7 lipca 2018

The Rolling Stones. Zmurszali idole wciąż wierni swej misji

(Fot. Zuma Press / Forum)

To będzie noc żywych trupów. Do naszego, coraz bardziej spragnionego seksu, prochów i rokendrola kraju, przybywa sztandarowa formacja rocka geriatrycznego.

 

The Rolling Stones – w sumie dwieście dziewięćdziesiąt osiem lat, a wciąż „wymiatają”! Owszem, ale tylko w odbiorze fanów – a „fan” to przecież nic innego jak w eufemistycznym skrócie „fanatyk” (od greckiego φανατικος, za łacińskim fanaticus: „zagorzały”, „oszalały”, „oszołomiony” czy „dotknięty szałem rytów orgiastycznych”, a więc – zaślepiony). Trzeźwe spojrzenie okiem niefana, czyli odbiorcy racjonalnego ukazuje obraz zgoła odmienny.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Jakiż to żałosny widok, gdy stary człowiek zachowuje się jak młokos. Stop, wróć – nie: „zachowuje się”, tylko usiłuje się zachowywać. Choćby bowiem nie wiadomo co wciągnął, wstrzyknął i połknął, choćby nie wiadomo ile botoksu w siebie wpompował, choćby nie wiadomo czym rzednący włos ufarbował i w jaki tapir go uformował, czasu nie cofnie. Choćby nie wiadomo w co się wystroił i czym się obwiesił, wciąż będzie tym, czym w istocie jest: starcem.

 

Ale show must go on! I siedemdziesięciopięcioletni starzec musi skakać jak pajacyk. Albo jak marionetka (którą w rzeczy samej jest). Biedny Mick Jagger. Tylko na niego spójrzcie – ale koniecznie trzeźwym okiem niefana. Miota się po scenie w niezbornych ruchach, usiłując czy to podbiec, czy podskoczyć, a biologia za każdym razem przypomina mu, że jest w wieku, w którym nawet biskupi idą na emeryturę. Głos wprawdzie jeszcze jak dzwon, choć kilka dni temu w Pradze dało się wyraźnie odczuć, że w jego spiż wżera się korozja… Biedny Keith Richards, równolatek Micka. Wprawdzie palce artretyzmem zgrubiałe jeszcze wycinają zgrabne solówki, ale czyż pamięć motoryczna nie opiera się demencji najdłużej? A z pooranej zmarszczkami twarzy bije znużenie… How does it feel?

 

Biedny staruszek, który w wieku matuzalemowym zamiast spijać śmietanę żywota poczciwego – bo „siwy włos ozdobną koroną: na drodze prawości się znajdzie” (Prz 16, 31) – musi wywijać hołubce za pieniądze, których przecież do grobu nie zabierze, choćby dlatego, że już ich tyle posiada, iż gdyby chciał wziąć je ze sobą dla Charona, do trumny by się nie zmieścił.

 

Jestem koneserem bogactwa i smaku…

 

W tym miejscu fan zagorzały zaprotestuje, że to wcale nie tak – oni już nic nie muszą, bo wszystko mają: kasy jak lodu, popularność i sławę, od lat są legendą, więc grają wyłącznie z wewnętrznej potrzeby. Częściowo będzie miał rację. Oni „biegną, jakby czuli na plecach bat swego pana”, choć bodziec owszem z wnętrza pochodzi i wnętrzem szarpie. Oni grają, by zagłuszyć pustkę wyjącą w ich duszach; aby zasypać wielką dziurę w samym środku własnego jestestwa. Po prostu – no satisfaction.

 

Czy im się to podoba, czy nie, każdy z nich ma duszę (jak wszyscy ludzie: nawet najbardziej zatwardziały ateista, nawet najdrożej zaprzedany satanista), która nie jest własnością żadnego z nich, bo należy do Boga. I zwłaszcza pod koniec życia, a już szczególnie gdy diabeł niecierpliwie zagląda w lufcik, odzywa się ona własnym głosem, choć ściśle mówiąc jest to głos samego Pana, który woła do grzesznika: „Jeszcze cię mogę uratować”. Ale oni z całej siły się temu opierają, bo swą sympatię ulokowali zupełnie gdzie indziej. Oni wolą tańczyć z panem D.

 

Na zewnątrz więc światła jupiterów, sukces, rozgłos, hajs, używanie, branie, balowanie, ale kto wie, co jeden z drugim „mówi sam do siebie w ciemności, w gorzkie bezsenne noce, myśląc o swoim życiu, z każdym dniem uboższym, w czterech ścianach pokoju, w którym czuje się uwięziony jak leśne zwierzątko w ciasnej klatce”? Wszak w dobrych zawodach nie wystąpił i u końca biegu nie może się pochwalić, że ustrzegł wiary, bo tę, przeciwnie, już dawno utracił, ba, z hukiem odrzucił. Z całą jednak pewnością na ostatek odłożono dlań wieniec sprawiedliwości, który mu odda Pan, sprawiedliwy Sędzia.

 

Ciekawe, czy przesuwa im się przed oczyma korowód uwiedzionych nastolatek albo zaćpanych młodzieńców? Czy nawiedza ich obraz wykrzywionej przedśmiertnym grymasem twarzy Mereditha Huntera? Bo z całą pewnością nie mogą znać wielomilionowej rzeszy, do której zepsucia wydatnie się przyczynili. Stonesi zawsze stali w awangardzie deprawacji młodzieży i wcale tego nie kryli. A przez ponad półwiecze przysporzyli piekłu nader licznych lokatorów. Podobnie bowiem jak nie każdy, kto mówi Jezusowi: „Panie, panie!”, wejdzie do królestwa niebieskiego, tak i w drugą stronę: żeby służyć diabłu, nie trzeba wcale przyczepiać sobie rogów – wystarczy realizować szatańską agendę. Wystarczy siać zarzewie buntu – to wszak główny cel księcia ciemności: dzielić, skłócać, przeciwstawiać. Rozbijać jedność i zrywać ciągłość. Definitywnie przeciąć więzy rodzinne, ponieważ to najpewniej doprowadzi do upadku cywilizacji (co notabene właśnie obserwujemy w całej rozciągłości). Nazwa The Rolling Stones z miejsca stała się synonimem buntu międzypokoleniowego.

 

Chłopaki nigdy nie silili się na manifesty – niespecjalnie mocni w gębie, zawsze byli praktykami (a zresztą – jak kiedyś wyznał Richards – piosenki same do nich przychodziły, jakby w spirytystycznym seansie), przeto konsekwentnie i systematycznie wdrażali w życie program streszczony przez rzadko wówczas trzeźwiejącego Davida Crosby’ego w wywiadzie, którego udzielił magazynowi „Rolling Stone”: „Należało buchnąć rodzicom dzieci. Nie w sensie fizycznego ich porywania, ale przemiany ich systemu wartości, aby skutecznie je odseparować od świata rodziców”.

 

Od lat kradnę dusze, by pogrążyć je w mroku…

 

I o to przede wszystkim chodzi w muzyce zwanej niegdyś młodzieżową, której dziś już nikt tak nie nazywa, bo grają ją trzystuletnie dinozaury. A młodzież jak przed półwieczem wypełnia stadiony, albowiem – jak trafnie zauważył Allan Bloom – „nic bardziej nie wyróżnia tego pokolenia, aniżeli nałóg słuchania muzyki”.

 

„Muzyka rockowa – kontynuuje profesor z Chicago – dostarcza przedwczesnej ekstazy i pod tym względem podobna jest do sprzymierzonych z nią narkotyków. Sztucznie wytwarza uniesienie, które w sposób naturalny łączy się ze spełnieniem najwznioślejszych osiągnięć: zwycięstwem w słusznej wojnie, skonsumowaną miłością, twórczością artystyczną, obrządkiem religijnym i odkryciem prawdy. Bez wysiłku, bez talentu, bez męstwa, bez zaangażowania władz umysłowych…”

 

Oto czasy nadeszły nowe – całkiem takie, jakie wymarzył sobie Bob Dylan (a raczej poetycko zreferował wytyczne od „szefa wszystkich szefów”, o którym mętnie wspominał w jednym z telewizyjnych wywiadów). Zatem wiedzcie, rodzice, że przemija wasz czas. Choć daliście się porwać, i tak jesteście bez szans. Wasi synowie i córki kogo innego słuchają, nie was. Tamci wciąż kradną wam dzieci. Czas przepędzić szczurołapa z Hameln, zanim z ich ręki dosięgnie was eutanazja.

 

Jerzy Wolak

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie