22 kwietnia 2020

Kiedy potrzeba staje się prawem

(źródło: pixabay.com)

Czy prawdą jest, że potrzeba jest matką wynalazku? Jeśli tak, oznacza to, że potrzeba jest matką pracy, wyrzeczeń i wysiłku na drodze do innowacji. Matką obowiązku. Czy tak jest naprawdę? Wielu twierdzi inaczej, stawiając nasz system wartości, a przy okazji naszą gospodarkę, na głowie.

 

Jeśli sądzić na podstawie praktyki polskiego życia politycznego, to potrzeba dawno już przestała być zobowiązaniem potrzebującego. Wydawać by się mogło, że rzecz jest przejrzysta. Potrzebuję wiedzy – muszę się dokształcić. Potrzebuję pieniędzy – muszę pracować. Prosty schemat: potrzeba – obowiązek – działanie – zaspokojenie potrzeby.  Można odnieść wrażenie, że dziś związek pomiędzy pojęciem obowiązku, potrzeby i działaniem z wolna się rozmywa. Dziś potrzeba nie rodzi już obowiązku i nie powoduje działania. Dziś potrzeba rodzi uprawnienie, którego wykwitem w miejsce aktywnego działania stają się roszczenia. Potrzeba – uprawnienie – brak działania – roszczenie.

Wesprzyj nas już teraz!

 

Przykładów obrazujących powyższą tezę znajdziemy w Polsce sporo. Mamy w naszym kraju mnóstwo chorych. Mają oni prawo do leczenia. Mnóstwo starych. Mają oni prawo do opieki. Biednych. Ci z kolei legitymują się prawem do zasiłków. Mamy dzieci z prawem do bezpłatnej edukacji i darmowej opieki dentystycznej. Niepełnosprawnych z prawem do ruchomych schodów. Wykluczonych z prawem do włączenia. Młodych z prawem do mieszkania. Wysiedlonych z prawem do powrotu. Wszystkich innych z prawem do czegoś. W każdym przypadku gwarantem realizacji prawa i pośrednikiem przy jego egzekucji jest aparat państwowy. Każdemu rozdający wedle potrzeb. I wedle uznania.

 

Rzecz nie pozostaje bez wpływu na decyzje ekonomiczne, szczególnie te, zapadające na najwyższym szczeblu państwowej hierarchii. Szczególnie widać to w trakcie sprawowania rządów przez obecne środowisko partyjne. Szczególnie, bo podkreśla ono swoje przywiązanie do tradycji z jednej strony, z drugiej zaś, taki sam nacisk kładzie na społeczne „współczucie”. Stąd owo „współczucie” społeczne wydaje się z tradycją nie tylko nie stać w sprzeczności, ale wręcz z niej wypływać.

 

Na takim gruncie wprowadzono szereg programów społecznych, mających na celu zwiększenie siły nabywczej portfeli osób najmniej zamożnych. Biedni mają wszak prawo do wydostania się z biedy.

 

Kłopot w tym, że tam, gdzie ktoś nabywa prawo, ktoś inny swoje prawo traci. Względnie nabywa obowiązek. Prawo biednych do wyjścia z biedy oznacza obowiązek dla tych, którzy biedni nie są. Prawo to, aby mogło być zrealizowane musi być przez kogoś sfinansowane. Dawniej usiłowano w tym celu zawczasu narzucać społeczeństwu wyższe podatki, ale rodziło to zrozumiałe trudności. Dziś technologia realizacji praw społecznych poszła do przodu. Otóż prawa potrzebujących da się sfinansować nie grabiąc otwarcie tych, którzy takich potrzeb nie wykazują. Ściśle mówiąc, da się je sfinansować nie grabiąc ich dzisiaj.

 

Grabież odroczona w czasie jest możliwa dzięki funkcjonującemu dziś systemowi finansowemu. Dzisiejsze potrzeby finansowane są z pożyczek pochodzących z wyprodukowanego przez system bankowy pieniądza. Wzrost podaży pieniądza  niewynikający ze wzrostu produkcji, a więc pieniądza niezarobionego, jest jednym ze źródeł zjawiska zwanego inflacją. Powstająca w ten sposób inflacja to rodzaj podatku nałożonego na oszczędności wszystkich, a więc skutkująca uszczupleniem zasobów pieniężnych będących udziałem także tych, którzy rzeczywiście je zarobili. W ten sposób następuje cichy, odroczony w czasie transfer własności od osób zarabiających do osób „potrzebujących”.

 

Jednocześnie ta sama inflacja powoduje obniżenie wartości nabywczej portfeli osób „potrzebujących”. „Potrzebujący” po krótkim oddechu, jaki otrzymali w postaci jednego programu pomocowego, po jakimś czasie znowu zaczynają potrzebować. Pierwotna pomoc uzależniła, trudno bez niej płacić rachunki. Ale już nie wystarcza. Potrzeba nowej kroplówki. Kroplówki, raz jeszcze, niepochodzącej z pracy.

 

Pożyczki tymczasem trzeba spłacać – i to z odsetkami. Tzw. obsługa zobowiązań finansowych pochłania istotną część budżetu, która w ten sposób przestaje obsługiwać prawo „potrzebujących” do pomocy, a zaprzęgnięta zostaje w realizację prawa banków do spłaty udzielonych przez nich kredytów wraz z odsetkami. Dla przykładu dzisiaj, w dobie najniższych w historii stóp procentowych na międzynarodowych rynkach odsetki, jakie płaci polskie państwo tytułem „obsługi” zadłużenia, stanowią kwotę zbliżoną do tej, stanowiącej dochód budżetu państwa z tytułu podatku CIT.  

 

Spirala podobnych działań „pomocowych” rozwija się na tyle, na ile pozwalają warunki. Szczęśliwe te państwa, które mają swoje kolonie. Francuzi mogą wspierać swoich „potrzebujących” m.in. poprzez nędzę milionów czarnoskórych mieszkańców frankofońskiej Afryki, którzy do niewolniczej pracy na rzecz swych białych panów zaprzęgnięci zostali poprzez wykorzystanie modnego narzędzia – unii monetarnej. Stanom Zjednoczonym taniej siły roboczej i zasobów dostarcza Ameryka Łacińska. Niemcom – nasz region.

 

Z czegóż ma pomagać „potrzebującym” pozbawiony możliwości grabienia kolonii taki kraj, jak Polska? Nie pozostaje mu nic innego, jak prędzej czy później zacząć trawić własny żołądek. I to właśnie robimy. Pozbyliśmy się majątku. Rozmieniliśmy na drobne pieniądze zgromadzone na naszych funduszach emerytalnych. Cóż pozostało do przetrawienia? Mamy oszczędności, złoto w NBP. Trochę siły w rękach i w nogach. Głowa do góry, jakoś to będzie.

 

Po latach „współczującej” polityki obecnego środowiska biednych jakby nie ubywa. Przeciwnie, kolejne osoby nabywają swoje „prawa”. Nie można się temu dziwić. Skutki „współczującej” polityki widzimy od lat w wielu miejscach na świecie. Wniosek stamtąd płynący jest prosty – nędza subsydiowana staje się zaraźliwa. Rozprzestrzenia się. Nie ma gospodarki na świecie, której potęga zbudowana by została na subsydiach, na płacy bez pracy. Istnieje za to sporo przykładów bogatych gospodarek doprowadzonych tym sposobem do ruiny. Niemniej jest zresztą przykładów takich ekonomii, które weszły na wyżyny, siłą wyłącznie wiary, mięśni i umysłów ludzi je tworzących, pomimo braku zasobów, położenia czy sprzyjających okoliczności.

 

Z biedy polskich rodzin nie wydobyły i nie wydobędą rządowe programy. Przeciwnie, będą one ciążyć gospodarce w czasie recesji powodując, że w ten czy inny sposób niezarobione pieniądze będzie trzeba zwrócić. Inflacja, niższe realnie uposażenia i wyższe bezrobocie doprowadzą do bolesnego wyrównania rachunków.

 

Podobnie, urzędnicza łaska nie wydobędzie z tarapatów przedsiębiorców. Skorzystanie z państwowej pomocy po raz kolejny jedynie przybliży nas do granicy, której ominąć nie sposób. Do wyczerpania zasobów. Skutki tego nie mogą być inne, niż przykre. Nie jest to jednak nasze fatum, o ile nauczymy się, że nikt, z wyjątkiem nas samych, nie ma obowiązku wydobywania z nędzy nas i naszych rodzin. Nie ma obowiązku, bo wydobycie się z biedy nie jest żadnym prawem. Jest – i owszem – obowiązkiem, który ciąży w pierwszej kolejności na tym, kogo to nieszczęście dotknęło. W żadnym razie nie jest obowiązkiem osób trzecich czy całego społeczeństwa. Myślenie odwrotne, na pozór szlachetne, nie prowadzi do awansu materialnego ubogich, tylko do materialnej degradacji reszty. W dłuższej perspektywie zaś, do zrównania wszystkich w biedzie.

 

Ksawery Jankowski

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie