16 lipca 2019

Upodlenie polityki i polityków. Jak z niego wyjść?

Polityka w dzisiejszych czasach daleka jest od ideału „roztropnej troski o dobro wspólne”. Dziś jawi się ona jako pozbawiona wszelkich przejawów dobrego smaku dążenie do upodlenia wroga. Wraz z upadkiem humanistycznej i obywatelskiej edukacji ginie też wspólnotowa więź.

 

Polityk w starym stylu, mąż stanu, nie spieszy się z wywlekaniem spraw wagi państwowej na forum publicznym. Zachowuje je w tajemnicy i omawia za kulisami. Ma swoich wrogów, lecz nie traktuje ich jak podludzi. Przeciwnie, politykę traktuje raczej jako partię szachów. Zdaje sobie sprawę, że ma własne interesy i o nie walczy, a przeciwnik polityczny czyni to samo. Obce mu jest stawianie się w roli reprezentanta absolutnego Dobra zwalczającego absolutne Zło w quasi-manichejskiej batalii. Mentalność tę doskonale omówił prof. Wojciech Buchner na łamach książki „Ład utracony”.

Wesprzyj nas już teraz!

 

W ustrojach totalitarnych dzieje się jednak zupełnie inaczej. Postrzeganie codziennych politycznych zmagań w kategoriach walki Dobra i Zła wiąże się z dehumanizacją przeciwników, uznawanych za reprezentantów ciemnych sił. Skoro zwycięstwo w politycznej batalii gwarantuje ziemski raj, to wszystkie środki są dozwolone. Najlepiej podejście to widać na przykładzie zwolenników utopii komunistycznej. Przedstawiali się oni w roli reprezentantów klasy uciskanej, prowadzących ludzkość ku nowemu, lepszemu jutru. To oni reprezentowali obiektywne prawa historii, a wróg reprezentował ciemnotę, złowrogą reakcję, wyzyskiwaczy. Dlatego też należało go zniszczyć, zmieść z powierzchni ziemi. Władza komunistów miała gwarantować osiągnięcie czegoś w rodzaju ziemskiego raju, świeckiego millenium.

 

Z podobnego założenia wychodzili narodowi socjaliści. Obiecywali zbudowanie doskonałego społeczeństwa Trzeciej Rzeszy. Przekonywali, że nadejdzie Tysiącletnia Rzesza, doskonałe królestwo czystej aryjskiej rasy. Wcześniej należało jednak pozbyć się wrogów politycznych, rasowych i nie tylko.

 

Niestety demokratyczni włodarze często nie wypadają znacznie lepiej. Weźmy na przykład postawę Stanów Zjednoczonych podczas II wojny światowej. Zrzucenie bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki, brutalne zbombardowanie Drezna nie najlepiej świadczą o postawie wobec wrogów. Szczególnie że ofiarami tej polityki byli nie tylko przywódcy czy żołnierze wroga, lecz również niewinni obywatele.

Dziś także – zachowując wszelkie proporcje – dochodzi do dehumanizacji politycznych przeciwników. Widzimy to choćby w polskim parlamencie czy wypowiedziach naszych polityków. W ich narracji dominuje pogląd, jakoby jedynie ich zwycięstwo gwarantowało dostatek, pokój i bezpieczeństwo. Wróg to albo krwiożerczy faszysta, albo zdrajca, agent obcego mocarstwa. 

 

W pewnym stopniu można to zrzucić na karby demokracji. System ten zrzuca wszak odpowiedzialność za losy wspólnoty politycznej na karby mas. Politycy, by przypodobać się aktualnej większości, muszą czynić umizgi do tłumu. Cóż – demokratyczny polityk „wpatruje się w słupki opinii publicznej, jak w święte pisma” – głosi scholium samotnika z Bogoty, kolumbijskiego reakcjonisty Nicolasa Gomeza Davili. Zaoferuje on ludziom to, co chcą dostać, bez oglądania się na rację stanu czy los przyszłych pokoleń.

 

Niemoralność polityków…

W efekcie cyceroniańska wizja państwa jako wspólnoty osób powiązanych więzami prawa staje się tylko historycznym wspomnieniem. Przeciwnie poszczególne partie rozrywają Rzeczpospolitą na kawałki. Można powiedzieć, że dzieje się to za sprawą zniszczenia instytucji monarchii. Wszak postać monarchy stanowi spoiwo łączące naród.

 

Z drugiej jednak strony również republiki obfitowały w mężów stanu, mężnych i dążących do realizacji racji stanu, a nie cząstkowego interesu. Dziś „instytucja” męża stanu odeszła w zapomnienie. Owszem, istnieją politycy uważani (mniej lub bardziej słusznie) za takowych, jednak nie stanowią oni spoiwa łączącego naród. Gdzież się podziali ludzie pokroju George’a Washingtona, Winstona Churchila, Charlesa de Gaulle’a? Na porządku dziennym są ludzie miałcy, w rodzaju Emmanuela Macrona. To jednocześnie ludzie pozbawieni waleczności – tego, co Platon określał mianem thymos.

 

…i ich prostactwo

Do niskiej moralności dzisiejszej polityki dochodzi jej prostactwo. To nie tylko przypuszczenie – wskazują na to również twarde dane. Wszak z analizy językowej wynika, że przemówienia Baracka Obamy są dziś zrozumiałe dla ośmioklasisty. Tymczasem do zrozumienia przemówień George’a Washingtona – niezbędne jest wykształcenie odpowiadające doktoratowi (by zrozumieć je za pierwszym razem) lub edukacji w college’u (by mimo pewnych problemów je zrozumieć). Co więcej, generacja ojców założycieli (koniec XVIII i początek XIX wieku) przewyższa pod względem poziomu złożoności przemówień politycznych wszystkich prezydentów z ostatnich 70 lat – zauważa Brion McClanahan [dailycaller.com]. 

 

Oczywiście wyższy poziom złożoności tekstu nie świadczy o ich wyższości – często jest wręcz przeciwnie. Dostosowanie się do publiczności przez polityków staje się niemal koniecznością. Niemniej jednak nadmierny zwrot ku większej prostocie może oznaczać też zwrot ku większemu prostactwu. I nie wydaje się, by problem ten ograniczał się do dalekiej Ameryki.

 

Czas na pracę od podstaw

Jakie jest lekarstwo na niskie morale i prostactwo polityków i związaną z nim wewnętrzną niechęć, a nawet nienawiść? Odpowiedź nie leży w samej polityce, a w każdym razie nie bezpośrednio. Starożytni myśliciele wskazywali na potrzebę edukacji. Podkreślali, że to właśnie ona stanowi klucz do stworzenia dobrego społeczeństwa. Wszak „Państwo” Platona to książka co najmniej w tym samym stopniu będąca dziełem poświęconym kształceniu, jak i polityce.

 

To samo należy powiedzieć o „Polityce” Arystotelesa. W VIII księdze tegoż dzieła Arystoteles podkreślał, że edukacja młodych powinna stanowić główny cel ustawodawcy. Podkreślał, że powinna mieć ona charakter publiczny, gdyż chodzi tu o wychowanie obywatelskie. Zgodnie z uprzedzeniami swych czasów uznawał on nauki dotyczące kwestii technicznych, na przykład dotyczące produkcji konkretnych dóbr za uwłaczające wolnym ludziom. Z kolei nauki czysto teoretyczne uznawał za przekraczające kompetencje zwykłych obywateli i niepotrzebne dla nich. Edukacja powinna służyć spełnianiu przez człowieka jego zdolności jako obywatela. Chodzi w niej o kształcenie ducha, jak i ciała poprzez pisanie, czytanie, muzykę czy gimnastykę – zauważa Edward Clayton [iep.utm.edu].

Dobrym środkiem do realizacji arystotelesowskiego postulatu w naszych warunkach jest przywrócenie kształcenia w oparciu o to, co Amerykanie nazywają Wielkimi Księgami. Chodzi o największe dzieła z najróżniejszych dziedzin wydane w szeroko rozumianym świecie Zachodu, począwszy od Homera.

 

Jakie warunki musi spełniać książka, by mogła zostać uznana za wielką? Zdaniem propagatora idei wielkich ksiąg, Amerykanina Martimera Aldera powinna być ponadczasowa, a jej lektura winna w miarę możliwości za każdym razem pozwalać na odkrywanie nowych znaczeń. Ponadto, ważne, by poruszała jak najwięcej problemów, jak najwięcej idei zajmujących umysły ludzi Zachodu na przestrzeni ostatnich dwudziestu pięciu wieków. Do tych ksiąg zaliczamy dzieła Homera, Euklidesa, Platona, Arystotelesa, świętego Tomasza, Newtona, Einsteina i innych. Oczywiście nie musimy niewolniczo trzymać się jednej listy. Nic nie stoi na przeszkodzie, by dodać do niej polskie pozycje.

Edukacja ta powinna odbyć się na poziomie gimnazjum, liceum czy ewentualnie początku studiów. W Stanach Zjednoczonych obejmuje to poziom college’ów. Oprócz lektury warto by położyć większy nacisk na wychowanie obywatelskie – obejmujące nie tylko bardziej solidną naukę wiedzy o społeczeństwie czy historii, lecz również edukację o charakterze praktycznym. Jednym z rozwiązań jest przywrócenie obowiązkowej służby wojskowej – choćby w symbolicznym wymiarze. Dla kobiet i mężczyzn niemogących jej podjąć istniałaby możliwość podjęcia zastępczej pracy społecznej. Tu potrzeba jednak ogromnej mądrości, by nie przerodziło się do w bezmyślne wykonywanie zadań pozbawionych sensu i służących wyłącznie zaliczeniu. Rodzaj owej pracy społecznej, charytatywnej mogliby wybierać sami młodzi ludzie – aczkolwiek w pewnych ramach wyznaczanych przez etykę.

Bez odbudowania więzi społecznej od fundamentów pozostaniemy bowiem narodem podzielonym na zwalczające się plemiona. Tymczasem jak wiemy z kart Pisma Świętego „Każde królestwo, wewnętrznie skłócone, pustoszeje. I żadne miasto ani dom, wewnętrznie skłócony, się nie ostoi”.

 

 

Marcin Jendrzejczak

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie