23 marca 2020

Koronawirus: przyczyna czy tylko iskra zapalna kryzysu?

(Zdjęcie ilustracyjne. Źródło: pixabay.com (Steve Buissinne))

Epidemia koronawirusa wybuchła w Europie na dobre. Skutki ekonomiczne zarazy, a właściwie działań podjętych przez rządy poszczególnych państw, by jej przeciwdziałać, są w tej chwili nie do przewidzenia. Jeśli bowiem, zgodnie z zapowiedziami czołowych polityków (Merkel, Johnson, Trump) infekcja osiągnie skalę milionów zarażeń, wówczas rozmiar ekonomicznych strat, jako bezprecedensowy, jest nie do oszacowania a priori.

Istnieje również prawdopodobieństwo, że infekcję uda się opanować w przeciągu kilkunastu najbliższych tygodni w taki sposób, że codzienne życie będzie mogło wrócić do względnej normalności. Wskazują na to doświadczenia państw azjatyckich, które wyhamowały u siebie rozwój epidemii (Chiny, Korea Płd., Japonia, Tajwan). W tym przypadku atak koronawirusa stanie się tylko nieprzyjemnym epizodem, przyspieszającym procesy ekonomiczne, którym bieg nadano w sposób nieodwracalny decyzjami podjętymi wiele lat wcześniej.

O nadchodzącym kryzysie mówiło się już od dłuższego czasu. Przede wszystkim, wiadomo, że na ropiejącą ranę z lat 2007-2008 założono plaster. Nie wyeliminowano skutków kryzysu, a te powracać się zdają ze zdwojoną siłą, o czym wiemy nie od dziś. Dane ekonomiczne, pochodzące np. z niemieckiej branży przemysłowej, wskazują na wysokie prawdopodobieństwo silnego spowolnienia już od przynajmniej kilkunastu miesięcy. Od kilku zaś polski sektor produkcyjny wyraźnie do tych liczb nawiązuje. Sytuacja we Włoszech, Hiszpanii czy Grecji budzi niepokój od lat. Dorzućmy Brexit, podkopujący gospodarkę niemiecką, dołóżmy amerykańskie wojny handlowe. Spowolnienie, będące wstępem do kryzysu – prawdopodobnie ostrzejszego w formie niż ten przed dwunastu laty – nie jest zdziwieniem dla nikogo, komu sprawy ekonomiczne są bliskie. Epidemia pełni tutaj funkcję katalizatora, iskry, która powoduje zapłon. Może mieć ona wpływ na pewne aspekty rozwoju wydarzeń, ale nie może być sama w sobie uznawana za przyczynę problemów.

Wesprzyj nas już teraz!

W związku z nadchodzącym kryzysem portfele Polaków narażone są na dwojakiego rodzaju zagrożenia. Pierwszym jest inflacja, drugim – kondycja sektora bankowego.

 

Inflacja? Deflacja? Obie na przemian?
Powody do niepokoju w pierwszej kolejności daje kwestia inflacji. Istnieje teraz w Polsce wiele źródeł presji inflacyjnej, jaka może pojawić się po względnym unormowaniu sytuacji wynikającej z epidemii. Takim źródłem są od dawna już zbyt niskie stopy procentowe, które w tych dniach przez polskie władze monetarne są jeszcze obniżane (refundacja bankom wakacji kredytowych). Dołóżmy do tego efekt słabnącej złotówki, wzrost ilości papierowej gotówki w obiegu, możliwe ograniczenie podaży dóbr i usług na rynku, spodziewany wzrost ceny ropy naftowej i gazu na światowych rynkach. Każdy z powyższych czynników z osobna prawdopodobnie wywołałby silną presję inflacyjną. Skumulowane – wywołają ją z pewnością.

Z wysoką inflacją walczy się wysokimi stopami procentowymi. Stopy trzeba podnosić tym szybciej, im bardziej dotkliwe są skutki inflacji. Wzrost stóp przy obecnej kondycji sektora bankowego w Europie jest bardzo ryzykowny i w zasadzie automatycznie przełożyć się musi na poważne problemy całej branży. Sytuacja, w której, wskutek braku wzajemnego zaufania, banki przestają się wymieniać informacjami i pieniędzmi, prowadzi do ustania działalności kredytowej w ogóle, czego ofiarą padł np. Bank Lehman Brothers w pamiętnym 2008 roku. Kiedy banki centralne zorientowały się, czym grozi dalszy rozwój sytuacji, ścięły do minimum stopy procentowe i uruchomiły produkcję pieniądza ze zwielokrotnioną mocą, ratując kolejne banki od rynkowego topora. Problem w tym, że od tamtego czasu stopy procentowe nie tylko nie wzrosły, to jeszcze obniżone zostały do poziomów oscylujących w okolicy zera lub nawet do poziomów ujemnych. W związku z powyższym, gdyby sytuacja sprzed ponad dekady miała się powtórzyć, to nie będzie już czym gasić pożaru. To grozi ciężkim w przebiegu i stosunkowo długotrwałym kryzysem deflacyjnym.

Presja inflacyjna i deflacyjna nie muszą się znosić. Przeciwnie, mogą się wzmacniać i doprowadzić do sekwencji kryzysów następujących jeden po drugim. Kryzys inflacyjny czyści konta z oszczędności. Deflacja pozbawia majątku trwałego, w pierwszej kolejności osób zadłużonych (jak spłacić kredyt mieszkaniowy nie mając pracy?). Z dość podobną sytuacją mieliśmy do czynienia w pierwszych piętnastu latach transformacji, kiedy hiperinflacja zduszona została restrykcyjną polityką monetarną, co doprowadziło do wymiany jednej dolegliwości – szybko rosnących cen, na inną – dwudziestoprocentowe bezrobocie. Wtedy jednak mieszkania kupione dzięki kredytom stanowiły na rynku mniejszość, a banki funkcjonujące nad Wisłą w mniejszym stopniu uzależnione były od swoich międzynarodowych partnerów. Te rodzime można było poświęcić, a deflacja nie wywoływała efektu w postaci utraty majątku kupionego na kredyt.

 

Gotowi na ekonomiczny reset?
W związku z krytyczną sytuacją polski rząd postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i podjąć działania mające na celu „ratowanie gospodarki”. Dla jasności – gospodarkę chce zbawić ta sama ekipa, która w dobie najlepszej od dekad koniunktury, najniższych stóp procentowych, cen nośników energii i praktycznie pełnego zatrudnienia nie była w stanie zbilansować budżetu państwa. Ta sama ekipa, która usiłowała podnieść w Polsce dzietność za pomocą programu 500+. Ta sama ekipa, która programem „odpowiedzialnego rozwoju” zamierzała wydobyć Polskę i Polaków z „pułapki średniego dochodu”; która chciała wprowadzić na rynek miliony aut elektrycznych; ekipa, która rozpoczęła budowę CPK, przekop Mierzei Wiślanej i tworzenie sieci autostrad północ-południe z A1 i Via Carpatia na czele. Do dzisiaj polskim przedsiębiorcom jedynie „pomagała”, dziś musi ich „ratować”. Skutki proponowanego przez rząd programu można przewidywać z góry już dziś, bazując na dotychczasowych owocach pracy tego środowiska. Rzecz w ogóle nie wymagałaby komentarza, jako nonsens, gdyby nie fakt, że Rada Ministrów planuje przeznaczyć na ratowanie gospodarki gigantyczne sumy pieniężne. Rodzi się zatem pytanie: skąd weźmie na ten cel pieniądze?

Polityka wszystkich poprzednich administracji rządowych, gdy chodzi o finansowanie swoich politycznych zamierzeń przebiegała dotychczas jednotorowo. Pierwszych kilkanaście lat po transformacji kolejne gabinety finansowały się – obok podatków i pożyczek u międzynarodowej finansjery – rabunkową wyprzedażą majątku narodowego. Kiedy to źródło się skończyło (mniej więcej za czasów pierwszej Platformy), rząd zrabował ludności składki na fundusze emerytalne. Dzieło rozpoczął pan Tusk, dokończył je pan Morawiecki. Źródło prywatyzacyjne wyschło, podobnie jak źródło emerytalne. W polskiej przestrzeni finansowej pozostało jeszcze tylko jeden sposób finansowania politycznych pomysłów kolejnych ekip rządzących (przy założeniu, rzecz jasna, że lasy zostawiamy Żydom, tytułem „odszkodowań”). Tym źródłem są prywatne oszczędności Polaków. Aby ich rabunek za pośrednictwem sektora bankowego stał się możliwy i skuteczny, należy prawnie wyeliminować gotówkę z obiegu. Scenariusz cypryjski został już przećwiczony i dobrze opisany w literaturze.

Niewykluczone, że rabunek oszczędności mógłby pozwolić odłożyć w czasie kryzys deflacyjny; że jeszcze raz udałoby się zasypać dziurę w bilansach banków niezarobionymi przez nie pieniędzmi i przedłużyć tym samym ich agonię. Możliwe, iż staniemy przed wyborem – poświęcić część nagromadzonego kapitału, oddać gotówkę w cudze ręce, ale sprawić tym samym, że to, co znamy, potrwa jeszcze kilka lat. Ile? Może 5, może 10. Do następnego kryzysu. Pytanie, jak wiele jesteśmy gotowi oddać za kilka lat względnego spokoju?

Jaki mamy wybór? Wyborem jest kryzys, który sprawi, że prawdopodobnie my, Kowalscy tego świata, stracimy większość z tego, co posiadamy a za 5-10 lat będziemy musieli zaczynać wszystko od początku. Ceną za wyzerowanie rachunków będzie nieporównanie łatwiejszy start – bez kredytowego garbu obciążającego każdy krok. Łatwiejszy start raczej dla naszych dzieci niż dla nas. Po ostatnim wielkim kryzysie deflacyjnym z przełomu lat 20. i 30. zeszłego wieku nastąpił w USA, a po wojnie także w Europie, okres boomu rozwojowego, prosperity, jakiej wcześniej nie znała ludzkość. Bądźmy jednak dorośli: nikt nie zagwarantuje, że to się powtórzy.

Czy jesteśmy gotowi na kolejny ekonomiczny reset? Jakkolwiek brzmi odpowiedź, prędzej czy później on po prostu nadejść musi. Karty się zgrały i dalsza gra przestaje być możliwa. Żaden morderczy wirus nie ma tutaj nic do rzeczy.

 

Ksawery Jankowski

 

 

Polecamy także nasz e-tygodnik.

Aby go pobrać wystarczy kliknąć TUTAJ.

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie