest dzisiejsza Francja). Ale przecież wydźwięk puydufulowskich spektakli jest prawicowy, katolicki, monarchistyczny i tak dalej. A kupują go garściami republikanie!

 

Problem to ciekawy. Zacząłem się zastanawiać nad źródłem owego lewicowego sukcesu prawicowych puydufulowców. Poza ewidentnym profesjonalizmem – fachowością w dziedzinie reżyserii, w tym scenicznego ruchu statystów-wolontariuszy, jazdy konnej, tresury zwierząt – co jeszcze jest u tego źródła? Myślę, że przyczyny tkwią we „wstrzeleniu się” w oczekiwania republikańskiego widza, przy jednoczesnym „doprawieniu” opowieści chrześcijańską i monarchistyczną solą, ale solą… by tak rzec – niekontrowersyjną, którą publika łyka łatwo, by nie rzec: ochoczo.

 

Kontrowersje „niekontrowersyjne”

Kontrowersyjne było tylko, owszem, wskrzeszenie pamięci o wandejskiej hekatombie. Ale i ono obywało się bez burzenia większości republikańskich i laickich stereotypów. Ukazywano je bowiem w specyficznym stylu (skądinąd, zgodnym z prawdą historyczną), głosząc, iż Wandejczycy walczyli o wolność sumienia i wyznania,  których odmawiała im Republika wbrew tejże Republiki własnym ideowym deklaracjom, ba, wbrew ogłoszonym właśnie prawom człowieka i obywatela – za którymi przecież każdy republikanin winien się opowiadać. W Puy du Fou nie ma więc krytyki ideałów republikańskich, jest tylko krytyka okresu republikańskich „błędów i wypaczeń”.

 

Monarchistyczna jazda na wspólnych bajkach

Innymi słowy, poza wandejską przeszłością (mimo wszystko jednak, dla republikanów dość kontrowersyjną, choćby ją nie wiem jak po republikańsku pudrować) autorzy wybierają z tradycji kultury francuskiej to, co nie wywołuje niczyjego sprzeciwu i burzliwych dyskusji. Tak uczyniono w pięciu pozostałych spektaklach: rzymskim, wczesnośredniowiecznym, średniowiecznym, płaszcza i szpady oraz w „ptasim balecie”. Filip de Villiers przeznaczył dla nich materię, która wprawdzie łączy się z monarchią, ale jest też podskórnie ukochana przez wszystkich republikańskich Francuzów – na zasadzie bajek z dzieciństwa.

 

Bo czy może ktoś zaprzeczyć faktowi, że Joanna d’Arc była katoliczką i monarchistką, albo że katolikiem i monarchistą był d’Artagnan? Ale przecież żaden rozsądny republikanin nie będzie protestował przeciwko ekranizacji „Trzech muszkieterów” albo przeciwko opowiadaniu o „średniowiecznej feministce” spalonej na stosie…! Każdy za to chętnie raz jeszcze i raz jeszcze zobaczy, jak to młody, dzielny mężczyzna ratuje piękną królową Annę Austriaczkę…  albo, jak niewinna Francuzka leje parszywych i zdradzieckich Angoli.

 

To trochę jak historia Królewny Śnieżki i Kopciuszka w wersji holyłódzkiej. Wprawdzie ortodoksyjne feministki będą sarkać na seksistowską wymowę filmu, ale same zaraz umalują się na wzór Disneyowej „Cinderelli”. A republikanom nawet przez myśl nie przejdzie, że mają przed sobą rojalistyczną propagandę. I wilk syty, i owca cała.

 

…jak jezuici i kontrreforma!

Piszę o tym nie bez powodu, a przede wszystkim, uwaga! piszę BEZ złośliwości. PRZECIWNIE! Z PODZIWEM! Zwracam bowiem niniejszym uwagę, że autorzy przedstawień grywanych w Puy du Fou – a w szczególności główny twórca pomysłów i tekstów, Philippe de Villiers – potrafili wykorzystać popularne stereotypy, które we współczesnych mediach najczęściej służą do uderzania w Kościół, kulturę chrześcijańską, w prawicę. Tu jest na odwrót. Tak jak jezuici w czasach kontrreformacji – podobnie twórcy puydufoulowskich spektakli organizują propagandę wiary na sposób, który przede wszystkim się podoba, porywa zgodnością formy i treści, powala pięknem i profesjonalizmem, NIE ZMUSZA ZAŚ do natychmiastowego zajmowania stanowiska w jakimkolwiek sporze. Dodam: powala także widzów wymagających. Także tych lubiących dobrą literaturę i dobry teatr. To wielka sztuka.

 

Przechodząc do rzeczy

Wszystko to był wstęp, czyli drobiazg, teraz zaś przechodzę do istoty sprawy. Otóż wstąpiliśmy do jednej z wielkich hal teatralnych – wystylizowanej od zewnątrz na czasy Ludwika XIII, a od środka na dziewiętnastowieczną, operową widownię. Rzeczywistość teatralna miesza się tu z rzeczywistościami wieku XVII i francuskich powieści płaszcza i szpady z XIX stulecia. To coś w rodzaju Corneille’a i Racine’a skrzyżowanych z Rostandem, Dumasem i Kapitanem Frakasem.

 

I oto oglądamy dramacik z czasów „Trzech muszkieterów”. Początek wydaje się wysokiej próby literackiej, a jest podobny do pierwszych scen filmowego Cyrana de Bergerac. Zresztą rzeczony Cyrano pojawia się osobiście na scenie, prowokowany przez zapowiadacza, z którym wchodzi w skomplikowany, rymowany, skrzący się humorem i lekką poezją dialog. Zarazem siedemnastowieczni służący wnoszą w lektyce pana Pierre’a Corneille’a, który zasiada sobie w loży tuż obok kardynała Richelieu – aby obejrzeć własną sztukę, sławnego „Cyda”. „Cyd” zaczyna się, ale zostaje przerwany nagłym wtargnięciem konnych jeźdźców.

 

Wjazd uroczysty jeźdźców ze wschodu

Ale posłuchajcie no państwo, co będzie dalej. Nie opowiem całej fabuły, istotna jest scena finalna. W pewnej chwili podnoszą się kurtyny, aby za nimi ukazała się kopia (w skali 1:1 !!!) paryskiej Place Royale. Na tym wspaniałym tle odbywa się pokaz konnej jazdy wszelakiego rodzaju (na koniec będzie taniec na wodzie, gdy scena – że przypomnę, długości pięćdziesięciu metrów – wypełni się wodą).

 

Wtem po królewskich muszkieterach wjeżdżają na Place Royale różnonarodowe korowody, pyszne ambasadorskie orszaki, przysłane przez monarchów wszystkich stron świata, aby złożyły uszanowanie królowi Ludwikowi. Są tam Persowie, są bodaj i Hiszpanie, a w pewnym momencie – wpada kawalkada dostojnych jeźdźców, których wszyscy znamy. „My” – mówię – czyli ci, którzy „Trylogię” czytali w wydaniach peerelowskich, uświetnionych siedemnastowiecznymi rycinami. Na obwolutach widniały tam zwykle ryciny Stefano Della Belli z wizerunkiem „Wjazdu Ossolińskiego do Rzymu”, albo ze szkicami, ukazującymi  wjazd poselstwa Krzysztofa Opalińskiego do Paryża.

 

Owe wjazdy były wydarzeniami niezwykle interesującymi dla siedemnastowiecznych Francuzów. Sarmaci w pysznych, narodowych strojach podniecali wyobraźnię żabojedzkich poetów i malarzy. Niejaki René de Saint-Espine zapisał wówczas w jednej ze swoich „Stanc”, które wydrukowano na gorąco, zaraz po polskim wjeździe:

 

Złoto, purpura, jedwab, kruszce przytem

Oczarowały Oczy Gwiazdy Świata;

Paryż, stolica we złoto bogata,

Ujrzała złoto pod końskim kopytem.

 

Opaliński przybywał do Paryża po księżniczkę Ludwikę Marię Gonzagę, która miała zostać żoną króla Władysława IV. Dwieście lat później Alfred de Vigny w przygodowej powieści „Cinq Mars” przywołał pyszność tego wjazdu, gwoli oczarowania francuskich czytelników, a księżniczkę Ludwikę uczynił bohaterką wzruszającego romansu…

 

Patrząc na korowód sarmackich jeźdźców oczekiwałem z dumą, że za chwilę usłyszę, iż oto polski król przysyła świetnego posła, pana wojewodę Krzysztofa, do swej narzeczonej, przebywającej na dworze króla Francji. Wydawało mi się to oczywiste.

 

I rozczarowanie

Ale niestety. Na widok tego – w moim mniemaniu polskiego – korowodu usłyszeliśmy, że przybywa do króla Francji poselstwo… „des Cosaques libres de l’Ukraine”…

 

Tak jest, nie pomyliliście się, czytelnicy: mowa o poselstwie Wolnych Kozaków z Ukrainy. Kozaków zresztą rosyjskojęzycznych, o czym mogliśmy się przekonać w chwilę potem. Rzeczeni kozacy zeskoczyli bowiem z koni i poczęli pląsać w rytm ruskich (a nie ukraińskich, zaznaczam!) melodii, skakać i kołowrotkować wokół sceny.

 

Morał

Pozostaje dopowiedzieć, że twórcy widowiska w Puy du Fou nie są antypolscy. Ba, Polskę mają nawet w sercu (ze względu na papieża Jana Pawła II, a nawet ze względu na powiązania rodzinne), czego mogłem sam doświadczyć. Tak samo, jak mogłem doświadczyć ich zwykłej, francuskiej rusofilskości.

 

Ale przede wszystkim – jak już objaśniłem wyżej – twórcy spektaklów idealnie wykorzystują stereotypy. Gdyby istniał gotowy stereotyp polski, to niewątpliwie by go wykorzystali. Jednakże od czasu cara Piotra I polskie miejsce we francuskiej wyobraźni zastąpili Rosjanie. I obecnie, pośród dostępnych we Francji, łatwych do przywołania stereotypów – brak stereotypu polskiego. Takiego, który dałby się wykorzystać w popularnym spektaklu.

 

Morał może brzmieć, do woli. Albo: już i tak po ptokach… Albo: wszystko przed nami.

 

Jacek Kowalski

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie